Adam Muraszko po rozstaniu się ze swoim długoletnim przyjacielem „Nergalem” wcale nie zamierzał zakończyć muzycznej kariery... Tak właśnie narodził się kolejny metalowy projekt, mocny punkt na mapie polskiego metalu ekstremalnego... Chodzi oczywiście o zespół Hell- Born.
Zespół Hell-Born powstał 1996 roku w Sopocie z inicjatywy instrumentalisty Adama Muraszko występującego pod pseudonimem „Baal Ravenlock”, tuż po jego odejściu z grupy Behemoth. Muraszko zaprosił do współpracy znanego z występów w grupie Damnation[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/damnation/2014-07-05-428] gitarzystę Leszka Dziegielewskiego. „Lesa" Muraszko znał również z Behemoth (wspólne występy na „Grom”[https://www.youtube.com/watch?v=dtTa0Q7exxY] w 1996).
Tego samego roku nakładem wytwórni muzycznej Pagan Records ukazał się minialbum pt. „Hell-Born”, na którym Muraszko zagrał na perkusji oraz zaśpiewał, partie gitar natomiast wykonał Dziegielewski.
Pierwsze wydanie Hell-Born, mini album pt. „Hell-Born" zrobił na mnie spore wrażenie. Od początku czuć w tym materiale moc, która aż bije z utworów!
Kompozycje są proste, podobnie jak i solówki, lecz potrafią zaskoczyć i nie brakuje im mocnego kopa. Widać, że materiał ten różni się znacznie od „Bewitching the Pomerania” Behemoth (które „Nergal” nagrał z „Inferno” tak na przetarcie nowego składu).
Wracając do „Hell- Born”... Całość posiada specyficzne brzmienie, które nadaje utworom głębi i demonicznego charakteru. Wokal jest czysty, zrozumiały, lecz jego siła sprawia, że muzyka Hell-Born wyróżnia się spośród wszystkich innych zespołów grających metal. Teksty są proste, czasami wręcz banalne. Jeśli chodzi o okładkę to przedstawia ona dwóch muzyków zespołu, „Lesa” i „Baala” wraz z umieszczonym koło nich niemałej wielkości odwróconym krzyżem. Wewnątrz rozkładanej okładki znajduje się rysunek Rogatego siedzącego na tronie. Ten sam obrazek znalazł się potem jako okładka płyty Azarath – „Demon Seed”.
Mini album to death metal z elementami black metalu. Stary styl wkomponowany w teraźniejszość i polany piekielnym sosem stwarza niezłą atmosferę, która nie powinna nudzić słuchacza. Pomysłów jak na prostotę stylu jest sporo, sprawiają one, że utwory są ciekawe w odbiorze. Podczas słuchania „Hell-Born” mogą Wam przejść ciarki po plecach, lub da się odczuć, że nad zagraną muzyką odprawiono dodatkowo jeszcze jakiś obrzęd. Nagranie przeznaczone jest dla osób, które lubią nieskomplikowaną muzykę, bez kilometrowych solówek. Nie znaczy to jednak, że cała rytmika została zrobiona na jednej stopie i werblu. Wręcz przeciwnie, są przyspieszenia, zwolnienia, przejścia, czasem na planie zostanie sama gitara, riffy są ciekawe, stąd całość ma swoją dynamikę. Na uwagę zasługuje intro i głosy w utworze „Merciless Onslaught", przypominające charakterem jakąś mroczną liturgię.
W 2001 roku ukazał się pierwszy album zespołu zatytułowany „Hellblast” wydany ponownie nakładem Pagan Records. Wydawnictwo zostało zrealizowane w białostockim Studio Hertz z udziałem nowego członka zespołu basistą o pseudonimie „Jeff”.
Warto wspomnieć, że był to ostatni album Hell- Born, gdzie „Baal” zagrał na perkusji...
W 2002 roku nakładem wytwórni Conquer Records ukazał się drugi album grupy „The Call of Megiddo”. Partie perkusji na albumie zarejestrował Sebastian "Basti" Łuszczek, Muraszko natomiast objął stanowisko basisty.
Podziwiam Hell-Born za ich styl. Są bezkompromisowi z założenia i chyba w naturalny dla nich sposób. Właściwie nawet nie mam się do czego przyczepić; chyba jedynie do tego, że chwilami (ale naprawdę bardzo sporadycznie) pobrzmiewają na tym albumie echa „Hellblast" - w paru zagrywkach gitar i perkusji. Jest to jednak zaledwie ułamek bardzo twórczej całości.
Zawrotna prędkość dźwięków (oj, pruje te trzewia, pruje! - choć przepraszam, ze trzy razy muzycy zwolnili na moment) nie zakłóca możliwości selektywnego odsłuchu każdego instrumentu. Produkcja (ponownie ta sama ekipa co przy „Hellblast") zwarta i szczelniusieńka, metaliczna, ale nie zgrzytliwa, ostra, równie surowa jak na poprzednich płytach - i na pewno barbarzyńska. W sam raz do jedzenia kolacji przy świecach. I gdybym miała położyć na jednej szali prędkość, a na drugiej ciężar i moc, to (przynajmniej dla mnie) o sile rażenia tego albumu stanowi właśnie ów potężny grzmot, a prędkość podkręca mu turbinę. Bardzo cieszy mnie też czas trwania CD - blisko czterdzieści minut. To ani za dużo ani za mało. Po prostu optymalnie dla takiego materiału.
