Piątek, 11.15.2024, 5:42 AM
Witaj Gość | RSS Główna | Rejestracja | Wejdź
Moja witryna
Menu witryny

Kategorie sekcji
historia [56]
classic rock [195]
hard rock [74]
punk rock [84]
NWOBHM [12]
black metal [164]
death metal [64]
thrash metal [38]
gothic metal [14]
metal symfoiczny [5]
new metal [47]
groove metal [3]
doom metal [14]
progresja [15]
mroczne koncerty i festiwale [2]
recenzje [63]
power metal [17]
grunge [9]
Moja książka- black metal [3]

Statystyki

Ogółem online: 1
Gości: 1
Użytkowników: 0

Główna » 2014 » Lipiec » 4 » John Michael Osbourne
3:41 PM
John Michael Osbourne

John Michael Osbourne- tego pana chyba nie trzeba przedstawiać, zwłaszcza tym, którzy heavy metalem się nieco interesują...

Osbourne urodził się 3 grudnia 1948 roku, a więc jakieś 29 lat przed „Nergalem”.

Ozzy urodził się rozpychając i kopiąc. Nie urodził się w szpitalu, bo zgodnie z obowiązujacym w latach czterdziestych zwyczajem poród mogła przyjąć położna w domu. Z resztą matkę Ozzego nie było stać na profesjonalną i drogą opiekę szpitalną. Dom, w  którym mały Jan Michał miał przyjść na świat skladał się z dwóch sypialni... To robotnicze przedmieście Aston, dzielnicy  Birmingham (Ladge Road, 14).

Ojciec naszego bohatera, też John (ale dla przyjaciół Jack) pracował w narzędziowni huty GEC. Jego matka Lilian była zatrudniona w fabryce Lucasa.

Ozzego otaczała rodzinna atmosfera, ale i straszna bieda.

Ozzy jako najstarsze dziecko w rodzinie Osbourne’ów posiadał całą garderobę: parę butów, skarpet, spodnie, koszulę i kurtkę... Młodsze dzieci nosiły ciuchy po starszym rodzeństwie... Nasz bohater rzadko nosił bieliznę- nie z mody, a z biedy...

Szóstka dzieci i myśli co do gara włożyć doprowadzały matkę Ozzego na skraj wyczerpania. Nie było łatwo.

Ozzy chciał się nawet powiesić na sznurze od bielizny i podpalić jedną z sióstr. W ostatniej chwili przed nieszczęściem w obu przypadkach uratował go ojciec.

Mając jedenaście lat Ozzy poszedł do gimnazjum  Brichfield Road Secondary Modern School w Perry Berr (innej dzielnicy Birmingham). Ozzy nie był dobrym uczniem... miał dysleksję... Dla większości dzieciaków szkoła to źródło wytchnienia, ale dla Ozzego to kłopoty: „Nienawidziłem budy. Byłem sflustrowany. Nie rozumiałem tego, czego próbowano mnie tam nauczyć. Miałem dysleksję i zespół zaburzeń uwagi, tak to się teraz nazywa. Moje dzieci też na to cierpią, ale mieszkamy w Kalifornii i mogę posłać je do specjalnej szkoły. Mnie ratowały tylko wygłupy.”

Jedynie muzyka była pasją naszego bohatera. Z niej młody Osbourne czerpał przyjemność i był w tym naprawdę dobry: „Matka  była amatorką śpiewu, a ojciec alkoholu”.  Ozzy odziedziczył te skłonności po rodzicach w 100%. Śpiewanie sprawiało mu wyjątkową radość...

Ozzy jako dwunastolatek uczył się ludowych prześpiewiek, a ojciec w pubie kupował mu pół piwa z lemoniadą (napój ten był okropny w smaku, ale Ozzy czuł się dorosły).

Pasjonował go rock n’ rolol. Chuck Berry, , Elvis Preslay, Gene Vincent- to jego ulubieni wykonawcy.

 Ta jego miłość do rocka dała jego kolegom kolejny powód do złościwości. Przodował w tym jeden chłopak... Tonny... Iomi... Znacie tego człowieka? Przyznacie, że to zrządzenie losu, bo właśnie ci dwaj panowie stanowią prawdziwy filar Black Sabbath...

Tonny urodził się 19 lutego 1948 roku w Aston, Birmingham w Anglii jako syn włoskich emigrantów. Swoją pierwszą gitarę otrzymał, gdy był jeszcze nastolatkiem. Jego pierwszymi inspiracjami był Hank Marvin i The Shadows.

W wieku 17 lat, podczas wypadku w fabryce cięcia stali, w której pracował – stracił dwa opuszki palców prawej ręki. Był załamany i nosił się nawet z zamiarem porzucenia muzyki, ale jego szef, wiedząc o jego „nocnej pracy” w pubie, namówił go do rozważenia techniki grania podobnej do kalekiego jazzmana Django Reinhardta. Zaczął więc eksperymentować z cieńszymi strunami, lecz nie były one jeszcze wtedy popularne. W końcu wmontował do swojej gitary struny od banjo i zaczął uczyć się na wszelki wypadek praworęcznej gry. Gd gra - używa specjalnych nakładek na palce.

W młodości grał w kilku bluesowo – rockowych zespołach, takich jak The Rockin’ Chevrolets (1964-1965). Kiedy zaproponowano formacji tournee po Niemczech – Iommi postanowił, korzystając z okazji, porzucić pracę w fabryce. W latach 1966 – 1967 grał w The Rest, w której grał ze starym kolegą ze szkoły i w przyszłości perkusistą Black Sabbath – Billem Wardem. Przez sześć miesięcy w 1968 roku był gitarzystą w Mythology. Kiedy w mieszkaniu należącym do grupy znaleziono konopie indyjskie – Tony, Ward, Smith i Marshall zostali skazani na dwa lata w zawieszeniu. Po koncercie w lipcu 1968 roku formacja zakończyła działalność...

Wracając do Ozzego... Nasz bohater zakłada swój piewszy zespół mając czternaście lat, zespół nazywał się The Black Panthers. Pod wpływem muzyki, którą gra zmienia swój image, staje się tedsem. Teddy boys to subkultura młodzieżowa, która pojawiła się na początku lat 50. w Wielkiej Brytanii. Członkowie tej subkultury wywodzili się z niższych klas społecznych, mimo to przeznaczali dużo środków na zakup długich do kolan, aksamitnych płaszczy, wzorzystych kamizelek i koszul z dużymi kołnierzami. Chłopcy w specyficzny sposób pomadowali półdługie włosy, zaś dziewczęta (Teds) nosiły kucyki w amerykańskim stylu. W 1958 roku, Teddy boys wzięli udział w rasistowskim ataku na czarnoskórych mieszkańców Londynu.

