Nie ulega wątpliwości, że w pierwszej połowie lat 90- tych XX wieku do głosu dochodzi grunge. Charakterystyczne czerwone koszule flanelowe w krate, poszarpane jeansy, glany lub trampki i przede wszytskim ogromna agresja w muzyce- to chyba najbardziej widoczne cechy grunge... Często zastanawiam się „czy jako prawdziwy fan heavy metalu mogę sięgnąć po grunge’owe płyty?” Nie ukrywam, że jestem osobą, która uwielbia poszukiwać, a zawsze interesowała mnie muzyka, która opierała się na jakiejś bezkompromisowej agresji...
Do takiego zdania w pełni przekonała mnie twórczość Nirvany[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/nirvana/2014-07-04-397 ]. Często zastanawiam się, czy gdyby Kurt Cobain nie popełnił samobjstwa Nirvana bylaby na topie? Gdy wpadła mi w ręce najsłyniejsza płyta „Nevermind”[http://www.youtube.com/watch?v=oYnv8upTVZY][https://plus.google.com/photos/search/nirvana?pid=5948105561073136754&oid=110062462996295510274] z 1991 roku nie miałem co do wielkości Nirvany żadnych wątpliwości.
Album otwiera "Smells Like Teen Spirit"[http://www.youtube.com/watch?v=hTWKbfoikeg], który stał się hymnem młodzieży całego świata. Dość szybki, naprawdę wspaniale zagrany kawałek, który ma to do siebie, że długo po jego przesłuchaniu "męczy". "In Bloom"[http://www.youtube.com/watch?v=PbgKEjNBHqM&feature=kp] to numer dwa z tego krążka. Trochę spokojniejszy i mniej rozbudowany, ale bardzo udany. Niesamowita melodia i wokal, który już od początku płyty poważnie mnie zaskoczył, sprawiły, że jest to mój ulubiony utwór na całym albumie. "Come As You Are"[http://www.youtube.com/watch?v=vabnZ9-ex7o&feature=kp] to następny kultowy kawałek. Śpiew naprawdę bardzo dobry, melodia spokojna z mocno słyszalną perkusją. Wielki atut albumu. "Breed"[http://www.youtube.com/watch?v=TNYgNpAX__M&feature=kp] jest już dużo ostrzejszy i szybszy. Odzwierciedla drugą stronę (niemniej udaną) płyty. Ciekawy refren w połączeniu z prostą zwrotką tworzy orginalną całość. Dobrze słyszalny bas. "Lithium"[http://www.youtube.com/watch?v=pkcJEvMcnEg&feature=kp]- kolejny mocny punkt tej płyty. Dojrzały, a zarazem szalony utwór pełen muzycznych niespodzianek. Słychać, że członkowie Nirvany stawiają na gitarę basową, fantastyczny wokal. Jedną z ciekawszych spraw w "Polly"[http://www.youtube.com/watch?v=LbRD3qDoZqM&feature=kp] jest wykorzystanie samej gitary akustycznej (właściwie nie samej, bo w jej tle gra jeszcze cichy bas). Prosta melodia i rozdrażniony głos Kurta zlewają się w niezłą całość. Najostrzejszy utwór z fajnym rozpoczęciem ("Territorial Pissings") różni się znacznie od reszty piosenek stylem wokalu. Kurt zamiast po ludzku śpiewać, drze się (nie wychodzi mu to najgorzej, przyznaję). "Drain you"[http://www.youtube.com/watch?v=Rkqjx6Gsh0U&feature=kp] to o wiele spokojniejszy kawałek niż jego poprzednik. Zwyczajna, niezłożona melodyka i wspaniały wokal. Kompozycja mniej udana od pierwszych numerów, ale nie jest zła, da się posłuchać. "Lounge Act"[http://www.youtube.com/watch?v=OPYcFQxsKlQ&feature=kp]- fajna piosenka z niesamowitym śpiewem i dobrze zaaranżowanymi gitarami. Mało słyszalny Chris i mocna perkusja. "Stay Away"[ http://www.youtube.com/watch?v=3YtH2rjrfaI&feature=kp] ma dość mieszany nastrój - w zwrotce spokojny, a w refrenie wręcz krzykliwy wokal przesądzają o oryginalności utworu. "On A Plain"[http://www.youtube.com/watch?v=ZHsfIDl7ONo&feature=kp] ma dość nietypowy początek, zresztą cały jest nietypowy. Pojawiają się chórki, które bardzo dobrze słychać, wokal "ustatkował się" nieco, melodia jest bardziej rozbudowana, a drumy i bas mniej slyszalne, dając tym samym gitarze pole do popisu. Ostatni, bardzo przygnębiający utwór z "Nevermind" - "Something On The Way"[http://www.youtube.com/watch?v=rg-yYi8saZY]- ma już swój niepowtarzalny nastrój bólu i smutku. Bardzo dojrzała kompozycja z cicho zaśpiewanymi zwrotkami i spokojną gitarą. Charakterystyczna dla tego numeru jest wiolonczela w tle.
