Wszyscy fani, którzy nie mogą się doczekać nowego materiału mrocznej piątki z Katowic, już niedługo będą mogli czuć się usatysfakcjonowani. Nowy krążek, który nosił roboczy tytuł: "Żonkile, kurwa, nienawiści, w ogóle nie chcą przyjmować się, kurwa, w żłobkach", :o) dostał już nazwę oficjalną: "Szydercze zwierciadła"[https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5948476649868911777/5948477416253968770?pid=5948477416253968770&oid=110062462996295510274]. Z rozmów wiem, że wielu fanom nie do końca podobały się "Róże Miłości", tęsknili za kopem, za naprawdę mocnym, prawdziwym, KATowym uderzeniem. Cóż, z tego co już słyszałem, wiem, że będą usatysfakcjonowani. "Szydercze zwierciadła" są ciągle w stadium tworzenia. Stan na 22 maja jest taki, że gotowych jest już pięć kawałków, a reszta przygotowuje się na PeCecie Jacy, po czym leci do Bytomia, do Romana, celem dopisania tekstów.
Jedynym znanym wszystkim utworem, który znajdzie się na nowej płycie, jest "Trzeba zasnąć". To w ogóle, moim skromnym zdaniem, jedyny dający się słuchać utwór z singla "Bądź wariatem, zagraj z KATem". Podobno jest trochę przerobiony, z tego co się dowiedziałem, to już się tak beznadziejnie nie urywa na końcu. Co do reszty, to mogę się z Wami podzielić wrażeniami ze zagrywek, które słyszałem u Jacy w bryce (swoją drogą dobrze nagłośniony Pontiac to coś wspaniałego), i tym co puszczał mi przez telefon. Otóż, co najważniejsze, KAT zawraca w stronę korzeni! Utworki na "Szyderczych zwierciadłach" są cięższe i odstają od "balladówek" z "Róż". Klimat bardzo mrocznego blacku dominował w kawałkach, które słyszałem: Locik mocno grzeje w kotły, Fazi potwornie męczy basa. Fantastyczne są też solówki, a co najciekawsze, wreszcie wział się też za nie Jaca. Przyznam, że wyszły mu świetnie, aczkolwiek Chudy też nie zapomniał jak się gra. Nie napisałem jeszcze nic o Romanie. I nie napiszę, bo tekstów nie słyszałem :o(
Szykuje się kolejny KATowski kop! Mam nadzieję, że dadzą mi płytę od razu po wytłoczeniu, a przed premierą, a wtedy na stronie "rock i metal po polsku" pokaże się exclusive, pierwsza w Polsce, recenzja "Szyderczych Zwierciadeł". A przedtem, najprawdopodobniej 20 czerwca, koncert w warszawskim Remoncie. Do zobaczenia!
"Jak Wasze gardła?" Takim właśnie okrzykiem rozpoczynał koncerty Kata Roman Kostrzewski. A słuchając reakcji publiczności trudno oprzeć się wrażeniu, że koncert tego zespołu był niesamowicie wycieńczający dla strun głosowych. Teraz jednak, po odejściu Romana od zespołu, okrzyk "Jak Wasze gardła" pozostanie w naszej pamięci. Ostatnią płytą na jakiej można usłyszeć to legendarne już zawołanie jest Somewhere In Poland 2003.
Jest to płyta wydana pod koniec roku 2003, ale teraz, gdy znak rozpoznawczy Kata skupił się na karierze solowej, krążek ten nabiera innego znaczenia i brzmienia. Jest to także najnowszy płyta koncertowa Kata, gdyż "Somewhere..." nagrywany był na żywo. Pierwszą, bardzo ważną rzeczą jaką słyszymy, jest niesamowicie wysoka jakość nagłośnienia, co w przypadku wydania koncertowego jest szczególną rzadkością. Każdy kto zna twórczość Kata nie od dziś, usłyszy także, że prawie każdy utwór nagrany został w nowej aranżacji. Mamy zatem płytę live, a zarazem całkiem nowy album.