Ozzy pod wpływem przynależności do subkultury pali i pije... Muzycznie fascynuje się The Beatles, czyli Wielką Czwórką z Liverpoolu: „Nigdy nie byłem wielkim fanem żadnego wykonawcy... Ale Beatlesi zawrócili mi pod sufitem. Ich zdjęciami wykleiłem całą ścianę w pokoju. Fantazjowałem, jak to któraś z moich siostrzyczek wychodzi za jednego z Beatlesów”. Ta fascynacja muzyczna sprawiła, że zyskał przydomek „Ozzioł”, a Tonny bił go...

Obecny zespół Ozzego praktycznie w ogóle nie istniał, a więc marzenia o sławie, koncertach i publiczności musiały jeszcze parę lat poczekać...

Ozzy mając lat piętnaście porzegnał się ze szkołą i został hydraulikiem. Trzeba było pomóc rodzicom. Bo ledwie wiązali koniec z końcem, a Ozzy choć łobóz kochał rodziców nad życie...

Imał się różnych zajęć. Pracował w fabryce, rzeźni... To ostatnie wydarzenia wspomina: „Uwielbiałem zarzynać zwierzęta... i byłem w tym naprawdę dobry. Zakłuwałem je, dźgałem, siekałem, dosłownie torturowałem to ścierwo, aż zdechło. A jeśli w świniach były robaki, to odgryzałem im głowy. Nawet wtedy inni pracownicy uważali mnie za wariata, za kompletnego świra...

Ozzy wszedł w kolejną subkulturę: Modsów. Jest to kolejna subkultura młodzieżowa powstała w Wielkiej Brytanii z końcem lat 50. XX wieku. Modsi wywodzili się głównie ze środowisk robotniczych, jednakże początki ruchu wywodzą się z londyńskiego Soho. Charakteryzowali się pedantycznym sposobem ubioru, nienawiścią do edukacji, zainteresowaniem najnowszymi trendami mody oraz muzyką eksperymentalną. Często nosili bujne włosy – bądź to ścięte na sposób "studencki", bądź też ułożone w ekstrawaganckie fryzury. Lubili szokować pełnym jaskrawych barw, krzykliwym i prowokującym wyglądem. Chętnie opowiadali się za hasłami związanymi z rewolucją seksualną.

Gusta muzyczne modsów oscylowały między rock and rollem, ska, rythm and bluesem, modern jazzem, beatem, popem a hard rockiem. Modsi stworzyli ciekawą mieszankę nowoczesnych nurtów w muzyce i elementów muzyki starego pokolenia. Entuzjastycznie przyjmowali dziwactwa sztuki awangardowej.

Głównym zespołem kojarzonym z subkulturą mods jest The Who. Inne chętnie słuchane grupy i wykonawcy to: The Kinks, The Small Faces Yardbirds, T. Rex, Marmalade, Julie Driscoll, Brian Auger & Trinity, Shocking Blue, David Bowie & The Lower Third.

Modsi w latach 60. prowadzili regularne walki z rockersami (m.in. „druga bitwa pod Hastings", starcia w Brighton). Często kojarzy się ich również z ulicznymi rozbojami oraz tworzeniem gangów. Poruszali się głównie na skuterach (najczęściej na lambrettach i vespach) i nosili ubrania typowo angielskich marek jak Merc, Fred Perry, Ben Sherman oraz charakterystyczne zielone parki (wojskowe płaszcze z kapturami), do których najczęściej przyszywali naszywki z motywami brytyjskimi takimi jak Union Jack czy symbol RAF-u.

Uważa się, że subkultura modsów była prekursorska względem ruchu skinhead.

Filmem uznanym za kultowy dla subkultury mods jest Quadrophenia Franca Roddama z 1979. Film opowiada o grupie przyjaciół utożsamiających się z kulturą mods i ich starciach z rockersami. Akcja toczy się w Londynie i Brighton w 1965, na ścieżkę dźwiękową składają się utwory The Who, a jedną z ról zagrał Sting.

Warto zauważyć, że piosenka The Who „Baba O'Rieley” została wykorzystana w słynnym serialu „Doktor Hause”.

To właśnie w tej subkulturze Ozzy po raz pierwszy zetknął sięz narkotykami, od których później się uzależnił.

Ozzy też wdawał się w liczne bójki... Raz uzbrojony w rzeźnickie topory ruszył na przeciwników, ci jednak wykorzystali swoją przewagę liczebną i wrzucili Ozzego w witrynę sklepową... Gwiazdowrowi po dziś dzień pozostała pamiątka z tamtych lat w postaci blizny.

Uzależnienie od narkotyków i rezygnacja z pracy przy klaksonach w zakładzie Lucasa (czym spowodował rozżalenie matki) sprawiło, że Ozzy wszedł w konflikt z prawem... Jeszcze jako uczeń gimnazjum Ozzy rozbijał liczniki prądu i gazu by zabierac stamtąd drobne... Włamał się też do domu swojej 63- letniej sąsiadki gdy ta była w pracy... Ozzy wymuszał również „haracze” przy stadionie Aston Villa, gdy kibice przyjeżdżali na mecz... Składał propozycje nie do odrzucenia... Brak zapłaty powodował zdemolowanie samochodu... Ozzy postanowił rozszerzyć działalność i oprócz pilnowania, zaoferował też mycie samochodu... Gdy jeden z „klijentów” odmówił, zastał samochód z zarysowanym lakierem... Ojciec  Osbourne’a po prostu się wściekł...

Wówczas Ozzy zaczął kraść, ale nie miał zbyt wiele szczęścia, a do Arsene Lupina dużo mu brakowało... Miał co prawda rękawiczki, ale brakowało w nich kciuka, a więc w każdym miejscu dokonania przestępstwa pozostawiał ślad...

W końcu wpadł, a sąd skazał go na grzywnę, a ponieważ nasz bohater nie dysponował taką gotówką zwrócił się do ojca o pomoc. Ten jednak odmowił zapłaty kary i Ozzy trafił na trzy miesiące do więzienia. Wysłano go do więzienia Winson Green Prison w Birmingham, w którym przyebywali najgroźniejsi przestępcy w Zjednoczonym Królestwie i gdy w rodzinnym Aston Ozzego się bano, tak tu miał problem... Jego świerzo zapuszczone długie „pióra” stanowiły obiekt ataków ze strony homoseksualistów i psycholi... Ozzy błaznował, bo to był jedyny znany mu jeszcze z czasów szkoły sposób na uniknięcie molestowania i bicia ze strony przestępców, z którymi odsiadywał wyrok... Ale jednak był jeden zalotnik (morderca), którego Ozzy musiał ostudzić „metalowym nocnikiem”, gdy ten był zbyt nachalny (za to spędził trzy dni w karcerze, ale nie dał z siebie zrobić cioty). To właśnie tu Ozzy sprawił sobie jeden ze swoich licznych tatułaży.

Pobyt w więzieniu stanowił terapię szokową dla młodego modsa... Ojciec  Osbourne’a miał więc racje, że wychowawczy środek szokowy przyniesie efekt.

Wyszedł z więzienia mając siedemnaście lat, był wolnym człowiekiem, świadomym, że nie chce kroczyć drogą przestępstwa, a jego celem stało się dorównanie Beatlesom, którzy już wtedy byli na szczycie sławy...

