Deicide to zespół, który od lat wzbudzał wiele kontrowersji. Już sama nazwa „Bogobójca” wzbudza dreszcze... Według danych z 2003 roku wydawnictwa zespołu w samych Stanach Zjednoczonych sprzedały się w nakładzie 481 131 egzemplarzy... Glan Benton też nie należy do przyjemniaczków. Na czole nosi dumnie bliznę w postaci odwróconego krzyża, poza tym znane są jego poglądy satanistyczne i fakalne upodobania...
W lirykach autorstwa Bentona częstokroć przejawiają się wątki antychrześcijańskie oraz treści nawiązujące do okultyzmu i satanizmu. Zwłaszcza we wczesnym okresie twórczości afiszował się z satanizmem m.in. wypalając na czole bliznę w kształcie odwróconego krzyża.
Oprócz tworzenia muzyki i tekstów Glen Benton interesuje się motocyklami, które stały się motywem do wideoklipu tytułowego utworu płyty Scars of the Crucifix [http://www.youtube.com/watch?v=tL-BA86UhoE]. Jest żonaty z Lisą i ma dwóch synów, Daemona Michaela i Vinnie.
„Les” i „Nergal” zapamiętali Bentona w nieco inny sposób: „Najbardziej kultową postacią był oczywiście Glen Benton. Z jednej rzeczy zasłynął. To, że pierdział i bekał, to luz. Robił jednak tzw. „statki”. Wtykał w swoje gówna różne patyki, wykałaczki, pety i robił z tego dzieła sztuki, które wystawiał często obok kibli albo nawet zdarzyło się w lodówce. Zawsze miał pierwszeństwo w drodze do kibla i w 9 na 10 przypadków zostawiał obok muszli klozetowej takiego jeża, czyli gówno naszpikowane różnymi rzeczami, które znalazł. I wtedy kibel był już spalony, a my musieliśmy załatwiać swoje potrzeby na stacjach benzynowych lub zdarzyło się nawet w krzakach.” „Nergal” potwierdzał rewelacje swojego kolegi z zespołu: „Benton jest chyba fekalistą. Próbowałem sobie wyobrazić, dlaczego to robi, jaki ma w tym cel, ale za cholerę nie mogłem dojść przyczyn. Nie mam pojęcia, dlaczego umieszczał gówno nie tam, gdzie powinno być jego miejsce. Były jednak brutalniejsze sytuacje. Raz ktoś mu zalazł za skórę albo nawet stał się ofiarą żartu, czegoś w rodzaju fali i w lodowce supportu, ładnie na talerzu, była umieszczona jego kupa. To było dość powszechne lubił to robić. Większość znosiła te fekalne żarty bez mrugnięcia okiem, bo jedno, że jest z niego kawał chłopa, a drugie Benton to Benton. Nikt mu nie podskoczył. My akurat nigdy nie mieliśmy z nim problemów, ale też nigdy nie było jakiejkolwiek zażyłości. Mam wrażenie, że jego nigdy nie interesowało, kto z nnim gra na trasie. Ważne, że ktoś się tam kręcił wokół. Na drugiej trasie z Deicide byliśmy już z nimi zakumplowani. To znaczy z Glenem nie, ale zarówno bracia Hoffman, jak i Stive Asheim byli bardzo mili.”
Albumy zespołu budzą we mnie mieszane uczucia, są tu doskonałe płyty i totalne gnioty...