Koncert rozpoczyna "Wierzę", utwór stosunkowo nowy, gdyż pochodzący z płyty: "Róże miłości najchętniej przyjmują się na grobach". Z tej właśnie płyty pochodzą jeszcze dwa inne utwory, co jest dla mnie dość zaskakujące, jako że za najciekawsze pieśni Kata uważałem te z 4 pierwszych płyt. Ale "de gustibus non disputandum". "Diabelski dom cz. II" - bez tego utworu nie wyobrażam sobie żadnego ich koncertu. I to właśnie w tym kawałku słychać najlepiej jak inaczej brzmi cały zespół. Szczerze mówiąc gdybym nie wiedział, jakiej płyty słucham i wokal brzmiałby inaczej, to mógłbym dojść do wniosku, że jest to jakiś "tribute" zrobiony przez całkiem inny zespół. W tej piosence rozpoczyna się to, co towarzyszy mi do końca tej płyty, czyli całkowite rozdarcie między bardzo pozytywnym a bardzo negatywnym odbiorem całego krążka. Roman w pewnych chwilach śpiewa po prostu okropnie! To już nie jest ten sam wokal, nad którym zachwycałem się gdy wiele lat temu usłyszałem płytę "Oddech wymarłych światów". Z kolei gitary grają w pewnych momentach prawie dwa razy szybciej co sprawia, że słowo thrash metal nabiera rumieńców.
Trzeci utwór to "Killer", czyli mogłoby się wydawać, że piosenka z płyty "Metal And Hell" podczas gdy jest to tak naprawdę polska wersja "Killera", czyli "Morderca" z płyty "666". Utwór dość bliski oryginałowi, aczkolwiek nadal słychać różnice zarówno w linii melodyjnej jak i wokalnej. Tutaj nie mam wątpliwości i stwierdzam, że jest to bez wątpienia wykonanie gorsze niż podczas koncertu "38 Minutes Of Life". Zresztą zestawienie tego koncertu ze wspomnianymi już "38 minutami" pomoże znacznie ustosunkować się do tej płyty. Jak na razie - pierwsza koncertówka Kata wyprzedza "Somewhere..." o dwie długości. "Niewinność" to pierwsza i ostatnia zarazem reprezentantka "Ballad". Dobrze, że zespół postanowił zagrać na koncercie coś co często jest przez ich fanów ignorowane. I tutaj wreszcie uśmiech zagościł na mej twarzy. Jest to wyśmienicie zagrana piosenka. Zarówno pan Luczyk stara się przy pomocy swej gitary wprowadzić nas w ogromną melancholię jak i pan Kostrzewski śpiewa wreszcie tak, jak wszyscy słuchacze Kata chcieliby aby śpiewał im do snu. Kolejny "Czas zemsty", to jeden z najlepszych (moim zdaniem) kawałków Kata, pochodzi z pierwszej ich płyty. Teraz mogę z pełną odpowiedzialnością stwierdzić, że lęk jaki na początku słuchania tego albumu przepełnił mnie bez reszty ustąpił. Piosenka, którą zespół ten wywalczył stałe miejsce w moim sercu, powraca w całej swej okazałości. Fragment: "Wojna Psie!" brzmi wreszcie jak przepełniona agresją prośba o pojedynek a nie jak zwykły kawałek tekstu. Wspomniane już przeze mnie udźwiękowienie koncertu w tym kawałku ukazuje swoją perfekcyjność, pierwszy raz bowiem zdarza się, aby na koncercie lepiej było słychać gitarzystę niż na płycie studyjnej.
"Wyrocznia", kolejny utwór, także z pierwszej płyty. I wracamy do punktu wyjścia, czyli rozdarcia w odbiorze tej płyty. O ile muzyka nie jest ani dobra, ani zła, to Roman śpiewa nieporównywalnie gorzej niż w oryginale, czy na wspomnianej już płycie 38 Minutes Of Life. Utwór znów gorszy, ale jednocześnie szybszy co szczególnie słychać w trakcie solówki, która jest nieprzeciętnie dynamiczna i zagrana w zabójczym tempie. "Łza dla cieniów minionych" z płyty Bastard. Nigdy nie lubiłem tej piosenki. A teraz, po przesłuchaniu jej w najnowszym wykonaniu nie mogę się od niej oderwać. Wokal nie uległ specjalnej zmianie, ale muzyka wydaje się być bardziej dopasowana do treści piosenki. Jeśli chodzi o tekst, to również jest to ciekawostka, gdyż oto Kat ma piosenkę o złamanym sercu... Co jeszcze urzekło mnie w tym wykonaniu - publiczność, która śpiewa refren zamiast Romka Kostrzewskiego. To jest chyba najpiękniejszy fragment całego koncertu.