W tym samym czasie co formacja Tonn’ego rozpadła się też inna grupa – Rare Breed, której wokalista John „Ozzy” Osbourne oraz gitarzysta Terry „Geezer” Butler dołączyli do Tony’ego i Warda oraz gitarzysty Jimmi’ego Phillipsa oraz saksofonisty Alana „Akera” Clarke’a. Ten sześcioosobowy skład, teraz z Butlerem jako basistą – jako Polka Tulk Blues Company zdołał wystąpić zaledwie dwa razy. Phillips i Clarke odeszli, a zespół skrócił swoją nazwę do Polka Tulk.

We wrześniu 1968 roku Iommi, Butler, Ward oraz Osbourne przemianowali formację na Earth. Ich działalność trwała do grudnia, gdy Tony otrzymał propozycję grania z Jethro Tull. Był to tylko jeden występ (w „The Rolling Stones Rock & Roll Circus” gdzie grali z playbacku, a jedynie Ian Anderson śpiewał na żywo), a gitarzysta z powrotem wrócił do Earth. Jak sam wspominał w jednym z wywiadów, wiele nauczył się od wokalisty Jethro Tull – rannego wstawania, co było dla niego prawdziwym koszmarem, systematycznej pracy poprzez dokładne rozpisanie czasu trwania pracy i czym każdy ma się zająć. Przeniósł to potem do swojego zespołu i okazało się, że poza wstawaniem rano - zaczęło działać także i u nich.

W sierpniu 1969 roku, grupa zmieniła nazwę na Black Sabbath. Na skutek wspomnianego wcześniej wypadku – Iommi przestroił swoją gitarę z E na C# (obniżył o pół tomu w dół), by móc uwalniać napięcie w swoich palcach. W rezultacie, zespół był pierwszym, który zastosował zmianę brzmienia i w rezultacie stał się filarem muzyki heavy metalowej.

Do brzmienia Tony’ego dostosował się także basista – Geezer Butler, który również zmienił tonację w dół. Być może to właśnie spowodowało, że jego gra jest unikalna dla maniery riffów gitarowych i przeszła do historii, chociażby w takich ponadczasowych utworach, jak „Paranoid”, „War Pigs”, „Iron Man” czy „Into the Void”. Jego solówki na przesterowanej gitarze zahaczały o skalę bluesową, a riffy oparł na skali molowej z rewolucyjnym jak na tamte czasy dużym przesterem. Swojego Gibsona SG podpinał do wzmacniacza przez gniazdo basowe. Były to unikalne rozwiązania, które przyczyniły się do rozwoju heavy metalu. Nie da się w tej mierze przecenić wartości Iommiego, o którym w 2004 roku Rob Halford (wokalista Judas Priest) podczas koncertu w Filadelfii powiedział, że to „człowiek, który wymyślił riff heavy metalowy”...

 

Po odejściu z Black Sabbath Ozzy postawił wszystko na jedną kartę i stworzył własną kapelę, której lideruje po dziś dzień. "Blizzard Of Ozz"[http://www.youtube.com/watch?v=1TPz1KLIxwY] jest debiutanckim albumem Ozzy'ego i początkiem prawdziwej, aczkolwiek bardzo krótkiej kariery jednego z najgenialniejszych muzyków - gitarzysty Randy'ego Rhoadsa.

W przeciwieństwie do Black Sabbath Ozzy postawił na granie soczystego hardrocka. Oprócz Ozzy'ego i Randy'ego na albumie zagrali basista Bob Daisley i perkusista Lee Kerslake.

Płytę otwiera "I Don't Know" z motorycznym riffem, dosyć osowiałym wokalem Ozzy'ego i bardzo ciekawym przejściem w trakcie riffu. Już w tym kawałku Rhoads pokazuje przedsmak tego co będzie potem... Drugi z kolei "Crazy Train" to bo wiem magnym opus gitarowego grania - Ozzy zaprasza do pociągu... Rhoads serwuje na początek potężny zjazd kostką po strunach (najlepszy jaki w życiu słyszałem - aż ciary przechodzą!) i wchodzi z ciężkim motorycznym riffem przypominającym ruszający pociąg. Potem jest trochę szybciej, całkiem melodyjnie i solo... przepiękny, czyściutki hammering, zagrany z niesamowitym polotem i energią! To jeden lepszych utworów wszechczasów! "Goodbye To Romance" to utwór balladowy, w którym Ozzy wypadł całkiem przyzwoicie, a Randy uwodzicielsko "skrzeczy" na swoim Jacksonie przez co utwór brzmi bardzo emocjonalnie. "Dee" to niespełna minutowa miniaturka akustyczna, pokazujaca szeroki wachlarz Rhoadsa. "Suicide Solution" ma odrobinę wytłumione brzmienie, Ozzy śpiewa niczym nałogowiec, tym razem utwór ma sporo ciężkich riffów i przestrzenną, bardzo połamaną solówkę... "Mr. Crowley", Jesu Chryste, co się tutaj dzieje! Gotycki organowy wstęp, mocarny, dostojny riff Rhoadsa, a potem...  czas 2:23 utworu i zaczyna się... najspanialsze solo jakie dane mi było do tej pory usłyszeć! Niby zwykłe mieszanie z wykostkowaniem, kończące się zejściem na pograniczu fałszu (jakby ma gryfu brakowało - charakterystyczne dla Rhoadsa), podciągnięciem i na koniec wajcha... do tej pory nikt nie zagrał tego z takim feelingiem, z takim wigorem i sercem - naprawdę porywająca partia... ale to nie koniec, Ozzy coś jęczy i kolejne solo... tym razem krótkie, delikatne, bardzo emocjonalne... znowu Ozzy i kolejne solo - czyściutki hammering, odrobina neoklasyki i fantastyczne wykostkowanie - wszystko zagrane na wielkim luzie i wielką nonszalancją... Ozzy nigdy potem nie nagrał tak fenomenalnego utworu... "No Bone Movies" ma fajny riff, ale utwór odrobinę komiczny, świetnie pasujący do popijawy. "Revelation (Mother Earth)" to kolejny balladowy numer, ale o wiele bardziej pesymistyczny, dosyć mroczny, posiadający bardzo ambitny tekst. Rhoads gra swoje, ale tym razem nie ma już tylu popisów. "Steal Away" to typowy rockowy numer z fajnymi riffami.

Nie wspomniałem o sekcji rytmicznej, która gra na tym albumie bardzo dobrze, ale "Blizzard Of Ozz" jest popisówką tylko jednego człowieka - Randy'ego Rhoads'a - człowieka oddanego swojej pasji (podobno nawet do kibla chodził z gitarą), prawdziwego przyjaciela Ozzy'ego i muzyka, który wypromował wspaniałe gitary marki Jackson. Kolejny album "Diary Of A Madman" nie odstawał poziomem od debiutu, a jako całość był może nawet lepszy. Szkoda, że świat zabrał tak genialnego muzyka, przed którym świat stał otworem...

