Gdybym miał wskazać najlepszą moim zdaniem płytę z zakresu death doom jest to „Cricle”[https://plus.google.com/photos/search/amorphis?pid=5949205214213223090&oid=110062462996295510274][http://rockmetal-nibyl.ucoz.pl/blog/amorphis/2013-12-29-297] Amorthis[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/amorphis/2014-07-05-481 ]. Słuchając jej stwierdziłem, że czar Finów wciąż działa. Po tym albumie widać, że przeżywają drugą młodość, a pokłady zespołowej kreatywności wydają się być nie wyczerpane. Słuchając na nim ten death/doom metalowy majestat, który pojawia się w wygrowlowanym „Shades of Grey”, ale nie brakuje tu również heavy metalowej melancholii w niezwykle nastrojowym „Mission” czy „Wanderer” czy nawet folkowych dźwięków jak w „Narrowpath”.
Muzyka Amorthis zatacza tu krąg. Tomi Koirusaari wyraźnie zaznaczył, że nie można traktować „Cricle” w zupełnym oderwaniu od wcześniejszego albumu Finów „Magic & Mayhem”. Jest to zatem powtórka tego co dobre i unikanie błędów. Burza riffów w „Nightbrind’s Song” nawiązuje wyraźnie do „The Karalin Isthums”, a mocny wstęp do „Hopeless Days” jest żywcem wyjęty z „Tales From Thoused Lakes”- i w dodatku ten delikatny wokal Tomiego. Świetny kontrast... Łagodność widać też w „New Day”, gdzie pojawia się partia saksofonu, czy „Into The Abbys” z lekko progresywnym zacięciem (kojarzy się to z „Tonneli”). Co jednak ciekawe całość jest mocno harmonijna i pełna emocji. To materiał zdecydowanie cięższy od „The Beginning of Times” (swoje zrobiło tu nazwisko producenta Tagrana). Gitara została mocno wyeksponowana. Ukazujące melodie... Skąd oni to biorą? Muzyka Amorthis jest bowiem bardzo zjawiskowa. Melodia płynie tu bez przeszkód. Jest to wybitny album i nie boję się stwierdzić, że najlepszy od czarów „2”. Oby tak dalej...
„Wino” powrócił, a wraz z nim powraca magia Saint Vitus[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/saint_vitus/2014-07-05-526], który wypuścił album „Lillie: F-65”[https://www.youtube.com/watch?v=l3mCqoKE5oU][https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5948480385113056433/6057759555772759874?pid=6057759555772759874&oid=110062462996295510274], który okazał się najlepszą płytą od lat... Ma ona tylko jedną wadę... Jest zbyt krótka. Charyzma, szlachetność, smakowanie, dojrzałość- myślę, że są to stosowne określenia. Płyta zaczyna się wspaniałym „Let Them Fall”, która chyba na stałe zagości na ich koncertowej setliście. Ten utwór to prawdziwe doomowe trzęsienie ziemi. Może tylko wstrząsnąć. „The Blading Grand” jest jak mesjasz, który wylania się z grobu, jeszcze skostniały, obolały, krwawy ale pełen nadzieji.
Ta płyta nie jest wesoła, ale nie jest również przygnębiająca. Niesie ze sobą budujący smutek i ukrytą mądrość. Czuć ducha mistycyzmu.
Rewolucja... W takich kategoriach należy rozpatrywać „Tomight’s Decision”[https://www.youtube.com/watch?v=xqLx8Xs8Znk][https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5948480385113056433/6057760791829521314?pid=6057760791829521314&oid=110062462996295510274] wydany w 1999 roku album Katatonia[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/katatonia/2014-07-05-442]. Zmiana stylu widoczna była już na „Discurraged ones”. Krążek jest bardzo ciężki, zlożony, mroczniejszy i bardzo melodyjny. Jest bardzo rockowy. Zginęła ta death metalowa stylistyka, płyta stała się więc bardziej przystępna dla przeciętnego odbiorcy. Rankse coraz lepiej radzi sobie z mikrofonem. „For My Demons”, „I am nothing”, „In Death a song” czy „Had to (leave)” doskonale łączą się w jedną całość. Następnie jest minimalistyczny „This Punishment”- dość ciekawe rozwiązanie: miękki głos, w tle klawisze, perkusja i gitara akustyczna...
Płyta pełna smaczków. Wstyd nie znać...
Skok w bok Grega Mackintosha okazał się nie być jednorazowy. I całe szczęście. W Vallenfyre Anglik tworzy o wiele ciekawszą muzykę niż ta z paru ostatnich płyt Paradise Lost.
"Chciałem oddać hołd muzyce mojej młodości" - mówił Greg o numerach na "Splinters". Młodości, dla której muzycznym podkładem najczęściej był death metal, doom, punk i crust punk, hard core, rodzący się grind core. Bardzo udany debiut Vallenfyre, "A Fragile King", również można określić hołdem dla dawnej muzyki, ale nie w aż takim stopniu jak drugi materiał. Sprawia on wrażenie wykopaliska z czasów rodzenia się muzycznej ekstremy.
Mackintosh zdecydował, że numery mają możliwie najbardziej przypominać brzmieniowo te sprzed 25 lat i to się udało. Wydatnie pomógł w realizacji tego planu Kurt Ballou (m.in. Converge), w którego studiu "Splinters" nagrano i zmiksowano. Nie bez znaczenia dla energii i klimatu płyty było to, że muzycy koczowali przez całą sesję w studiu, a nie wpadali tylko pojedynczo zarejestrować swoje partie. "Splinters" wchłania się "od strzała". Wiele współczesnych płyt jest z premedytacją stylizowana na brzmienie retro, co bywa sztuczne, pretensjonalne, wysilone. U Vallenfyre takie nie jest. Czujemy się jak na koncercie w, powiedzmy, 1988 roku, a na scenie kapitalnie łoi zespół, który wyssał najlepsze elementy z Hellhammer, Celtic Frost, Autopsy, Discharge, Napalm Death, Carcass, Bolt Thrower, Candlemass, Nihilist/Entombed. Zwiększyła się nieco w porównaniu z debiutem dawka grinde'owa. Spreparowana tak znakomicie i surowo ("Instinct Slaughter", "Thirst For Exctinction"), że gdy słyszymy charakterystycznie rzężący bas, w sekundzie kojarzymy to z dwiema pierwszymi płytami Napalm Death i Carcass. Najpiękniej lśni numer utrzymany w tak bliskiej Mackintoshow, basiście Scootowi i Hamishowi Glencrossowi konwencji doom metalu. Jest nim najdłuższy na płycie, posępny i smutny "Bereft", ładnie ozdobiony smyczkami.
"Splinters" to bardzo równy album. Ze szczególną przyjemnością będą słuchać go ci, którzy metalową ekstremę zaczęli smakować ponad ćwierć wieku temu oraz tacy, dla których naturalne, organiczne, surowe brzmienie plus szczera energia, są clou mocnej muzyki. Można się przy słuchaniu tego krążka zatracić do tego stopnia, że polecą tytułowe drzazgi.
|