Teraz może trochę o wrażeniach instrumentalnych... Perkusja miażdży z wdziękiem turbohipopotama; głodnego, wściekłego i zaprogramowanego na precyzyjne zmasakrowanie naszych bębenków (nie blaszanych rzecz jasna). Jak nigdzie i nigdy dotąd linia "garów" na tym albumie jest dla mnie absolutnym faworytem wśród popisów bębniarzy-morderców. Brawo! Przekracza pojęcie "high speed", bo czasami aż trudno za Bastkiem nadążyć. Rzężący bas wtóruje na płycie aż miło i to nie pozostawia mi już wątpliwości: ta płyta to śmiercionośna ślicznotka. Jest przeznaczona dla "estetycznych inaczej" (do których i ja się z przyjemnością zaliczam). Gitary, (a właściwie gitarzyści) zawsze były mocną stroną zespołu i również tym razem nie zawiodły. „Les” i „Jeff” tną fachowo, a kilka dyskretnych, melodyjnych (charakterystycznych dla stylu Hell-Born) solówek wplecionych w tło tak potężnych dźwięków jedynie okrasza ten album. Moją ulubioną jest ta z "Legion Is Our Name", a także intro do "With the Gleam of the Eyes of Undead". Jakoś od razu je pokochałam miłością wybitnie bezwarunkową.
Nad tekstami medytować nie zamierzam, bo podobnie jak w przypadku "Hellblast", i tutaj liryki stanowią kipiący siarą "zacier wojenny", a że nie moja to wojna - odnosić się do niej po prostu nie będę. Niech sobie diabły walczą i warczą, jeśli właśnie tak lubią. Wokale sprężyste, o bardzo przyjemnej barwie (takiej z "blaszką", a raczej "żyletką"), niskie, z głębokich gardeł. Z okładki wywaliłabym natomiast centralną facjatę (bo i tak, jak się obrazkowi lepiej przyjrzeć, widać w czym rzecz) i byłby majstersztyk. Reasumując: Szacunek, Panowie, gdyż zdrowo się napracowaliście!
Wkrótce potem Łuszczek odszedł z zespołu, a zastąpił go Krzysztof "Mały" Jankowski. W odnowionym składzie zespół nagrał wydany w 2003 roku album „Legacy of the Nephilim”.
Może nie wypada mówić w ten sposób o death metalu, ale bardzo przyjemnie się tej płyty słucha. Powiedzieć o trzecim krążku w dorobku trójmiejskiego Hell-Born, grupy stworzonej m. in. przez byłych muzyków Behemoth i Damnation, tylko i wyłącznie "death metal" to jednak zdecydowanie za mało. Bo "Legacy of the Nephilim" oprócz wszystkiego tego, co mieć powinno klasyczne (i klasowe!) deathmetalowe wydawnictwo, ma w sobie rzecz, która odróżnia go od większości mu podobnych - przebojowość. I jak w wielu innych przypadkach uczyniłbym z tego zarzut, tak tutaj nie pozostaje mi nic innego jak uznać to za kolejny atut płyty. Przebojowość Hell-Born wynika bowiem nie z efekciarskich zagrywek, a z pierwotnej siły, agresji drzemiącej w death metalu, umiejętnie okiełznanej przez trójmiejskich muzyków, wykorzystujących do tego klasyczne dla muzyki rockowej schematy budowy utworów. Nikt tu na siłę nie kombinuje, nie stara się być oryginalny, nie wykorzystuje patentu "stop-and-go". Bo i w zasadzie po co? Zwrotka - refren - zwrotka - refren - solo - zwrotka - refrenrazydwa - dziękujemyzauwagę. To tak cudownie proste i do bólu skuteczne. Klasyczne wzorce sprawdzają się wszędzie, a jak udowadnia Hell-Born, chwytliwe refreny (vide na dobrą sprawę heavymetalowy zaśpiew w kończącym płytę „Blacklight of Leviathan") wykorzystać można także w muzyce ekstremalnej. A że produkcja i wygląd płyty nie pozostawiają wiele do życzenia, z niekłamaną przyjemnością po raz kolejny wkładam krążek do odtwarzacza. Nóżka sama zaczyna chodzić.
Cieszy, że w naszym kraju powstają i są wydawane takie płyty. Hell-Born to w chwili obecnej absolutna ekstraklasa polskiego death metalu (choć do Behemoth i Azarath jakby odrobinkę brakowało), a i z konkurencją europejską radzi sobie całkiem nieźle. Na pewno warto takie zespoły wspierać, a „Legacy of the Nephilim" powinien stać się pozycją obowiązkową dla fanów starej szkoły metalowego grania - od heavy pokroju Running Wild, przez niemiecki thrash, po wczesny death metal spod znaku Possessed czy Onslaught. Piekielny rock'n'roll ze znakiem jakości "Q" i manierą wokalną a la Johnny Hedlund z Unleashed.