"Mission Impossible" - taki mały i przyjemny przerywnik. Dwuminutowy instrumentalny motyw ze znanego filmu. Ostatni utwór to "Śpisz jak kamień". Oryginał pochodzi z płyty "Oddech wymarłych światów" i po raz kolejny wersja studyjna nie dała szans tej z "Somewhere...". Najlepiej zrozumiecie, jeśli napiszę, że oryginał był bardziej brudny i ciężki od wersji koncertowej, na której cały utwór jest zbyt przejrzysty i dopieszczony. Niestety, wydawało mi się, że Luczyk i Loth będą wiedzieli, że utwór ten nie może zostać "przypudrowany" bo straci wiele ze swego klimatu. Pozostał jeszcze bonus w postaci "Ostatniego taboru", ale ponieważ nie jest to wersja koncertowa a jedynie nowa aranżacja starego singla, pozwolę sobie go pominąć.
Jaka jest zatem płyta Somewhere In Poland? Jak dla mnie raczej słaba. Być może, gdyby był to pierwszy koncertowy krążek Kata zareagowałbym inaczej. Mamy jednak do dyspozycji 38 Minutes Of Life, który jest koncertem niesamowitym i stanowczo lepszym od omawianej pozycji. Co zatem zawiodło na najnowszej płycie? W pewnych momentach wokal, czasami ulepszana na siłę ścieżka muzyczna i chyba przede wszystkim repertuar. Dla fanatyków Kata jest to jednak nadal pozycja obowiązkowa, głównie dlatego, że jest to ostatnia płyta w starym składzie. Reszcie proponuję pozostać przy 38 Minutes... lub Live - Jarocin.
Wreszcie nastał ten piękny moment, kiedy Kat może zostać poddany wnikliwej analizie. I chyba nie muszę dodawać, że na moment ten czekali nie tyle obecni członkowie kapeli, co raczej fani, którzy swoją przygodę z Katem zaczęli razem z Romanem Kostrzewskim. I przykro mi to stwierdzić, ale chyba razem z Romkiem należałoby tę przygodę zakończyć...
Nie ma powodów do radości nikt, kto wychował się na takich arcydziełach jak "Bastard" czy "Oddech Wymarłych Światów". Zresztą nikt chyba nie jest na tyle uparty i głuchy, żeby stwierdzić, że nowy Kat ma cokolwiek wspólnego ze starym. To już jest inna muzyka, inne teksty, inny wokal. I co najtrudniejsze do przełknięcia - całkiem inny klimat.
Mój największy zarzut o dziwo nie będzie odnosił się do brzmienia gitar, albo wokalu. Gitary bowiem straciły na melodyjności, ale stały się o wiele cięższe i brutalniejsze - dlatego, ocenę pozostawiam każdemu osobiście, zależnie od gustów. Wokal także jest niezły. Niezły jednak nie oznacza wcale, że jest dobry. Nie ma fajerwerków. A poza tym nie da się wejść do kapeli, która wciąż nosi piętno specyficznego bardzo wokalisty, nie do podrobienia, i myśleć że fani bez mrugnięcia okiem wszystko zaakceptują. Śpiew i zgrywanie się Becka z kapelą także jednak pozostawiam każdemu "katomaniakowi" do własnej oceny. Chociaż nie powiem, że kiedy słucham takiego "Light Or Hell" to kłania się po prostu Chainsaw w swojej najczystszej i najmłodszej postaci.
Mnie natomiast najbardziej przeszkadza owa zmiana klimatu, która nastąpiła w Kacie. I nie chodzi tutaj o to, że w jakiś dziwny sposób momentami dochodzi do wkroczenia muzycznie na tereny death metalu, o ile o to, co przez tą muzykę twórcy chcą osiągnąć. Wszyscy pamiętamy, że wcześniejsze teksty Kata nic nam nie narzucały, nie próbowały nam nic na siłę wmówić czy do czegoś przekonać. Opisywały po prostu świat w bardzo, bardzo specyficzny sposób. I to, niestety, poszło się, za przeproszeniem, pieprzyć, razem z odejściem "wiadomo kogo". Nawet tytuł płyty wyraźnie daje nam do zrozumienia, że krytykowane będzie na niej wszystko to, co wiąże się z postępem cywilizacji i mediów. A okładka, nie dość, że brzydka, to na sam początek próbuje wmówić nam, że telewizja to zło ogromne. I tutaj dokonała się największa profanacja: ze zła, o którym kiedyś tak pięknie śpiewał Kostrzewski (mityczny świat wilkołaków i magii), zespół przeszedł na zło, o którym piszą niektórzy socjologowie (ogrom informacji i środków przekazu). Najkrócej mówiąc, już w otwierającym "Mind Cannibals" Szatan, który kiedyś kusił w "Diabelskim Domu", teraz siedzi przed prompterem i czyta wiadomości...