Po ogromnym sukcesie debiutanckiego albumu solowego, Ozzy szybko poszedł za ciosem nagrywając jeszcze w tym samym roku "Diary Of A Madman"[http://www.youtube.com/watch?v=-xOqiwVWTYE]. Rzadko się jednak zdarza, aby jakikolwiek artysta potrafił w tak krótkim czasie nagrać dwa tak wspaniałe albumy! "Diary Of A Madman" nie jest bowiem w żadnym wypadku kontynuacją "Blizzard Of Ozz", a mimo to jest kolejną kopalnią pomysłów, zwłaszcza na polu gitarowym. Randy Rhoads już na poprzednim albumie pokazał, że posiada swój styl, że grać potrafi i wie co chce grać! "Diary Of A Madman" jest absolutnym potwierdzeniem jego umiejętności - znów mamy popis jednego aktora, ale tym razem, zespół gra spójniej.

Płytę otwiera "Over The Mountain" - bardzo motoryczny, szybki numer z nieco niepokojącą linią melodyczną. Solówka to już totalny majstersztyk! Rozpoczyna się bardzo mrocznie, aby po chwili przerodzić się w piękną melodię, która zostaje gwałtownie "połamana" i zniekształcona. Solo to byłoby fantastyczną ścieżką dźwiękową do jakiegoś niespokojnego lotu... "Flying High Again" to typowy rockers utrzymany w średnim tempie, z fajną melodią i bardzo fajną, nonszalancką solówką Randy'ego. Kolejny popis tego muzyka. "You Can't Kill Rock And Roll" zaczyna sie niczym ballada. Początek utworu nasuwa skojarzenia z "Mama I'm Coming Home", ale nie brzmi tak amerykańsko. Mimo to utwór jest dosyć... przebojowy. Sekcja rytmicznie brzmi wyraźnie, mamy tutaj świetny, pulsujący rytm. No i kolejna, bardzo "dzika" i wykręcona solówka Rhoadsa, która kontrastuje z dosyć smutną melodią tego utworu. "Believer" jest również dosyć mroczny, ale nie posiada balladowego charakteru. Zadziwiający jest fakt, że Rhoads splagiatował sam siebie! Solówka w tym utworze łudząco przypomina bowiem tą z "Mr. Crowley" tyle, że jest zagrana gęściej i troszeczkę mniej drapieżnie, ale chyba bardziej technicznie. "Little Dolls" łudząco przypomina swoją rytmiką "Suicide solution", lecz jest o wiele bardziej melodyjny. W refrenie mamy zwolnienie i chórki, które fajnie wkomponowują się w utwór. Nie trzeba zaznaczać, że na tle rozszalałego basu rozbrzmiewa dosyć melodyjne solo gitarzyty. Ostatnia minuta utworu to wygibasy Rhoadsa, dające w efekcie bardzo fajne solo. "Tonight" to kolejny utwór o balladowym charaterze. Świetny, delikatny wstęp na basie, całkiem znośna melodia, przywodząca na myśl nowsze dokonania Ozzy'ego. Rhoads oczywiście nie zawodzi i znów daje upust swoim możliwościom. Pierwsza solówka jest melodyjna, natchniona, bez zbędnych ozdobników, druga zaś jest zagrana na dużym luzie i bez pośpiechu, jest tam sporo podciągnięć i mieszania - całość okraszona wspaniałą finezją... cudeńko! "S.A.T.O." rozpoczyna się dosyć kosmicznie, by przerodzić się w prawdziwy rockowy killer. Sekcja ma tutaj trochę większe pole do popisu. Utwór nastrojem nawiązuje miejscami do rocka początku lat 70tych. W środku utworu jest basowa wstawka niemal żywcem wyjęta z "Crazy train". Rhoads wygrywa kolejne wyuzdane solo. W jego grze słychać serce i energię... kolejny świetny numer. "Diary Of A Madman" to bardzo mroczny, epicki utwór, mający iście progresywny charakter. Świetna linia melodyczna, patetyczne akustyczne partie przeplatane dobrymi przejściami perkusisty i riffami Rhoadsa. W środku utworu jest wręcz gotycka, bardzo natchniona wstawka. Daje się usłyszeć skrzypce i chór. Rhoads tym razem schowany na drugim planie znowu częstuje słuchacza przepysznym solem. Końcówka utworu jest bardzo symfoniczna i jest dobrym motywem na zakończenie albumu.

"Diary Of A Madman" może nie posiada takich killerów jak "Mr. Crowley" czy "Crazy Train" ale jest albumem zdecydowanie równiejszy i solidniejszy od debiutu. Utwory są bardziej spójne, a muzycy trzymają wysoki poziom techniczny. Jest to też album, który jest pięknym epitafium Randy'ego Rhoadsa. W zasadzie każde solo na tym albumie jest fantastyczne, pełne dynamiki, energii i tego nieokiełzanego feelingu. Osobiście uważam, że jest to najlepszy album Ozzy'ego, jeszcze nieposiadający tej komercyjnej nuty, a mimo to chwytliwy.

Kiedy tylko Ozzy otrząsnął się po obfitującym w wiele tragicznych, jak i wspaniałych dla niego wydarzeń roku 1982 (śmierć Randy'ego Rhoadsa, słynny incydent z nietoperzem, skandal w Alamo, własny ślub oraz słabiutki, wymuszony przez wytwórnię album koncertowy "Speak Of The Devil"), natychmiast wziął się ostro do pracy nad kolejnym albumem. W krótkim czasie samodzielnie skomponował nowe utwory i rozpoczął poszukiwania muzyków do zespołu. Ponieważ Brad Gillis z Nightranger zupełnie się nie sprawdził, najważniejszym zadaniem było odnalezienie nowego gitarzysty. Nowym "wioślarzem" Ozzy'ego został niejaki Jake E. Lee (prawdziwe nazwisko Jakey Lou Williams), do zespołu powrócił basista Bob Daisley (znany z dwóch pierwszych albumów), a skład uzupełnił Tommy Aldridge (zastąpił Lee Kerslake tuż po wydaniu "Diary Of A Madman"). Dołączył także na stałe klawiszowiec - Don Airey.

Po raz kolejny okazało się, że Ozzy "ma nosa" do odnajdywania znakomitych, młodych i nieznanych gitarzystów. Lee doskonale wywiązał się z bardzo ciężkiego i wymagającego zadania, jakim było zastąpienie Randy'ego Rhoadsa. Zaprezentował zupełnie inny styl grania, równie udane riffy i ciekawe, także bardzo szybkie solówki. Wszystko to może nie tak porywające i finezyjne, ale co najmniej dobre. Duża w tym zasługa Ozzy'ego, który napisał szybkie, ostre, ale zarazem bardzo melodyjne "kawałki", w każdym z nich zostawiając miejsce, w którym nowy gitarzysta mógł się wykazać. I sprawdził się świetnie, sprawiając że Osbourne odniósł kolejny wielki sukces. Nie potwierdziły się obawy malkontentów, twierdzących, że Ozzy bez Randy'ego z hukiem skończy swoją solową karierę, tak szybko jak ją zaczął. Okazało się jednak, że wokalista potrafi sam doskonale poradzić sobie z pisaniem piosenek, zachowując zapał i energię z dwóch poprzednich "longplayów". Ale dosyć już tego, przejdźmy do samej muzyki.