Zacznijmy od debiutu „Deicide”. Pozostawmy na chwilę muzykę, bo zapewne wszyscy wiedzą, że zajebistości dźwiękowej tych tytułów zakwestionować się nie da. Więcej jednak niż pewne jest to, że nie sama muzyka zadecydowała, że po 20 latach ktoś dalej kojarzy te tytuły, a masa medialnego szumu wznieconego charakterystycznymi cechami wymienionych. Cannibal Corpse puszczali oczko odwiecznymi wiwisekcjami w oparach juchy, flaków i nekrofilskiej chuci, Morbid Angel stwierdzali, że nie ma to jak czary mary w Mezopotamii, Napalm Death mogliby występować w Izbie Gmin jako odłam anarchistyczny partii wyzwolenia wszystkiego, zaś Deicide mieli... Glena Bentona i satanizm, w poszukiwaniu którego zaszli tak daleko, że w pewnym momencie, zwanym "Once Upon The Cross"[https://www.youtube.com/watch?v=RqPCVDQ1oMI], chyba przewiercili się nawet przez dno piekła, o mało nie wypadając na orbitę po drugiej stronie planety. Mamy teraz internet i możliwości, więc na moment zminimalizujcie to okienko i wskoczcie na YouTube włączyć cokolwiek z Bentonem w roli głównej z lat 88-92. Yeeep! Obok tego klienta, a co za tym idzie jego zespołu, przejść się obojętnie nie dało. Nienawiść do Dżizasa Kristasa, wypalanki na czole, zapowiedzi samobójstwa, bicie rekordu świata w ilości użytych słów "szatan" w jednej piosence... etc., etc. - w świadomości ludzi odcisnęły się na tyle mocno, że z Deicide zawsze przede wszystkim kojarzono satanizm, jak wiewiórkę z nutellą lub Leppera z Samoobroną. Dopiero na drugim miejscu lądowała muzyka. Dziś patrząc na Glena przeraża mnie rozmiar tego bełkotu, na który wielu dało się złapać. Kiedyś myślałem, że gość poluje na chrześcijan i nie bez kozery każe robić "Fuck Your Goda"[https://www.youtube.com/watch?v=0qed2-hwneA]. Jak wynika z kolei z oświadczeń Steve'a Asheima, bracia Hoffmanowie picowali swoje solówki pod czujnym okiem rodzonego katola, czyli Ralpha Santolli. Cóż, shit happens, show must go on. Czemu o tym piszę, ano dlatego, że ta cała sumiennie kultywowana, fałszywa ideologia przyćmiła miejscami to, co w muzyce najważniejsze, czyli samą muzykę. Muzykę, którą Deicide od samego początku i przez przynajmniej trzy pierwsze płyty robił świetną i ponadczasową.
Debiutancki "Deicide" jest dla mnie czymś na kształt deathmetalowego "Kill 'Em All" lub "Hell Awaits". Choć faktycznie, poskładany do kupy z demówki Amona, to jednak urzeka - jeżeli nie krańcowo agresywnym, to młodzieńczo entuzjastycznym podejściem do śmierć metalu. Jego następca, najlepszy w ich dorobku "Legion"[https://www.youtube.com/watch?v=lTOVvSxzAsQ], to już kurs matematyki wyższej, gdzie wszystko się zgadzało, jak ilość szóstek w znaku Bestii lub dolarów w kasie pancernej Monte Connera, który przygarnął ich pod pośladki Roadrunner Rec. Jakkolwiek i na bohaterze tej recenzji techniki nie brak, szczególnie jeśli chodzi o precyzyjną grę dwóch gitar prowadzących Erica i Briana, to - wsłuchując się w przejścia perkusyjne Asheima - czuć przede wszystkim niczym nieskrępowane napierdalanie, nie skupiające się nadto nad problematyką zmieszczenia czterech stówek uderzeń w minucie kawałka. Podobnie głos Bentona - nieokiełznany, najbardziej zróżnicowany w ich karierze. Jeszcze nie typowy growl, a bardziej głębokie wrzasko-szczekanie podbite blackowymi skrzekami, miejscami przedawkowane w swojej manierze ("Dead By Dawn"). Oczywiście broń szatanie, nie jest to jakaś muzyczna grafomania, jednakże czuć tutaj więcej luzu i spontanu