Deep Purple to brytyjska grupa rockowa. Grupa powstała w Hertfordshire w 1968 początkowo pod nazwą Roundabout w następującym składzie: Ritchie Blackmore, Jon Lord, Nick Simper, Ian Paice oraz Rod Evans. Wspólnie z Led Zeppelin i Black Sabbath, jest uważana za pioniera hard rocka i heavy metalu, chociaż niektórzy członkowie zespołu uważają iż ich muzyki nie da się ściśle zaszufladkować do konkretnego gatunku. Do swojej twórczości, zespół często włączał pierwiastek muzyki klasycznej, blues rocka, popu i rocka progresywnego. Deep Purple został odnotowany w księdze Rekordów Guinessa, jako "Najgłośniejszy zespół świata".Jak do tej pory, zespół sprzedał ponad 100 milionów płyt na całym świecie. Deep Purple zajął 22. miejsce w rankingu VH1's Greatest Artists of Hard Rock. Jeden z pierwszych i najbardziej wpływowych zespołów grających hard rock.
W trakcie swojej działalności zespół przeszedł wiele zmian personalnych, zaś w latach 1976-1984 był rozwiązany. Największy sukces odniósł drugi skład zespołu, zwany Mark II w skład którego wchodzili: Ian Gillan, Ritchie Blackmore, Roger Glover, Jon Lord i Ian Paice.Ta linia była aktywna od roku 1969 do 1973, następnie od 1984 do 1989 i ponownie w 1993, gdy to współpraca na linii Blackmore-reszta zespołu wydała się niemożliwa. Obecnie skład Deep Purple jest bardzo stabilny (od momentu dołączenia do zespołu Steve'a Morse'a). Do roszad doszło jedynie na pozycji klawiszowca, gdy w 2002 roku Jon Lord, który postanowił poświęcić się muzyce klasycznej, został zastąpiony przez Dona Aireya. Od tego momentu Ian Paice jest jedynym członkiem zespołu występującym w nim nieprzerwanie od jego założenia.
Powstanie Deep Purple wiąże się z osobą Chrisa Curtisa, członka zespołu The Searchers. Formowanie zespołu rozpoczęło się na jesieni 1967 roku, wtedy to Curtis zaczął wysyłać telegramy do znajdującego się w Hamburgu Ritchiego Blackmore’a. Mniej więcej rok wcześniej na jednym z spotkań towarzyskich Curtis poznaje Tony’ego Edwardsa, początkującego biznesmana branży muzycznej. W 1967 odświeża znajomość z Edwardsem, przedstawiając mu propozycję menedżera powstającej właśnie grupy o nazwie Roundabout. Edwards bardzo przejęty nowym projektem do pomocy dobiera sobie Johna Colletę, szefa agencji reklamowej Castle, Chappel and Partners. Mając już zapewnioną opiekę menedżera Curtis zabrał się za utworzenie składu. Pierwszą osobą wybraną do zespołu został współlokator Curtisa, organista Jon Lord. W międzyczasie dzięki telegramom do Anglii udało się również ściągnąć gitarzystę Ritchiego Blackmore’a. Sam Curtis przewidywał dla siebie rolę wokalisty. W tym składzie opracowali wersje utworów takich jak „Strawberry Fields Forever” The Beatles i „You Keep Me Hanging On” The Supremes. Blackmore dodał też własny utwór instrumentalny „And the Address”. Jednocześnie Chris Curtis zaczął wpadać na coraz dziwniejsze pomysły - chociażby propozycję zatrudnienia w zespole Paula McCartney’a, czy granie koncertów na karuzeli - co prawie doprowadziło do zakończenia działalności Roundabout. Skutkiem tych zachowań było usunięcie Curtisa z Roundabout. W lutym 1968 zatrudniono w roli basisty Nicka Simpera, znajomego Jona Lorda z The Flowerpot Men. Jednocześnie rolę perkusisty dostał zarekomendowany przez Blackmore’a Bobby Woodman. W tym momencie kluczową sprawą stała się kwestia wyboru wokalisty. Jednym z kandydatów był…Ian Gillan, który będąc związany z Episode Six odmówił. Kolejnym kandydatem był Mick Angus, który polecił zespołowi perkusistę Iana Paice będącego jego zdaniem o niebo lepszym od Bobby’iego Woodmana. Oznaczało to też pożegnanie z tym drugim. Ostatecznie wokalistą został Rod Evans…znajomy Angusa. Tak zakończył się proces formowania pierwszego składu - Mark I, wtedy jeszcze Roundabout. Wokalistą był Rod Evans, gitarzystą Ritchie Blackmore, basistą Nick Simper, klawiszowcem Jon Lord, a perkusistą Ian Paice.
Początkowo zespół grał typowy rock głównego nurtu, inspirowany dokonaniami Vanilla Fudge. Pierwsze dwa albumy, choć nieźle sprzedające się w USA, pozostały niezauważone w Wielkiej Brytanii. W 1970 zespół spróbował swych sił w repertuarze progresywnym, nagrywając koncert na orkiestrę i grupę rockową.