Na tym albumie, jak nigdy wcześniej, bardzo dużo mają do powiedzenia klawisze. Ozzy zawsze lubił wszelkie syntezatory (wystarczy wspomnieć kawałki z Black Sabbath, takie jak "Am i Going Insane?") i postanowił wzbogacić nimi fakturę swoich utworów, co przyniosło niespodziewanie dobry efekt. Ponadto nowy gitarzysta odcisnął wyraźne piętna swojego stylu, dzięki czemu muzyka Ozza zyskała nową jakość.

Najlepsze "kawałki" tego albumu to "Bark At The Moon", "You Are No Different", "Slow Down" i "Waiting For Darkness". Utwór tytułowy to od początku do końca ostry czad, świetny wokal (dokonały refren) i rewelacyjna gitara (odlotowy riff, ciekawe zagrywki przed refrenem i dwie przepiękne solówki). Już w pierwszym utworze Ozzy i Jake pokazują na co ich stać. Potem mamy opierający się na klawiszowym motywie "You're No Different", ze świetnym tekstem, w którym z wyrzutem w głosie śpiewa o tym, że ci, którzy go wciąż prześladują, sami mają na swoim koncie wiele grzechów. Krótko mówiąc: "widzicie drzazgę w moim oku, nie widząc belki w swoim". Po raz kolejny okazało się, jak doskonałe teksty pisze Ozzy...

Znajdujące się pod koniec albumu "Slow Down" i "Waiting For Darkness" nie mają może aż tak głębokiej wymowy, ale również zachwycają. Pierwszy świetnym wstępem, galopowym tempem, fajnym motywem klawiszowym i łatwo wpadającym w ucho refrenem. Drugi odlotowym (i obok tego z "Bark At The Moon" najlepszym i najciekawszym na tej płycie) riffem, ciekawymi brzmieniami klawiszy i doskonałym wokalem.

Wymieniłem cztery moje ulubione "kawałki", ale inne są niewiele gorsze. Co prawda każdy z nich ma jakieś słabsze fragmenty, ale i każdy ma w sobie "coś niezwykłego": w "Now You See It (Now You Don't) są to świetny refren (w pewnym momencie śpiewany przez Ozzy'ego falsetem!!!) i klawisze, w "Rock And Roll Rebel" rewelacyjna solówka, w "Centre Of Eternity" doskonały wstęp (mroczne klawisze, dzwony, chóralne "aaaaaa", przerwane mocnym riffem Jake'a), a w podobnym do "Believera" z "Diary Of A Madman" - "Spiders" niezwykle melodyjny refren. Nie można zapominać o spokojnym "So Tired", w którym podkład muzyczny tworzy nam cała orkiestra (głównie fortepian) i robi się bardzo przyjemnie. Tego jeszcze u Ozzy'ego nie było. Brawo!!!

Ale brawa należą się za cały album. Jest bardzo równy i nie ma żadnych słabych punktów, a słucha się go z dużą przyjemnością. Ozzy odzyskał utracone po "Speak Of The Devil" zaufanie fanów, a Jake E. Lee natychmiast zyskał ogromną rzeszę wielbicieli.

Do mojego obecnego stanu psychicznego bardziej pasowałby „Diary of The Madman”, bo mam wrażenie, że trafiłem do jakiegoś matrixu, gdzie nawet prawa fizyki nie obowiązują, a Ozzy z lat osiemdziesiątych jest przy tym chodzącą, trzeźwą normalnością, a jego trasa koncertowa z Motley Crue („Szanuję ich, mogą wypić więcej ode mnie”) nudnym rautem dyplomatycznym.  A ten matrix nazywa się „Ustawą o refundacji leków”. Nie łudźcie się, nie dotyczy to tylko lekarzy, farmaceutów i kilku grup pacjentów – to dopadnie Was wszystkich. A pani Kopacz, która tą legislacyjną nędzę pilotowała,   powinna za to w Sejmie najwyżej sprzątać, a nie być jego marszałkiem. Ale jako, że Ćwiara minęła ™, to jednak kolej na „The Ultimate Sin”.

Lata osiemdziesiąte był w życiu Ozzy'ego dziwny okres. Z jednej strony czas wielkich sukcesów artystycznych i komercyjnych, a z drugiej czas dużych problemów w życiu osobistym, wywołanych głównie przez używki - ćpał na kilogramy i pił na cysterny ( jak sikorka - pił tyle ile ważył). Patrząc na jego dorobek z tamtych czasów można się zastanawiać, jak on dał radę tyle tego nagrać, albo kiedy on miał czas na picie, czy ćpanie. Przecież to pięć płyt studyjnych i jedna koncertowa - wszystkie bardzo dobre. I niech nikogo nie zmyli te niby trzy lata między "Bark at The Moon" i "The Ultimate Sin", bo faktycznie było to raptem 26 miesięcy. "The Ultimate Sin" był następcą niezbyt ciepło przyjętego "Bark at The Moon". Zastanawiano, czy była to tylko jednorazowa wpadka, czy trwała tendencja zniżkowa. Ale kiedy na początku 1986 roku ukazał się "The Ultimate Sin" wszyscy odetchnęli z ulga, że  dalej jest to ten Ozzy, którego lubimy najbardziej. Album miał recenzje dobre,  sprzedawał się doskonale i była najwyżej notowana płytą Osbourne'a w USA do tamtej pory. A "Bark at The Moon", moim zdaniem,  niezasłużenie zbierało cięgi od recenzentów. Fakt, że była to płyta po rewelacyjnym „Dzienniku Szaleńca” i w takiej sytuacji trudno zaakceptować następcę ewidentnie lżejszego kalibru. Zarzucano tej płycie zbytnią komercyjność - czytaj za dużo klawiszy. No ale jeśli ktoś angażuje Dona Aireya to nie po to, żeby tylko herbatę w studiu robił. Ja tam "Bark at he Moon" bardzo lubię,  jest to moja ulubiona solowa płyta Osbourne'a, a tytułowy to mój ulubiony numer Osbourne'a.

Nie słyszę większych różnic jakościowych między "Bark..." a "The Ultimate Sin". Zdecydowanie mniej tu klawiszy i nie ma takiej ballady jak "So Tired", ale poziomem muzycznym jedna od drugiej zbytnio nie odbiega. Na mój gust nawet lepiej wypada "Bark...". "The Ultimate Sin" było w prostej linii kontynuacja tego, co już Ozzy wcześniej  przedstawił na "Blizzard of Ozz", czy "Diary of The Madman" - czyli melodyjny, klasyczny metal, z dobrymi riffami, dobrymi melodiami, może niezbyt ortodoksyjnie metalowy, ale atrakcyjny i efektowny. Ten album to też zbiór sympatycznych rockowych numerów,  na  równym, dobrym poziomie. Są dwa wyjątki od tej stylistyki – nieco patetyczny, podniosły „Killer of Giants” i z zupełnie innej beczki, bardzo radio-friendly „Shot In The Dark” (mój ulubiony z tego krążka).