niż na następnych krążkach. To też pierwsza i ostatnia do czasu "Stench Of Redemption" [https://www.youtube.com/watch?v=YxnQhH3n-qs&list=PL442172841AF2DDD8] (2006) płyta, na której Deicide nie mieli oporów przed wplataniem do deathu, czy miejscami deaththrashu, innych elementów, jak np. klasyczne heavymetalowe solówki, jak ta, na której zbudowano hollywoodzki wręcz patos ostatniego na debiucie "Crucifixation". Nie każdemu spodoba się brzmienie tego krążka, z maksymalnie wysuniętym do przodu garami, których pogłos przywodzi na myśl "Hell Awaits", nie wszyscy też zaakceptują tekstową, satanistyczną nowomowę i megalomanię sprowadzającą się do skandowania imienia Złego Manitou, ale i w tym jest drugie dno, bo takie patenty, jak się okazało, znakomicie sprawdziły się na żywo. Kto stojąc pod sceną, nawet z najbardziej amatorskim nagłośnieniem, nie załapie tematu słysząc trzy razy: "Dead by dawn, dead by dawn, dead by dawn" i na dokładkę "BLASPHERMATE ME!" - wojaczka pewna, jak procenty w szwajcarskim banku. "Deicide" to także skarbnica, co na ten gatunek grania ciekawe, prawdziwych hitów. Motoryczny "Lunatic Of God's Creation", sztandarowe "Deicide", apokaliptyczne "Sacrificial Suicide" czy "Mephistopheles" to rzeczy, które zaciskają pięść na gardle od pierwszego odsłuchu. I żaden koncert Bogobojnych, khe, tfu... tj. Bogobójców obejść się bez nich nie może. Tylko jest jeden problem - i to w zasadzie tylko mój. Znając późniejsze płyty, trudno tutaj mówić o czymś takim jak wypracowanie własnego stylu kapeli. Nie chodzi o to, że bezczelnie kogoś kopiują. Następne w kolejce "Legion", "Once Upon The Cross", "Serpents Of The Light", "Insineratehymn", "In Torment In Hell", "Scars Of The Crucifix", a jeszcze bardziej "Stench Of Redemption", pomijając ich wybitność lub chwilami oczywistą gównianość, łączy ze sobą tylko charakterystyczny wokal i perkusja. Gdyby ktoś mi puścił je po kolei bez głosu i bębnów, pomyślałbym, że to osiem różnych zespołów. Co do recenzowanej jedynki, ze względu na jej potencjał, brzmienie i elementy składowe, mniemam, że łapczywie wchłoną go fani starego Slayera sprzed "Reign In Blood", a z powodu niezaprzeczalnej przebojowość i fan pierwszej Metalliki tym nie pogardzi.
Trochu się rozpisaliśmy, ale okrągła rocznica zobowiązuje. Po tylu latach materiał nadal świetnie sprawdza się i w domowym zaciszu i, jak wiadomo tym, którzy zliczyli "Winterfest" w ubiegłym roku, także w praktyce. Być może nie jest tak porażający, jak jego "legionowy kamrat", co skutecznie nadrabia spontanem i wielością uniwersalnych "evergreenów". To także zbiór patentów, po które sięgały i do dziś sięgają zastępy adeptów death metalu. Nie ukrywajmy, że wpływy "Deicide" dobrze słychać na "Dawn Of Possesion" Immolation, czy trzeba większej rekomendacji? Tego po prostu wstyd nie mieć, także z powodu fenomenalnej wkładki z komiksowym obrazkiem przedstawiającym karykaturę członków zespołu w postaci diabłów lub dla zdjęcia grupy, które udowadnia, że, najbardziej to z Jezusem im do twarzy. Na tyle dalece, że nie widomo czy to event przed czarną mszą, czy może wspólna fota przed bierzmowaniem (sic!).
Oczywistym faktem jest, że warto dzisiaj być na czasie, wiedzieć co wieczorem poleci "Na Wspólnej", co Pudzianowski powiedział Nejmanowi przytulając go do dech ringu, w końcu czego słuchać, żeby błyszcząca laska nie puściła człowieka mimochodem. Ja w to nie gram. Ileż rzeczy z takich powodów pleśnieje w lamusie.