Prawdziwa sława grupy rozpoczęła się w roku 1970, kiedy to skrystalizował się skład i ostatecznie wykształciło brzmienie. Niektórzy krytycy twierdzą, że cały ruch heavymetalowy wywodzi się od płyty Deep Purple in Rock wydanej w tym roku. Była ona oparta na rozbudowanych solówkach gitarowych i organowych, złożonych z melodyjnych riffów, oraz częstych imitacjach, charakterystycznym śpiewie i solidnie grającej sekcji rytmicznej. Deep Purple znalazło złoty środek pomiędzy prostym brzmieniem ówczesnego hard rocka, a nieco pretensjonalnym rockiem progresywnym. Z lat 1970-1973 pochodzi większość przebojów grupy. W roku 1972 zespół wydał album Machine Head, który uznawany jest za największe dokonanie grupy. To właśnie z tego albumu pochodzi najbardziej rozpoznawany utwór zespołu – „Smoke on the Water”. Zespół rozpadł się w 1976 roku lecz w 1984 został reaktywowany i nagrał dwie płyty – Perfect Strangers oraz The House of Blue Light. Po trasie koncertowej promującej ten album doszło do kolejnego rozłamu w zespole - narastający konflikt pomiędzy Gillanem i Blackmorem spowodował opuszczenie grupy przez wokalistę. Jego miejsce zajął Joe Lynn Turner, wpółpracujący wcześniej z Blackmorem w zespole Rainbow. Skład ten nagrał płytę "Slaves and Masters". Album ten, odbiegający od wcześniejszych płyt Deep Purple, należy do najsłabszych płyt zespołu. Podczas pracy nad kolejnym albumem Joe Lynn został, z inicjatywy Lorda, Glovera i Paice'a, zastąpiony przez Gillana, co było sporym zaskoczeniem - Gillan w wywiadach zapowiadał, że jego przygoda z Deep Purple to już przeszłość. W tym, najbardziej znanym składzie, w 1993 roku została nagrana płyta The Battle Rages On... (Bitwa nadal wrze), którego tytuł znakomicie oddawał atmosferę napięcia między gitarzystą a wokalistą zespołu, która panowała już od pierwszego odejścia Iana Gillana z zespołu. Po tej właśnie płycie odszedł lider Ritchie Blackmore, zastąpiony na czas drugiej części trasy koncertowej przez Joe Satrianiego. Mimo dobrze układającej się współpracy Joe nie zdecydował się na dołączenie do Deep Purple na stałe. Stanowisko gitarzysty zespołu, jak się okazało już na stałe, objął Steve Morse - w 1994 roku zostaje oficjalnie gitarzystą „purpurowych”. W 2002 roku odszedł organista Jon Lord, którego zastąpił Don Airey.
Starzy wyjadacze jak widać nie rdzewieją i ostatnio często przypominają młodym adeptom o swoim istnieniu. Niedawno opisywaliśmy na tych łamach album Black Sabbath, teraz czas na powrót Deep Purple (chronologicznie powinno być odwrotnie, ale dzięki temu płytę przesłuchałem kilkanaście razy). Oczywiście jest to comeback nieco innego rodzaju niż ten, który był udziałem Black Sabbath, panowie z Deep Purple nie zaprzestali przecież działalności ani na moment od reaktywacji zespołu w 1984 roku, regularnie wydają nowe płyty (ostatnią była "Rapture Of The Deep" z 2005 roku, to już 8 lat, jak ten czas leci...) i generalnie trzymają się nieźle. A jednak fani na całym świecie czekali na ten album z wytęsknieniem - ja również. Pewnie także dlatego, ze jest to płyta dość szczególna. Mija bowiem właśnie rok od śmierci Jona Lorda, wybitnego klawiszowca Purpli. Lord zagrał na 17 studyjnych krążkach zespołu, jego śmierć, choć pewnie spodziewana (muzyk chorował na raka trzustki), musiała być dla członków kapeli szokiem. "Now what?!" dedykowana jest właśnie Lordowi, co zespół wielokrotnie podkreślał i czego nie omieszkał zaznaczyć we wkładce albumu.
Purple nagrali "Now what?!" w Nashville pod okiem Boba Ezrina. Ezrin to legendarny wręcz producent, najbardziej znany z pracy przy "The Wall" Pink Floyd, ale ma w swoim dorobku także albumy Alice Coopera, Guns n' Roses czy Kiss. Nie wiem, kto wpadł na pomysł zaproponowania współpracy właśnie jemu (członkowie Deep Purple też plączą się w zeznaniach), ale był to strzał w dziesiątkę. Pierwszą sprawą, którą zauważamy słuchając "Now What?!", jest właśnie brzmienie tej płyty. Można powiedzieć, że właśnie teraz Głęboka Purpura weszła w XXI wiek. Producentowi udało się uchwycić tak typową potęgę organów Hammonda i gitary, górujących nad sekcja rytmiczną, ale z zachowaniem wyrazistości brzmienia i selektywności dźwięku. Nowy album brzmi niezwykle nowocześnie i przestrzennie, choć kilka kompozycji ma posmak retro.