Ozzy miał zawsze nosa do genialnych gitarzystów. Po tragicznej śmierci Randy'ego Rhoadsa jego miejsce zajął Jake E. Lee, także dobry gitarzysta, z którym nagrał dwa albumy. "No Rest For The Wicked" jest debiutem 18-letniego wówczas Zakka Wylde'a i chyba najsolidniejszym albumem Ozzy'ego. Hardrockowa motoryka łączy się tutaj z melodią, całość jest zagrana z polotem. Tym razem na stanowisku perkusisty pojawił się Randy Castillo (też już nie żyje - zmarł w 2002 roku na raka).

Nie chce się rozdrabniać na poszczególne utwory, bo na "No Rest..." praktycznie każdy utwór to hardrockowy killer, począwszy od bardzo przebojowego "Miracle Man" ze świetną solówką, przez bardzo mocny "Devil's Daughter", mroczny i rozszalały "Breaking The Rules", najlepszy na płycie "Bloodbath In Paradise", patetyczny "Fire In The Sky" aż po "Demon Alcohol" - praktycznie w każdym numerze Wylde pokazuje, ze nie stara się kopiować Rhoadsa, a chce grać coś swojego. Jego gra jest może mniej dostojna, emocjonalna i nonszalancka, ale bardzo solidna, zwarta i energiczna.

Jedynym słabszym punktem tego albumu jest brzmienie - sekcja jest schowana mocno z tyłu, a gitara Zakka jest bardzo wyeksponowana.

Szkoda tylko, że album ten jest trochę niedoceniany, przyćmiony przez komercyjny (a niestety nie artystyczny) sukces następnego albumu - "No More Tears".

Już okładka zwiastuje zmiany. Gdzie się podziały czaszki, krzyże, groźne miny i ciemne kolory? Zamiast tego zadumany Ozzy z malutkim skrzydłem na plecach, niczym Anioł Stróż. Niektórzy fani z pewnością patrzyli na to z pewnym zakłopotaniem...

Fakt, sporo się zmieniło - po tym jak pewnego dnia w sierpniu 1989 roku Osbourne obudził się w areszcie, gdzie dowiedział się, że poprzedniego dnia kompletnie zamroczony zaczął dusić swoją żonę - postanowił w końcu wziąć się za siebie i skończyć z rockandrollowym życiem na krawędzi. Nie dziwi zatem skruszona postawa na okładce. Ale tylko na okładce, o czym przekazujemy się już na początku w świetnym Mr.Tinkertrain z prowokującym, kontrowersyjnym tekstem. Tak, tak, nastąpił lifting wizerunku, ale muzyka dalej pozostała niegrzeczna, a co najważniejsze zachowała najwyższą jakość. Zresztą, nie ma co owijać w bawełnę, to najlepsza płyta od Diary Of A Madman, pełna rewelacyjnej muzyki.

Spora zmiana nastąpiła w brzmieniu - surowość No Rest For The Wicked poszła w odstawkę, tym razem brzmienie jest przestrzenne, pełne mocy ale i subtelne zarazem, a przede wszystkim bardzo dopracowane. Natomiast same kompozycje dalej zawierają sporą dawkę energii, tym razem jednak zespół nie zapomniał przyłożyć się do ułożenia chwytliwych melodii. Wzorcowym przykładem tego typu połączenia są wspomniany Mr. Tinkertrain, Desire i I Don't Wanna Change the World. Ale wyróżnić należałoby właściwie wszystkie utwory, a wśród nich znajdziemy zarówno znakomite ballady (nostalgiczne Mama I'm Coming Home, pełne patosu Road to Nowhere) jak i ostre rockowe hiciory z niesamowicie chwytliwymi refrenami Hellraiser, S.I.N.).

A do tego sporo tu niespodzianek - ot, chociażby ten długi, hipnotyzujący wstęp do Zombie Stomp czy ponad siedmiominutowy numer tytułowy. Ten niebanalny utwór, oparty na prostym basowym riffie z ciężkimi, ciętymi riffami, przeszywającymi głos Ozzy'ego i zaskakującą woltą w środku jest po prostu rewelacyjny!

Na No More Tears[http://www.youtube.com/watch?v=amCKVBnwPAo] w pełni rozkwitł talent Zakka Wylde'a, który przez trzy lata jakie minęły od No Rest for the Wicked rozwinął się niesamowicie. Tutaj słyszymy już gitarzystę o własnym stylu - niesamowicie utalentowanego i świadomego swojej wartości. Jego gry słucha się z niesamowitą przyjemnością, a co warto podkreślić - pełno tu rewelacyjnych solówek (S.I.N., Hellraiser).

To płyta na której idealnie połączono ostre rockowe brzmienie z przebojowością. Nie ma mowy o żadnym plastiku czy kminku dla dziewczynek. Jest solidne gitarowe mięcho i melodie, które śmiało można pośpiewać przy goleniu. Po prostu - rewelacja!

Acha, jeszcze jedna sprawa. Japońskie wydanie zawiera bonusowy utwór Don't Blame Me. Skandalem jest brak tego fenomenalnego utworu w oryginalnym wydaniu.

Promujący Ozzmosis na singlu utwór Perry Mason robił wielkie wrażenie. Numer to czadowy, pokręcony (z niby symfonicznym wstępem), zawierający dawkę odpowiednio chorych dźwięków, a przy tym jeszcze chwytliwy. Wyglądało na to, że Ozzy – po raz kolejny połączywszy siły z Geezerem Butlerem – zaserwuje solidną porcję świetnego heavy metalu.

Niestety, singel okazał się zmyłką. Już utwór I Just Want You zapowiada, że na Ozzmosis[http://www.youtube.com/watch?v=-3jL9VRyrZo] będzie bardzo dużo klawiszy (zagrali na nich Rick Wakeman oraz producent Michael Beinhorn), słychać też, że muzykom jakby zabrakło pomysłu na zakończenie tego numeru. Dwa utwory, których współautorem jest Butler, Thunder Underground i My Jekyll Doesn’t Hide, bronią się ciężkimi riffami i przytłaczającą atmosferą. W latach dziewięćdziesiątych tak mógłby brzmieć Black Sabbath, ale też ów ciężar zapamiętuje się bardzieniż, powiedzmy, refreny.