Niektórzy jednak, jak Janek z "Czterech Pancernych" czy Hans Kloss, mają farta, bo przecież misja medialna TVP nie pozwala o nich zapomnieć. Muzyka, szczególnie ta trudna i niszowa, nie zawsze może liczyć na tyle szczęścia, szczególnie w obliczu wymiany pokoleniowej zarówno na samej scenie stricte, jak również w szeregach fanów. Najbardziej ciekawe dla mnie jako obserwatora jest rozkwitanie oraz gaśnięcie statusu kapel zasłużonych. Co jest ważniejsze - wiekopomne kroki, jakie stawiali na ścieżce muzycznej chwały, czy też blamaże i spadek formy, jakim niejednokrotnie odkrawają plasterki serc swoich wyznawców.
Weźmy taki Deicide, żeby daleko nie szukać. Niegdyś bogowie deathu, dziś mogący liczyć najwyżej na status kulejących emerytów z ZUSowskim, darmowym wstępem na kąpiele borowinowe w większości sanatoriów. A może raczej weteranów, którzy płytowo obecnie ledwie powłóczą, ale jednak na ich piersi ciągle mienią się satanistyczne ordery w typie krążka "Legion", o którym warto przypomnieć, bo Janek raczej w swoim medialnie nieśmiertelnym 102 go nie zapuszcza.
Krótko mówiąc ta płyta, jak i podobne jej siłą rażenia, odpowiadają jakoby na pytanie zawarte we wstępie. Niezależnie od przeprowadzonej epikryzy, to dokonanie muzyczne jest kluczem, który otwiera bramy do rozgrzeszenia nawet największych występków luminarzy pod oficjalnym dowództwem Glena Bentona lub jak wyszło po latach - nieformalnym Steve'a Asheima. I ja należę do tych złośliwych, którzy twierdzą że Bogobójstwo kuleje już od czasów wydania "Once Upon The Cross", nie jestem jednak w stanie za żadną kwotę położyć na nich lagi. Ciągle w pamięci mam bitwę, którą Hoffmanowie, Asheim i Ten z wypalonym krucyfiksem na czole rozpętali za pomocą dwóch pierwszych płyt, z których i tak największe pociski wywalała z siebie "Legion" właśnie.
Można różnie interpretować wielkość tej muzyki. A że to zakręcone muzycznie, a że to fenomenalnie technicznie, dla mnie najważniejszy jest z kolei drive, jakim kołyszą te dźwięki. Nie sposób uprawiać trzymanki podczas tego piekielnego kursu. Już "Deicide" znamionował takie zabiegi - posłuchajmy "Crucifixation" czy "Sacirificial Suicide", a wnioskując, mimo death metalu, odkryjemy po prostu chwytliwy feeling, czy jakby to mniejszości lub większości seksualne wolały - "vibe". Następca w postaci płyty "Legion" z pozoru ma za zadanie zmiażdżyć, po kolejnym przesłuchaniu nie sposób jednak nie odkryć na nim tych bardziej "catchy" momentów. Najpierw straszaki materializujące się w "koźlim" intro czy pokręconym, jak tytuł - "The Caco-Deamon", miażdżyca "Dead But Dreaming" - typowa wyżynka chciałoby się rzec, ale już przy "Repent To Die" czy szczególnie "In Hell I Burn" odczuwa się rządy bujającego rytmu, który mimo niezaprzeczalnej brutalności czyni je fenomenalnym motywem do dzikiego haedbangingu lub "understage'owego" kotła.
Ta płyta to także pokaz umiejętności gitarowych braci Hoffman, po których odejściu do dziś wielu łka gdzieś w kąciku zdruzgotanych marzeń. Brak tutaj słabszych momentów w ich wiosłowaniu. Czy to riffowanie, czy zakręcone solówki w oprawie szorstkiego, topornego, ale przez to zadziornego stylu, chyba po raz ostatni w takim wydaniu w ich karierze, wyrywają z trzewików. To nieco inny styl, jakim epatował Trey Azagthoth, ze względu jednak na bezpośredni charakter i sposób znalezienia dla nich miejsca w kompozycji, momentami wręcz obezwładniający.