Jestem w głębokim szoku. Kocham Kata i dlatego miałem nadzieję, że nie będę musiał źle o nich pisać. A jednak, pozostając w zgodzie z tym co słyszę, muszę. Gitary, perkusja, wokal - wszystko poszło w bardziej thrashowo-deathową stronę. To akurat jeszcze nie jest powód do smutku. Ale to, że jeden z najważniejszych zespołów w historii polskiego metalu zmienił swoje oblicze i swoją wyjątkowością wytarł sobie twarz, stając się po prostu kolejną zwykłą taką kapelą w Europie, to już jest powód do ogromnej rozpaczy. Jak dla mnie - przymusowa żałoba. Kat umarł.
"Error" to bardzo kontrowersyjna płyta, o której opinie wahają się od tych najbardziej pozytywnych, do takich, według których ten album nie ma właściwie zalet. Po części jest to spowodowane przeszłością Romana Kostrzewskiego i znaczeniem tego wydawnictwa dla fanów Kata, ale myślę, że główną rolę odgrywa tu zawartość - dla jednych nowatorska, dla innych niebezpiecznie inspirowana nowoczesnymi odmianami ciężkiego grania.
I zarówno jedni, jak i drudzy mają sporo racji. Alkatraz odważnie korzysta z nowych brzmień, a nawet z rytmów raczej kojarzonych z deską na kółkach niż z Katem... ale nie dajmy się oszukać, nie jest to fundament tej muzyki, tylko jedne z elementów, które ją tworzą, a współgrając z resztą, prezentują nam coś zupełnie nowego. Bo oprócz wymienionych już składników mamy melodyjne śpiewy w specyficznym dla Romana stylu, dwóch basistów, generujących naprawdę ciekawe tło rytmiczne, i rewelacyjną grę Valdiego Modera, który, oprócz umiejętności sprawnej i interesującej słuchacza obsługi gitary, robi świetny użytek z efektów, przesycając nimi swoje partie. Po zmieszaniu wszystkich tych czynników otrzymujemy ciekawy, nowatorski pomysł na muzykę.
Niestety są momenty, kiedy odnoszę wrażenie, że zespół na pomyśle poprzestał. Niektóre utwory sprawiają wrażenie mocno niedopracowanych, czerpiących z założeń muzycznych płyty, ale pozbawionych charakteru. Wymienię tu choćby rozlazłe "Ay...yyy" z koszmarnym głosem babci, czy nudne do bólu "A ciule - fuck off" z, dodatkowo, najgorszym tekstem. A teksty to kolejna, warta poruszenia, kwestia. Roman znany jest z tego, że potrafi pisać ładnie i potrafi pisać brzydko. Tutaj "brzydko" jest brzydsze niż kiedykolwiek. Teksty Alkatraz są, jak to określił autor, "bliżej ziemi". Ja interpretuje to jako metaforę opadania na dno: "Gej jak Rej (O.K.)" to już dla mnie zbyt wiele.
Mimo wszystkich wad jest to płyta, której warto posłuchać. Jest na niej kilka bardzo dobrych utworów, które sprawiają, że choć reszta jest niezbyt zajmująca, chce się do "Error" wracać.
Wszystko, jak głosił Tales, ma swój początek w wodzie. O ile z tym ogólnym twierdzeniem można się spierać, bezsporne jest to, że w "Wodzie" ma mieć początek cykl solowych nagrań Romana Kostrzewskiego, poświęconych siłom natury. Płyta ta ukazała się na rynku pod koniec 2007 roku, w momencie, w którym spodziewaliśmy się zapowiadanego nowego wydawnictwa Kata - macierzystej formacji Kostrzewskiego. Nie jest to jednak w żadnym wypadku zastępstwo, bo ani muzycznie nie ma z Katem nic wspólnego, ani też nie można traktować tego albumu jako danego na odczepkę towaru drugiej kategorii.