A poza tym jest na płycie cała seria utworów wolnych i odmiennych od zawartości poprzednich płyt Ozzy’ego. W Tomorrow „ilustracyjne” fragmenty nie są w stanie ukryć topornej linii melodycznej, a Ghost Behind My Eyes to pozbawiona wyrazu balladka. Nowinki brzmieniowe i aranżacyjne przeważnie nie idą w parze z polotem, z fajnymi pomysłami na same utwory. No, może oprócz Denial, gdzie Wylde zupełnie odchodzi od swego firmowego brzmienia gitary, przez co numer ten jednak się wyróżnia. Uważne przesłuchanie pozwala też zauważyć, że Ozzy nie jest w najlepszej formie głosowej, czasami stara się to maskować krzykiem. Nie ma tu ani jednego szybkiego utworu z riffem w stylu I Don’t Know bądź Miracle Man, czy nawet łagodnej przebojowości a la S.I.N. z poprzedniej płyty. Finałowa ballada Old L.A. Tonight ze szmirowatymi harmoniami wokalnymi zupełnie nie przystaje do Osbourne’a. Na szczęście obok Perry Mason jest tu jeszcze jeden klejnocik. See You On The Other Side to również wolny, ale pięknie rozwijający się numer, złowieszczy i tajemniczy. Tak naprawdę to głównie z powodu tych dwóch utworów chce mi się wracać do tej płyty.

W pierwszym utworze padają słowa: Nie jestem tym, za kogo mnie uważacie. Ale bez obaw. Down To Earth to Ozzy Osbourne, jakiego znamy i kochamy.

Wokalista chyba postanowił powalczyć z blacksabbathową „gębą”, którą mu przyprawiono. W Gets Me Through śpiewa, że nie jest antychrystem ani człowiekiem z żelaza, a tak w ogóle robi to wszystko, aby nas zabawić. Jest w tym, na szczęście, sporo kokieterii. Muzyki dla grzecznych dzieci zbyt wiele na Down To Earth nie ma. Zdarzyły się co prawda Osbourne’owi łzawa balladka ze smyczkami (Dreamer), podniosła i majestatyczna pieśń z pogranicza ciężkiego rocka i musicalu (Running Out Of Time), a nawet żart z muzyki epoki dzieci kwiatów (You Know...). Ale zasadnicza część albumu jest jednoznacznie hardrockowa. W starym, dobrym stylu – z potężnymi riffami na pierwszym dźwiękowym planie, dobrze skomponowanymi melodiami, kunsztowną gitarową aranżacją i mocną perkusją. Rozpoczynający ten materiał utwór Gets Me Through jest jego najlepszą wizytówką. Ale to wcale nie oznacza, że kolejne są mniej udane. Gdyby album zaczynał się od Black Illussion czy Alive, byłoby to równie efektowne otwarcie. Na dodatek płyta ma długość w sam raz – niecałe pięćdziesiąt minut. Nie zdąży się znudzić. I nawet pilne telefony mogą tyle poczekać.

Prochu Ozzy Osbourne na Down To Earth nie wynalazł. Ale ten album to bardzo solidna robota. Właśnie nastawiłem go kolejny raz.

Album Under Cover[http://www.youtube.com/watch?v=LoAERvhRWuo&list=PL0At27LCE19lZOjzx8M-WLIALAgHmg9gF] to nic innego jak esencja niedawno wydanego boksu Prince Of Darkness, czyli ta ostatnia płyta z przeróbkami plus cztery dodane (również cudze) kompozycje. Smutno się robi, bo wiele osób wyłoży grube pieniążki po raz drugi na to, co już w większości posiada. Chwyt zdecydowanie poniżej pasa.

Ujmy nie przynosi to na szczęście Ozzy’emu Osbournowi. Under Cover to wydawnictwo zaskakująco udane. Zainteresowani wiedzą, że forma wokalisty pozostawia ostatnimi czasy wiele do życzenia. Na płycie udało się to skrzętnie zatuszować. Under Cover należy też pochwalić za repertuar. Zróżnicowany i intrygujący. Mocny Mississippi Queen grupy Mountain obok beatlesowskiego In My Life, megaprzebojowe For What It’s Worth Buffalo Springfield obok czadowego, crimsonowego 21st Century Schizoid Man. Przemyślany, efektowny kolaż. Ale o tym szerzej było w poprzednich numerach „Teraz Rocka”, więc skupmy się na nowościach.

Rocky Montain Way, wykonywany pierwotnie przez Joe Walsha, powinien najbardziej przypaść do gustu fanom artysty. To znakomity blues oparty na ciężkich akordach, przyprawiony ognistym solem gitary Jerry’ego Cantrella. Rzadko udaje się dorównać oryginałowi - tutaj udało się. Go Now Moody Blues broni się przyjemnym, radosno-sentymentalnym klimatem i znowu ładną, gitarową solówką. Sama kompozycja blednie jednak w obliczu pozostałych. Co innego Woman, czyli miłosne wyznanie Johna Lennona do Yoko Ono. W wersji Osbourne’a zmienia się jedynie adresat. Liryzm i eteryczny nastrój pozostają równie ujmujące jak w pierwowzorze. Ostatnia kompozycja to wielka przegrana tego zestawu - sztandarowy numer Cream Sunshine Of Your Love. Kompletnie pozbawiony dynamiki, nudny, drażniący przepychem aranżacyjnym (te irytujące partie wokalne w tle) i zbyt ciężkim brzmieniem. Nie pomógł tutaj nawet genialny, claptonowski riff. Na szczęście to jedyna tak ewidentna wpadka na Under Cover.

Sporo czasu minęło od „Down To Earth”. Sześć lat wypełnionych kompilacjami, obrzucaniem Żelaznej Dziewicy jajkami, wspieraniem żołnierzy, gaszeniem pożarów, dbaniem o wychowanie seksualne swoich dzieci oraz zapowiedziami emerytury. Dziś Ozzy śpiewa „I Don’t Wanna Stop”, na swym najnowszym krążku „Black Rain”. Znów walczy z własną metryką i buszuje na szczycie, z którego przecież nigdy nie zszedł. Choć samym brzmieniem nazwiska nokautuje konkurencję, wzbudza emocje gawiedzi, to jednak warto skupić się na samej muzyce. Przesłuchałem jego najnowsze „Black Rain” i do połowy krążka mierzyłem się z miażdżącą ulewą. Potem odłożyłem parasolkę w kąt, bo reszta wydawnictwa, to już tylko wyblakła mżawka…