Jak dla mnie kwintesencją tej płyty może być ostatni ze strażników legionowego piekła, czyli "Revocate The Agitator". Kawałek oparty na jednym motywie, konstrukcją przypominający "Whiplash" Metalliki. To oczywiście granie z dwóch różnych planet - ale zamysł ten sam - druzgocący, względnie prosty, solidny szkielet podstawowy, potem sekundowe wyciszenie w refrenie i atak wyjącej śruby solówkowej.
No ale gitary gitarami, bo każdy też wie, że to nie Hoffmanowie zwrócili uwagę świata na ten zespół, a Benton, wybierany parę razy z rzędu najbardziej złą osobą na globie. Dziś, kiedy kolo wyluzował i przybrał z 30 kilo, już raczej jest pewne, że jego personalia nie wskazują na PESEL kończący się trzema szóstkami, ale sposób w jaki na "Legion" zaryczał, mógł budzić takie skojarzenia. Miks jedynego w swoim rodzaju, głębokiego growlu, skrzeku i bliżej nieokreślonych sposobów darcia japy, bynajmniej nie wskazują na jego kłopoty z krtanią, a raczej, że jak to jeden z moich kumpli określił, że sama dupa Lucyfera wyprodukowała te wyziewy. Autentyczne mistrzostwo i miejsce blisko szczytu w death metal hall of fame dla tego pana.
Kończąc stwierdźmy - album kompletny, pół godziny deathu, z którego garściami czerpali później brutaliści, szczególnie z Brazylii - Krisiun czy nieistniejący już Rebealliun. Również ostatnia taka rzecz w historii Deicide. Słuchając "Once Upon The Cross" czy jeszcze bardziej "Serpents Of The Light", względnie bryndzy z lat następnych, o której łaskawie nie wspomnę, trudno uwierzyć, że to ten sam zespół. Być może to efekt kompromisu, bo wielu na "Legion" kręciło nosem, że za szybki, że za bardzo skomplikowany i że ktoś w studio podkręcał taśmy, bo w tych tempach to się słuchać, a tym bardziej grać, nie da. Sam nie wiem, ale zaprawdę powiadam, tytuł adekwatny do zawartości - "Legion" się nazywam - "bo jest nas wielu", a konkretnie jest na nim wiele zajebistych kawałków - obecnie już klasyków, które jak sobie tam dywagowałem paręnaście linijek wcześniej, rozgrzeszają ten zespół w całości i to na wieki wieków... amen.
Później zespół nie potrafił stworzyć dobrego albumu... Przynajmniej takiego, który spełniałby w pełni moje zbyt wygurowane wymagania...
Po ostatnich albumach amerykańskiego Deicide, w szczególności przedostatnim "Insineratehymn", wysoka pozycja jednego z moich deathmetalowych faworytów, wielbionego przeze mnie od ponad dekady, zaczęła się solidnie chwiać. Obawiałem się, że może to być początek końca tej kapeli - na szczęście słabą sytuację zespół podreperował całkiem niezłym "In Torment In Hell" z roku 2002. Dopiero jednak najnowszy krążek, "Scars of the Crucifix", wydany już w nowej wytwórni (zespół przeszedł ze śmierdzącego nu tone'em Roadrunner Records do angielskiej Earache), zniszczył mnie doszczętnie. Nawet przez myśl nie przeszło mi, że Deicide może jeszcze nagrać album prawie tak genialny jak debiut sprzed czternastu lat. A jednak. Niemożliwe stało się możliwym.
"Scars of the Crucifix" to bezwględnie powrót Deicide do korzeni. Amerykanie wznieśli się na wyżyny i stworzyli znakomite diabelskie dzieło w 100% porównywalne z rewelacyjną "jedynką". Stworzyli album w każdym calu antychrześcijański i bluźnierczy. Bluźnierczy i antychrześcijański aż do bólu - począwszy od okładki (swoją drogą będącej na czasie - premiera płyty zbiega się z premierą nowego filmu Mela Gibsona "Pasja"), na tekstach skończywszy. "Scars of the Crucifix" gwałci uszy piekielnymi tempami, niszczy szybkimi blastami Steve'a Asheima, masakruje zagmatwanymi układami riffów i chorymi solówkami braci Hoffman i oszałamia opętanymi wokalami wielkiego Glena Bentona. Przez prawie trzydzieści minut (dlaczego, do cholery, ten album jest taki krótki?!) Deicide miażdży brutalnym, agresywnym i szaleńczym satanicznym death metalem. Szaleńczym od pierwszej do ostatniej chwili.