"Woda" została zrealizowana w pełni przez Kostrzewskiego - poczynając od wokalu, przez wszystkie partie instrumentalne, na realizacji nagrania kończąc. Jest to cykl elektronicznych utworów spiętych wspólnym konceptem tekstowym i brzmieniowym. Konceptem, warto dodać, dojrzałym i przemyślanym, nie sprawiającym wrażenia sztucznie narzuconej myśli przewodniej. Wszystkie kompozycje są proste, acz wdzięczne, dominują senne, chilloutowe klimaty w średnich tempach. Głównym atutem całości są dobre, melodyjne linie wokalne, dodatkowo świetnie i z charakterem zaśpiewane.
Kiedy mowa o Kostrzewskim, nie sposób nie nawiązać do warstwy lirycznej. Tym bardziej, że teksty na "Wodzie" (wyłączająć budzącą zastrzeżenia przygodę z łaciną) są naprawdę znakomite - głębokie(sic!), dość, jak na Romana, poważne, pięknie splatające poetycki, chwilami nieco archaiczny język ze współczesną potoczną mową, neologizmami i odrobiną bełkotu. Połączenie dobrego, charakterystycznego wokalu z dobrymi tekstami sprawia, że jest na tym albumie wiele poruszających momentów.
W warstwie instrumentalnej płyta jest dobrze zrealizowana, aczkolwiek w doborze barw czasem strasznie staroświecka i kiczowata. Zestaw landrynek w postaci sztucznej harfy, pianina i smyczków (a nawet pojawienie się nieśmiertelnego shakuhachi) potrafi swoim odniesieniem do zespołów pokroju Enigmy skutecznie odstraszyć. Prawdę mówiąc, moja pierwsza reakcja była, właśnie przez tę cukierkową instrumentację, alergiczna. Do tego dochodzi automat perkusyjny w stylu z lat osiemdziesiątych XX wieku i zaczyna się mieć wrażenie, że to jakieś stare, zapomniane nagranie w niezbyt ambitnej stylistyce. Na szczęście są od tej reguły ciekawe odstępstwa. W grupie brzmień melodycznych to przede wszystkim barwy przesterowane. W perkusji zwracają uwagę mocno przetworzone dźwięki w "Nava Ratna" i "Kijance", ciekawie spogłosowane bębenki w "Dwóch fontannach" i pomysł z użyciem plusku wody jako elementu perkusji (ponownie "Kijanka"). Sample z odgłosami wody pojawiają się zresztą wielokrotnie i często mają duże znaczenie w kompozycjach. Na uwagę zasługuje tu "Wędrówka Chmurnika", w której wokal Kostrzewskiego rozbrzmiewa na tle takich wodnych sonoryzmów, wspartych tylko subtelnym burdonem. Równie ciekawe wrażenie robi też głośny szum fal w "Nava Ratna".
Jeśli uda się przebić przez odstraszające z początku brzmienie, "Woda" jawi się jako świetna płyta, polecam więc wszystkim przynajmniej kilkukrotne jej przesłuchanie. Ja sam już czekam na kolejne części cyklu, po cichu licząc, że może Kostrzewski nawiąże współpracę z kimś poruszającym się w bardziej odkrywczych elektronicznych klimatach. Zestawienie jego wokalu, tekstów i kompozycyjnych pomysłów z bardziej oryginalnym zmysłem do brzmienia dałoby naprawdę porywający efekt.
W 2005 roku doczekaliśmy się Kata bez Romka w postaci tragikomicznej płyty "Mind Cannibals", teraz po wydaniu zapowiadanego od paru ładnych lat albumu "Biało Czarna" dostaliśmy Kata z Romkiem acz bez Luczyka.
I jedna konkretna aluzja nachodzi mnie po kilku dniach walki z albumem formacji Kat & Roman Kostrzewski. Wzięli by się panowie gitarzysta i wokalista dogadali w końcu i wymodzili całkiem sprawny materiał, jestem tego pewien. Oboje wspomniani wyżej artyści potrzebują się bowiem w chorej symbiozie, by tworzyli rzeczy na miarę "Oddechu Wymarłych Światów". Luczykowi bez Kostrzewskiego wiele brakuje do perfekcji i, niestety, vice versa.
