Wybitnym fanem In Flames[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/in_flames/2014-07-05-466] nigdy nie byłem (choć zawsze uważałem ją za dobrego średniaka szwedzkiego death metalu). Grupa ma na swoim skladzie albumy dobre i banalne... Jest jednak płyta, który wydaje mi się ciekawa (choc muszę zaznaczyć, że nie jest to album wybitny!). Chodzi oczywiście o „Come Clarity”[http://www.youtube.com/watch?v=cMxpGYAmDGo][https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5948480385113056433/6029277408869965522?pid=6029277408869965522&oid=110062462996295510274] z 2006 roku. Dlaczego się tak dzieje? Gdy w 2004 roku grupa wydała „Soundrack to Your Escape” zdawało się , że In Flames znajduje się na równi pochyłej i może być tylko gorzej. Tymczasem „Come Clarity” zdaje się nie do końca ową tezę potwierdzać. Oczywiście nie oznacza to, że album In Flames stanie się ulubioną kapelą death metalowych ortodoksów. Mamy tu czysty śpiew i mnóstwo elektroniki... Słuchając „Come Clarity” mam jednak świadomość, że In Flames nie zginął i jest jednak szansa dla szwedzkiego death metalu. Słychać to zwłaszcza w grze gitarzystów. Riffy, harmoniczne dwugłosy czy solówki są tym co rock n’ rollowym sceptykom (i nie tylko!)powinno się spodobać Gdy posłucha się „Take This Life”, znów widać w nim żywe granie. Gdy taki poziom udało się utrzymać na całym albumie moglibyśmy naprawdę uznać go za perełkę w dyskografii In Flames, ale stało się inaczej... Równie wysoko można ocenić „Dead End”, gdzie wokal wspierający należy do szwedzkiej wokalistki pop Lisy Miskovsky. Niestety większość numerów na płycie nie ma w sobie owej przebojowości... Nawet niezmiernie ostre jak na In Flames numery „Leaches”, „Scream” czy „Vecuum” cierpią na niedobór prawdziwej melodii i zapamiętywalnych na dłużej motywów. Przez to album staje się nijaki, bo naprawdę ciężko mi znaleźć jakiś kawałek In Flames czy zagrać jakiś jeden zapamiętywalny riff na gitarze, a szkoda... Utwory na tym albumie są solidne, ale co z tego? Dobrze prezentują się również te utwory, gdzie In Flames pokazuje coś nowego, np. „Crawl Throuth” czy „ Come Clarity” dobrze współgrają z resztą materiału.
Próba połączenia nowego ze starym okazuje się z całą pewnością dobrą receptą, ale do magii pierwszych albumów trochę zabrakło (tym bardziej zachęcam po sięgnięcie właśnie po ten album, by czując niedosyt sięgnąć po klasykę).
W 2013 roku brodaci Wikingowie[http://rockmetal-nibyl.ucoz.pl/blog/wikingowie_wstep/2014-08-14-820] ze szwedzkiego Amon Amarth[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/amon_amarth/2014-07-05-478] wydali płytę „Deceiver Of The Gods”... Powiem szczerze, że uwielbiam ten melodyjny death metal, który łączy w sobie power metalowy patos, klasyczny heavy metal, growling i partie z nordyckiej mitologii. Gdy chcecie poczuć jak Wikingowie zmierzają na wojenną wyprawę swoim dakkarem- Amon Amarth jest znakomitym wyborem. Na najlepszym albumie nie brakuje kilku niespodzianek, które pozytywnie cię zaskoczą.
Tytułowy „Deceiver Of The Gods” znakomicie wprowadza w świat brodatych Wikingów. Nie długo potem na płycie pojawia się „Father Of The Wolf”- chyba jeden z najlepszych kawałków grupy z genialnym riffem, wybornym i klasycznym, a także świetnym refrenem. Niezłym urozmaiceniem jest tez akustyczna koda w „Under Sige” czy rewolucyjne chóry w „Blood Eagle”, które przynoszą mi na myśl czarne ognie black metalu... Do tego power metalowy patos „Shape Shiffer”, czy piękny gitarowy duet Sőderberg- Mikkonen w „We Shell Destroy” i „Coming Of The Tide”. Dla wielu fanów perełka na albumie będzie utwór “Hel”, na którym gościnnie wystąpił Messiah Maredin znany z Candlemass cy Memento Mori (nie udziela się jednak muzycznie od paru lat). Wokal a’la Bruce Dicinson świetnie współgra z growlingiem Johanna Hegga... Prawdziwy powiew Północy...
|