"Scars of the Crucifix" jest godnym spadkobiercą "Deicide" i "Legion", jak też zdecydowanie najlepszym od wielu lat albumem Deicide. Płyta udowadnia, że zabójcy bogów znów są w najwyższej formie. Według mnie bez dwóch zdań będzie ona jednym z pretendentów do najlepszego deathmetalowego albumu tego roku. Bardzo mocna dziewiątka!
W karierze zespołu bywają takie momenty, kiedy są wystawiani na próbę (nie taką przed koncertem)... takie coś właśnie spotkało Deicide. Po 15 latach wspólnego grania od zespołu odeszli obsługujący gitary bracia Hoffmann. Co więcej - zespół miał nagrać drugi album dla nowej wytwórni. Zważywszy na fakt, że poprzedni album Deicide "Scars Of Crucifix" był podobno najlepiej sprzedającym się krążkiem wydanym przez Earache Records, to na muzykach ciążyła presja.
Do zespołu trafili w efekcie Jack Owen, który odszedł z Cannibal Corpse i Ralph Santolla, który grywał wcześniej w Death i Iced Earth.
Zmiana w muzyce wyczuwalna jest od razu! Pierwsze co to brzmienie - jest potężne, czyste, nigdy przedtem zespół nie brzmiał tak dobrze. Również w samej muzyce pojewiły się zmiany... Deicide zaczął grać odrobinę melodyjniej, co jest niewątpliwie zasługą gitarzystów. Pojawiają się pewne zagrawki gitarowe znane z Cannibal Corpse, Ashheim szaleje za perkusją, często używa podwójnej stopy, a jego gra nie opiera się jedynie na gnaniu do przodu. Mamy tutaj bowiem kilka bardzo dobrych przejść. Nawet bas Bentona jest wyraźny, a i jego wokal jest czytelniejszy i brutalniejszy aniżeli na ostatnich albumach. Prawdziwą perłą tego albumu są jednak solówki, które są w każdym utworze! Każda solówka jest inna, pomysłowa, rozbudowana czyli coś zupełnie nowego w Deicide. Owen i Santolla pokazują, że są lepszym tandemem od Hoffmann Brothers.
Ten album to jeden z lepszych albumów death metalowych ostatnich lat. Widać, że chłopaki potrafią połaczyć zmysł kompozycyjny i umiejętności techniczne, a to jest cenna umiejętność. I co z tego, że Benton po raz 43 krzyżuje Jezusa, po raz 75 pluje na krzyżyk, parę lat temu, jak kończył 33 lata zapomniał popełnić samobójstwo, a jego synek ma na imię Damien. Grunt, że takich świrus wie jak powiniem brzmieć świetny death metalowy album.
I wreszcie nadszedł rok 2011... Nie będę ukrywał, że znów mam zgryz z nową płytą Deicide. Żeby tylko z płytą, z samym zespołem także. Wkurwia mnie prezentowana przez nich nierówna forma. Jako zaciekły fan komanda Bentona i Asheima odśpiewałem satanistyczne "hosanna" nad rewelacyjnym "Stench Of Redemption" i odnowioną formułą tej kapeli ze sławnym i niezwykle sprawnym ministrantem w składzie, ale już dwa lata później spadła mi cegła na głowę w postaci nijakiej "Till Death Do Us Part", z której do dzisiaj w pamięci zostały mi tylko intro i outro - pomimo 666 przesłuchań. Być może jestem zboczony, niczym Don Pedro wzdychający do Marii Jose Zabalety, ale mimo tych wszystkich wzlotów i upadków, które w obozie Deicide cyklicznie pojawiają się już od płyty "Serpents Of The Light", wciąż na kolejne wybroczyny ich autorstwa czekam z zaciekawieniem. Wciąż nie tracę nadziei, że mimo upływającego czasu dadzą radę, porozstawiają niewiernych po kątach lub starym zwyczajem z okresu trzech pierwszych longplayów wygrzebią z dupy Lucyfera coś niesamowitego. Po pierwszych kilkunastu razach przespanych z "To Hell With God" już pewien jestem, że prawem cykliczności, znów dużej mierze się udało.