Po drugie śpiew Gilliana. Zrezygnował ze skandowania, śpiewa bardziej naturalnie niż na poprzednich płytach.
Co do samych utworów, to z każdym kolejnym odsłuchem albumu otwierałem usta coraz szerzej i szerzej - momentami aż chce się krzyknąć "tego jeszcze nie było!". Fakt, że to krążek nie tylko świeżo brzmiący, ale również zaskakujący stylistycznie, całkowicie zwala z nóg. Ale po kolei.
Najpierw o utworach klasycznych - ewidentnie nawiązujących do przeszłości, dokładniej lat 70. Jest ich kilka. "Out Of Hand" ze świetnym, ciężkim i kunsztownym riffem gitarowym przywołuje na myśl dawne dokonania grupy, uwodzi także melodyjnym refrenem. "Hell To Pay" to typowy hardrockowy utwór, wpadający nieco w klimaty Van Halen (zwłaszcza chóralnie odśpiewany refren). Typowa dla tamtego okresu jest też jammująca końcówka, gdzie rozpoczęte przez Steve'a Morse'a solo gitarowe podejmuje Don Airey. Wszystko to sprawia wrażenie improwizacji. "Body Line" to z kolei funkująca piosenka, jaką mógłby nagrać skład z Coverdalem i Hughesem. Niezwykle radosny, przepełniony pozytywnymi wibracjami numer. Czystej próby hard rockiem jest "Apres Vous" i jak to już na tej płycie bywa, Morse i Airey wdają się w kolejny pojedynek na instrumenty - bardzo, bardzo fajny. Tak się dziś powinno grać tego rodzaju muzykę, a jeśli słuchając "Apres Vous" macie skojarzenia z Dream Theater, to są one jak najbardziej na miejscu. Do tych utworów, odwołujących się do dawnych czasów, dorzuciłbym jeszcze "Weirdistan" - orientalizujący, rytmiczny, z wpadającym w ucho refrenem (choć to można powiedzieć niemal o każdej piosence z "Now What?!") i klasycznymi pojedynkami gitarowo - organowymi.
Cały album jest wypełniony zagrywkami Aireya w najlepszym wydaniu. Jeśli zespół chciał tą płytą złożyć hołd Lordowi, to zrobił to w najlepszy możliwy sposób. Obecny klawiszowiec Purpli gra tak, jak miał to w zwyczaju Jon. Słychać to zresztą od samego początku, gdy po lirycznym, podniosłym wstępie "A Simple Song" panowie wkraczają z konkretnie kopiącym hard rockiem. Airey szaleje praktycznie w każdym utworze i jest z pewnością równoprawnym "rywalem" dla Morse'a, który zarzucił nieco swoje skłonności do "wymiatania" na rzecz grania bardziej skupionego na zespole.
To, co jest jednak prawdziwą siłą "Now What?!", to połączenie typowych dla Deep Purple kompozycji z kawałkami o nieco innej strukturze. I tak "Above And Beyond", którego tekst poświęcony jest Jonowi Lordowi, to spokojna piosenkowa konstrukcja w lekko folkowym klimacie plus wpadający w ucho refren. "Blood From A Stone" ma bluesujący wstęp, w którym pobrzmiewają echa The Doors, przerywany jest tylko czadami w króciutkich refrenach. Generalnie utwór ma jazzrockowy klimat, o czym świadczy choćby sączące się wolno z głośników solo Morse'a.
Najlepszy w mojej opinii kawałek na krążku, czyli "Uncommon Man", ma rozedrgany początek, w którym słyszę (głównie w pięknej przestrzennej solówce gitarowej na tle klawiszowej plamy Aireya) inspirację Queen oraz Emerson, Lake & Palmer. Trwa to do trzeciej minuty, wówczas wchodzi ciężki riff i podniosłe organy Hammonda, a około piątej minuty trwania utworu pojawia się kolejne progresywne przełamanie, taki wyciszony kontrapunkt dla hardrockowej jazdy w końcówce. To świetna piosenka - ciężka, chwytliwa i liryczna zarazem.
Przedostatni "All The Time In The World" "płynie" tak, jak ostatnie dokonania Marka Knopflera, tyle że jest rozpisany na większą liczbę instrumentów i podobnie, jak w przypadku byłego lidera Dire Straits, jest po prostu ładną piosenką.
Na koniec zespół zostawił nieco dziwny "Vincent Price" mający wampiryczny klimat. Początek brzmi trochę jak niektóre kawałki Nightwish, na szczęście później jest lepiej - świetny riff, ciężki jakby jego twórca był Tony Iommi, a nie Steve Morse.
Nowa płyta Deep Purple nie pozostawia wątpliwości - ten zespół jeszcze się nie skończył. To najlepsze wydawnictwo Gilliana i kolegów od czasów "Perfect Strangers" i "The House Of Blue Light". Z całą pewnością jest to też najlepsza płyta odkąd na pokładzie jest Steve Morse. Nie wiem, czy będzie to album, który za parę lat stawiać się będzie na półce obok największych dokonań grupy, ale ja dziś to robię. A myślałem, że nowego Black Sabbath nic w tym roku nie przebije...
|