Wydawca zapowiadał "Biało Czarną" jako powrót do starego Katowego łojenia, z, tu cytat, "słodkimi" lirykami Romana Kostrzewskiego. No cóż, po wyciśnięciu wszystkich pieniędzy z kieszeni fanów Kata, dzięki ciągłym trasom koncertowym, trzeba było w końcu coś wydać (nie licząc DVD o wątpliwej jakości...) i nakręcić koniunkturę na sprzedaż. "Biało Czarna" ma bowiem tyle wspólnego ze starym Katem, że na siłę można podciągnąć styl reprezentowany przez zespół jak thrash metal. Acz bez większego pazura, ale o tym zaraz. Stylistycznie bowiem debiutowi Kat & RK bliżej wydanej jakiś już czas temu płycie Alkatraz "Error", na której śpiewał Kostrzewski. Czyli dostajemy zafascynowany post-thrashowym groovem muzyczny wyrób, pozbawiony solówek i prędkości, ale za to bujający jak należy. Nie wiem gdzie tu zatem ten zapowiadany powrót starego Kata... Jedynie w "Milczy Trup" i "Kupa Świąt" poczułem się znowu jak gówniarz, który macha baniakiem w słuchawkach przy kaseciaku w strachu przed rodzicami, którzy mocno zaczęli by się bać o to, czy przyjmę zbliżające się bierzmowanie słuchając twórczości Kata. Niestety tylko te dwa wspomniane utwory rozpędzają się (niekiedy...) do prędkości, którą Kat generował przed laty. Ale nie zrozumcie mnie źle, to co prezentuje zespół na "Biało Czarna" nie jest jakościowo złe, po prostu musiałem rozprawić się chwilę z kłamliwymi zapowiedziami tego materiału (śmiech).
Bo gdy odetniemy się na chwilę od sentymentów, od braku gitarowych partii solowych i całego tego szumu, który Kat zawsze generował dostajemy całkiem ciekawy post/groove thrash metal o intrygującym klimacie. Gitary rzeźbią całkiem sprawnie, sekcja odpowiada za wspomniany groove, Roman Kostrzewski swoimi wokalizami dodaje mnóstwo pieprzu całości. Jednak, gdy operuje się w tego typu stylistyce trzeba trochę więcej kombinować. Gdy słuchamy albumu "na raz" pod koniec zaczyna on mocno nużyć, mało na "Biało Czarna" niestety urozmaiceń. A to nie za dobrze w przypadku, gdy utwory trwają średnio ok. 6 minut... Osobną kwestią na tej płycie jest sam Roman. Wokalista jest moim zdaniem trochę cofnięty w miksie, i wiele razy jego głos, moje ucho to wyłapało, jest poprawiony przy pomocy efektów. Słowem, trochę studyjnych sztuczek próbuję poprawić brak formy popularnego skandalisty naszej sceny hard and heavy. Aczkolwiek trzeba zauważyć, że wokalizy pasują tu do muzyki, i jak wyżej wspomniałem dodają całości klimatu. Było nie było, koncerty wszystko w tej materii zweryfikują. No i jeszcze kwestia tekstów... Gdzieś od "Szyderczego Zwierciadła" rozminąłem się z tokiem rozumowania Kostrzewskiego, nie będę ukrywał, znów brzmi to dla mnie jak lekko przeintelektualizowany bełkot. Choć zawiłe obrazoburcze sformułowania pewnie wielu słuchaczom przypadną do gustu. Ja trochę zbyt dużo razy miałem do czynienia na studiach z interpretacją wierszy i nie mam już ochoty rozszyfrowywać kolejnego poety (śmiech).
Słowem zakończenia rzec wypada, że ta płyta na pewno podzieli słuchaczy. Starsi fani Kata pewnie i tak łykną po solowej płycie Romka Kostrzewskiego z zespołem w tle. Ci co bardziej trzeźwi na umyśle będą zapewne psioczyć, że ucha nie ma gdzie zawiesić. A ja? Od czasu do czasu wrócę do tego albumu, bo ma parę fajnych momentów. Parę momentów to jednak trochę mniej niż oczekiwałem od materiału sygnowanego tymi trzema ważnymi dla rodzimego metalowca literkami.
|