Materiał zaczyna się wprost rewelacyjnym kawałkiem tytułowym, w którym przeplatane miazga, prędkość, przebojowy refren i moim skromnym zdaniem najlepszy od czasu "Once Upon The Cross" wokal Glena rabują tacę, gwałcą świętości i oddają czarny mocz do analizy. Dalej miażdży dupę wyśmienity "Save Your", z cholernie ciężkim, klimatycznym riffem i gęstym nabijaniem Steve Asheima. W tym wypadku bez upiększeń, oldschoolowo i z naciskiem na mielący mord dźwiękowy. Przezajebiście odpala się atak ryku i gitarowych dział w "Witness Of Death", który w dużym uproszczeniu może stanowić erratę do błędów popełnionych na płycie "Serpents Of The Light" - więc czuć tu stylistykę tamtych kawałków, jest jednak znacznie ciężej i o wiele mnie sztampowo.
I w tym momencie pancernik osiada na pierwszej mieliźnie. "Empowered By Blasphemy" byłby może całkiem fajnym numerem, bo i są w nim rozbuchane solówki Ralpha Santolli, i popisy perkusyjne, cóż jednak powiedzieć, kiedy otwierająca go zagrywka żywcem wyjęta jest z za dużych spodni piewców metalcore'a gdzieś z nowojorskich slumsów. Całe szczęście to tylko parosekundowa wpadka, bo zaraz wjeżdżają "Aniołowie Piekieł", czyli "Angels Of Hell" wprost czerpiące z tradycji oraz nowoczesności, odpowiednio - "Sacrificial Suicide" i "Death To Jesus" - thrashowe wejście, sztormowe rytmy i przyspieszenie z melodyjnym solo gitarowym oraz Bentonem podsumowującym tekst rządzącym "You Will Die!!!". Prawdziwą zatrutą wisienką na tym piekielnym torcie okazuje się jednak dopiero finał "How Can You Call Yourself A God", będący w konstrukcji ni mniej ni więcej tylko bardziej rozbudowaną kontynuacją "The Lords Sedition" ze "Smrodu Odkupienia". Krótko mówiąc ten numer ostatecznie powala, podobnie zresztą jak jego protoplasta, gdyż wiąże w sobie naturalne dla Deicide rozpierdalanie wszystkiego dookoła z elementami, które dla ich starych fanów wydawać mogłyby się obce. Chodzi mi tutaj o genialnie zaaranżowane, naładowane emocją sola Ralpha Santolli i epicko - metalowy klimat, podlane typową dla death metalu brutalką. Brawo Panowie.
Jak zwykle w przypadku "Bogobojnych" (hehe) osobny akapit warto, a nawet należy poświęcić osobie niezmordowanego lidera. Glen Benton, choć przez wielu, w tym swoich niegdysiejszych uczniów (m.in. liderzy Krisiun i Behemoth), uważany za, delikatnie rzecz ujmując, emeryta pozbawionego szacunku dla fanów, względnie "niepoważnego" człowieka, na "To Hell With God" po raz kolejny udowodnił swoją wokalną supremację w tym gatunku. Różne oblicza przedstawiał na płytach Deicide - maksymalnie szalone ("Deicide"), nawiedzone i bardziej krzyczane ("Legion"), kurewsko brutalne ("Once Upon The Cross") czy bardziej zbliżone do czytelnego krzyku ("Serpents Of The Light") - tutaj zaś eklektycznie zebrał to wszystko do kupy osiągając najlepszy efekt w swojej karierze. Fuck yeah!!!