„Black Rain”[http://www.youtube.com/watch?v=B2Rq4JD-Zd8] to bardzo dobra płyta, o nagraniu jakiej wielu może tylko pomarzyć. Poziom kompozycji jest wysoki, biorąc pod uwagę metalową scenę. Lecz jak na Ozzy’ego, z całym do niego szacunkiem, spodziewałem się o wiele więcej. Znajduje się tu kilka murowanych przebojów, jak np. wściekłe „I Don’t Wanna Stop”, walcowate „Not Going Away”, numer tytułowy, czy "Trap Door”. Reszta jest poprawna, ciekawa, melodyjna i TYLE. Ozzy wiele razy ustawiał poprzeczkę znacznie wyżej! Na ”Czarnym Deszczu” najgorzej prezentują się ballady. „Lay Your World On Me” i „Here For You”, w porównaniu do najsłynniejszych wyciskaczy łez Ozzmana, wypadają przeciętnie. Nie ważne jak płaczliwie będzie wyśpiewywał utwory dedykowane żonie, nie ważne jak bardzo zaangażuje się politycznie. Przez te ostatnie sześć lat chyba zgubił gdzieś swój osobisty ładunek dynamitu. Nie mnie dane jest dociekać, czy jest to spowodowane wiekiem, kontem pękającym w szwach, czy po prostu brakiem weny. Ja tylko stwierdzam, że Ozzy bywał niejednokrotnie w znacznej formie. Wspominał, że podczas np. sesji do „Under Cover” wypijał hektolitry Red Bulla. Teraz chyba tego specyfiku mu zabrakło do końca sesji, bo im dalej brniemy w czarny deszcz, tym robi się bledszy. Ciekawe, co pił Ozzman podczas sesji do np. niedoścignionego „No More Tears”. Fani mogą się tylko domyślać…


Zakk Wylde ratuje honor krążka. Niczym dzielny rycerz przychodzi (jak zwykle) Ozzy’emu z odsieczą. Stworzył znakomite riffy i solówki, gra je ze swoją charakterystyczną manierą. Są masywne i bluesujące (ach, ten southern rock), ale odnoszę wrażenie, że poszedł po rozum do głowy i najsmaczniejsze kąski zostawił dla swojego Black Label Society. Ten brodaty wielkolud jednak nigdy nie odstawia i fuszerki i spłodził jednak dla Osbourna kawał dobrej muzyki. Jego feeling jest rozpoznawalny od pierwszych dźwięków. Niestety, Ozzy wokalnie cudów do dzieła Zakka nie dokonał. Czasem pokaże kły i zaśpiewa z werwą nastolatka, ale miejscami jest za mało ognia i drapieżności jak na artystę tego pokroju. „Black Rain” przypomina jazdę na rowerze z dziurawą dętką. Daleko się na niej nie zajedzie, powietrze uchodzi z każdą minutą. Na nic zda się nadmuchiwanie! Oj, panie Ozzy, chyba nie wyjdzie na zdrowie ten czarny deszcz. Trzeba uważać, żeby się nie zachłysnąć…

Nie wiem, na jakiej diecie jest teraz Ozzy, czy Sharon podsuwa mu jakieś energy drinki, czy może coś innego. W każdym razie na albumie Scream samozwańczy Książę Ciemności tryska wręcz energią. Energią pozytywną, rozpierającą płuca krzykiem. Taki jest singlowy numer Let Me Hear You Scream, gdzie chóralne krzyki w refrenie i witalny głos Osbourne’a okraszone są energiczną, acz melodyjną, metalową jazdą.

Energia jest, ale większość utworów na nowym albumie Ozzy’ego ma jednak trochę inną formę niż numer z singla. Dużo tu kroczących rytmów, motorycznych, ciężkich riffów i skradających się melodii. Taki jest otwierający całość Let It Die, taki jest Soul Sucker, a także I Want It More. Przepis jest podobny, a po ciężkich zwrotkach wchodzą stosunkowo melodyjne refreny, Ozzy czasem w nich śpiewa łagodniej (Let It Die) a czasem bardziej krzykliwie (I Want It More). Do tego ściana gitar i dużo solówek. Scream to pierwszy od przeszło dwudziestu lat album Osbourne’a bez Zakka Wylde’a dzierżącego gitarę. A jednak można odnieść wrażenie, że to właśnie on wycina solówkę we wspomnianym Let It Die, albo kładzie „gadający” riff w Soul Sucker czy też przydeptuje wah-wah w Latimer’s Mercy. Bez wątpienia styl gry lidera Black Label Society odcisnął piętno na nowym nabytku Ozzy’ego, jakim jest Gus G. Może trudno było mu wyjść z cienia poprzednika i zaproponować coś zupełnie oryginalnego? Zresztą byłoby to niepotrzebne, przecież styl Ozzy’ego wiele zawdzięcza właśnie Wylde’owi i zmienianie go dzisiaj mijałoby się z celem. Wystarczy, że Gus dobrze wywiązuje się ze swojego zadania, a pole do popisu ma w solówkach, które wybrzmiewają niemal w każdym numerze.

Dużo na Scream[http://www.youtube.com/watch?v=Rsa4HktvsU4&list=PLcPZDzn5ayqHQz_kIsy3b1p-9YGq2gyxd] metalowego czadu, zaś więcej niż w przypadku wydanego w 2007 roku Black Rain jest chwytliwych melodii. Zdarzają się także kombinacje ze strukturami numerów: Diggin’ Me Down zaczyna się od akustycznych gitar i smyczków, które długo zwodzą nas, zanim wejdzie ciężki riff, podbity dudniącą perkusją. Od fortepianu rozpoczyna się I Want It All, który przechodzi w rytmiczne riffowanie. Gdzieś w środku utworu pojawia się krótka etiuda, tylko z udziałem fortepianu i smyczków, lecz pod koniec wracają kroczące gitary. Fearless zaczyna się od gitarowego charczenia, by przybrać formę energicznego metalowego grania.

Są też ballady: w Life Won’t Wait dużo akustycznych gitar, choć nie brak fragmentów ostrzejszych, Time zaczyna się od smyczków, fortepianu i, co najbardziej zaskakuje, harmonii wokalnych! Robi się słodko, ale miejsce na ekspresyjną solówkę też się znajdzie. Niespodzianką jest utwór zamykający płytę. I Love You All trwa zaledwie minutę, wypełniają go dźwięki akustycznej gitary i melotronu, a także łagodny śpiew Ozzy’ego, który prostolinijnie wyznaje: For all these years you stood by me/ God bless, I love you all. Od razu przypomina się You Know... (Part 1)Down To Earth.

Choć są też mniej wyróżniające się utwory (Crucify, Latimer’s Mercy), Scream równa szereg z ostatnimi albumami Osbourne’a, czyli Black Rain Down To Earth. Ale to dobrze, dziś chyba nikt nie oczekuje, że Ozzy zaskoczy i zaszokuje czymś zupełnie nowym. A skoro trzyma poziom, to znaczy, że nie jest z nim źle.

Kategoria: hard rock | Wyświetleń: 732 | Dodał: Bies | Rating: 0.0/0
Liczba wszystkich komentarzy: 0
avatar
Formularz logowania

Wyszukiwanie

Kalendarz
«  Lipiec 2014  »
PnWtŚrCzwPtSobNie
 123456
78910111213
14151617181920
21222324252627
28293031

Archiwum wpisów

Przyjaciele witryny
  • Załóż darmową stronę
  • Internetowy pulpit
  • Darmowe gry online
  • Szkolenia wideo
  • Wszystkie znaczniki HTML
  • Zestawy przeglądarek

  • Copyright MyCorp © 2024Darmowy kreator stron www - uCoz