W 2006 roku z nowym perkuistą o pseudonimie „Necrolucas” zespół zarejestrował czwarty album „Cursed Infernal Steel” wydany nakładem Conquer Records. W Stanach Zjednoczonych płytę wydała firma Ibex Moon Records.
Szczerze? Zmiażdżył mnie ten album. Dokładnie czegoś takiego spodziewałem się po tej pomorskiej hordzie. Niezbyt skomplikowany, bez pożredni jak cholera death metal w starym stylu, kopiący prosto w krocze. Już od pierwszych sekund, bez zbędnego introwania Hell-born przypuszcza zmasowany atak na nasze receptory słuchowe. Bezlitośnie mroczna perka i ociekające smołą riffy tworzą mocną podstawę tego materiału. Jest trochę wolnych, marszowych temp, są szybkie, świdrujące solówki, ale większość czasu zajmują oczywiście mega szybkie partie. Na szczęcie muzykom ponownie udało się uniknąć bezsensownego napiętrzania, o które przecież tak łatwo w tego rodzaju muzyce. Tutaj każdy utwór zaczyna się inaczej, i już po kilku początkowych taktach możemy bez trudu rozpoznać dany kawałek. Mimo iż jest to album brutalny i agresywny, to jednak zarazem bardzo chwytliwy i szybko wpadający w ucho. Już po paru przesłuchaniach niektóre riffy zostają nam w głowie a refreny nucimy pod nosem. Utwory takie jak „The Black Flag Of Satan”, tytu�owy „Cursed Infernal Steel” czy świetny "Empire Deep Down Under” to po prostu istne hiciory. Duża w tym zasługa „Baala”, którego linie wokalne zdają się po prostu idealnie pasować do tego rodzaju muzyki.
Wszyscy, którzy zachwycali się poprzednimi dokonaniami Hell-Born, także i tym razem nie powinni mieć żadnych zastrzeżeń. Jak dla mnie jest to bardzo solidna i zarazem niezwykle szczera płyta.
Album był promowany podczas trasy koncertowej Torment Tour wraz z grupami Hermh, Blindead oraz MasseMord. Grupa dała także koncert w ramach imprezy Night of Armageddon w Białymstoku. Gościnnie na perkusji podczas występu zagrał Zbigniew "Inferno" Promiński członek formacji Behemoth. Wkrótce potem „Necrolucas” opuścił zespół. Zastąpił go Paweł "Paul" Jaroszewicz z którym w składzie grupa nagrała album „Darkness” wydany w 2008 roku nakładem Witching Hour Productions.
Już sama okładka i tytuł najnowszej płyty sopockiego Hell-Born wskazują, że lekko i wesoło nie będzie. Rzut oka na niektóre tytuły utworów – „In Satan We Trust", „Dead Don't Preach", „Hellfire" - i już wiadomo, że zespół nie schodzi z dawno wytyczonej drogi „zaangażowanego" metalu, jeśli chodzi o niesione przesłanie.
A co znajdziemy wewnątrz albumu? Całkiem ciekawą, konsekwentną muzykę z charakterem. Sami muzycy zespołu jasno definiują swój styl jako "pure fucking metal!", co może zbyt wyrafinowanym czy eleganckim stwierdzeniem nie jest, ale ciężko się z nim nie zgodzić.
„Darkness"[https://www.youtube.com/watch?v=fgS_bKqI6wk] to dziewięć utworów z pogranicza death i black metalu - utrzymanych w większości w średnich tempach. Próżno tu szukać wirtuozerii, koronkowych solówek czy chwytliwych refrenów. Znajdziemy za to brudne, surowe, ciężkie brzmienie gitar i złowieszczy, zachrypnięty wokal. Prawdziwy „old school". Drobne smaczki - jak posępne, natchnione melodeklamacje delikatnie podkreślają „powagę" muzyki. Nie ma tu jednak ani krzty sztuczności, udawania czy robienia czegoś na siłę. Wszystko wydaje się przemyślane i autentyczne. Z drugiej strony ta stylistyczna jednorodność pod koniec słuchania albumu zaczyna nużyć. Brakuje tego czegoś, co nie pozwoliłoby oderwać się od słuchania tego materiału w całości.
Nie sądzę, aby „Darnkess" wylądowała na listach przebojów, mało prawdopodobne również, że zyska uznanie wszystkich fanów ciężkiego grania. Ten album adresowany jest raczej do dość specyficznej grupy odbiorców. Nie zmienia to faktu, że to przyzwoita płyta. Czarna jak smoła...
Trzeba powiedzieć, że Hell- Born to nie to z całą stanowczością nie ta liga co Behemoth, ale słuchając nowej grupy Adama Muraszko można z całą stanowczością stwierdzić, że to całkiem dobry black/death metal...
|