Kończąc już powróćmy na chwilunię do wstępu, więc do tego, jaki - mimo wymienionych zalet - mam problem z tym krążkiem i jaki, jak mniemam, wy też mieć będziecie. Otóż, jeżeli już zdecydujecie się zakupić to CD, przez pierwszych parę chwil możecie mieć złudne przekonanie źle zainwestowanej bibuły. Po pierwszych kilku przesłuchaniach "To Hell With God" ani nie zachwyca, ani nie zaskakuje...
Za kilka miesięcy minie dekada odkąd w Deicide nie ma już braci Hoffmanów, z którymi legenda death metalu stworzyła swoje najwybitniejsze płyty. "In The Minds Of Evil" do nich nie dołączy, aczkolwiek jest to najlepsze wydawnictwo grupy od paru lat.
To samo studio, Audio Hammer, w którym kwartet nagrał poprzedni album "To Hell With God", niemal ten sam czas trwania, podobny poziom kompozycji. Tylko producent się zmienił, bo Marka Lewisa zmienił przy konsolecie bardziej renomowany Jason Suecof (m.in. Trivium, The Black Dahlia Murder). Ale napisanie, że "In The Minds Of Evil" to bardzo bliski krewny poprzednika nie będzie żadną przesadą. Krewniak młodszy, ale lepiej rozwinięty.
Deicide wciąż robi to, co w stopniu dużym (chyba zbyt dużym) popełnił na płycie "The Stench Of Redemption", czyli krzyżuje brutalne riffy, gęste i szybkie bębny Steve'a Asheima z frunącymi błyskawicznie melodyjnymi solówkami, dzięki którym gęsta i agresywna atmosfera nieco się przerzedza i łagodnieje. W przypadku "In The Minds Of Evil" można odnieść wrażenie większej świeżości, lepszej chemii w zespole. Wyczuwa się emanację tego magicznego elementu. Czy sprawiło to dołączenie na drugą gitarę Kevina Quiriona (gra też z Asheimem w Order Of Ennead) i jego świetne zrozumienie się z Jackiem Owenem, czy też nastąpiło coś jeszcze, co wpłynęło na poprawę jakości muzyki Deicide? Nie wiem. Faktem jest, że legenda z Florydy podniosła poziom. Nie ma może na krążku klasyków na miarę "Dead By Dawn" albo "Sacrificial Suicide", ale tytułowy numer z jedenastego albumu z chóralnie wygrowlowanym refrenem, to naprawdę duża klasa. Zaletą główną "In The Minds Of Evil" jest to, że jest płytą równą, na której żaden kawałek wyraźnie nie odstaje od reszty. Płytą, która musi zadowolić każdego fana death metalu, bo przy takich numerach jak "Godkill", "Beyond Salvation" albo "Between The Flesh And The Void" można się zatracić.
Glen Benton niezmiennie growluje w doskonale znanym nam stylu. Jego zajadle antychrześcijańska poetyka to także jedna z cech stylu Deicide. Muzyka może być lepsza lub gorsza, ale bez względu na to Glen będzie zawsze opluwał wszystko, co chrześcijańskie z wielką zaciętością i bez owijania w bawełnę, co o tej doktrynie myśli. Takie tytuły jak "Trample The Cross" i "Kill The Light Of Christ", nie zostawiają w tym temacie wątpliwości. Mrocznej brutalności i agresywnych tekstów od Deicide oczekujemy. Jeśli na dodatek owa muzyczna brutalność jest na takim poziomie jak na "In The Minds Of Evil", to tylko się cieszyć.
1 marca 2013 roku występem we wrocławskim klubie Madness rozpoczął swoje europejskie tournee zespół Deicide- amerykańska legenda death metalu w ramach europejskiej trasy „The End of the world tour”. Zespół Glena Bentona zagrał jeszcze w Białej- Podlaskiej w klubie Rudeboy (2 marca), warszawskiej Progresji (3 marca), a 5 marca w zabrzańskim Wiatraku. Amerykanom towarzyszyli Deistinty i Sweetest Devily z Francji, Karnak z Włoch i norwescy black metalowcy z Arvas. Takie wydarzenie musiało zwiastować apokalipsę...
|