...ciągle ciężko mi uwierzyć, że Kurt Cobain nie żyje - słuchając jednak tej płyty powracają wspomnienia. Zastanawiam się, czy jestem godna tego, by opisywać takie epokowe dzieło i czy moje serce zgadza się z mym rozumem. Czuję się w jakiś sposób związana z tym albumem. Zakup obowiązkowy!
Nie będę owijał w bawełnę, że zawsze byłem fanem Illusion[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/illusion/2014-07-04-398 ]. Można powiedzieć, że wybitny talent Tomasza „Lipy” Lipińskiego nie ma sobie równych. Ileż to już zespołów ogłaszało, że „to już jest koniec, możemy iść…” i że nigdy więcej się nie zejdą? Dlatego gdy Illusion po pamiętnym koncercie pożegnalnym w listopadzie roku 1999 oficjalnie zszedł ze sceny, byłem pewny, że wcześniej czy później znów będziemy mieli okazję zobaczyć panów na żywo, a niewykluczone, że i studyjna płyta się pojawi. Czasem o powrocie decyduje to, iż dawna przyjaźń nie rdzewieje, czasem słuszna sprawa (vide Pink Floyd), a czasem niezbyt udana kariera w oderwaniu od uznanej, markowej nazwy. Akurat panowie z Illusion z dobrym efektem zakotwiczyli się na rynku (Oxy.gen nagrał dobrą płytę, Lipa z Lipali też radził sobie bardzo dobrze); tak więc gdy w dziewięć lat po „ostatnim” koncercie znów pojawili się na scenie (co prawda z innym gitarzystą – Jerry pojawił się z akustykiem w kilku numerach), było tylko kwestią czasu kiedy panowie zatęsknią za dawnym szyldem. Co prawda minitrasa w starym składzie i premierowe utwory, jakie pojawiły się w roku 2011, były zdaniem samych muzyków posunięciem czysto komercyjnym, ale… Po minitrasie na trzy koncerty, w roku 2012 panowie zagrali na żywo już 20 razy, jesienią zaczęli dłubać w studiu (Lipa udzielał się wtedy z Lipali, więc dołączył dopiero w 2013 roku), a teraz, 22 marca, pojawiła się pierwsza od 16 lat premierowa płyta studyjna.
Nie ukrywam, że ostatnio bardzo ucieszyła mnie nowa płyta formacji zatytułowana „Opowieści”. Od czysto edytorskiej strony jest to prawdziwe cacko. Piękny digibook z tłoczoną nazwą zespołu, przepiękne grafiki węgierskiego artysty Istvana Orosza ilustrujące poszczególne utwory… A co na samej płytce?
Jak przystało na Illusion – jest ciężko. Królują tu przybrudzone, masywne partie gitar i nie szczędzący gardła Lipa. Choć z drugiej strony słychać, że to już rok 2014, że czasy, gdy kanony ciężkiego brzmienia wyznaczał grunge, już dawno przeszły do historii. Za to w międzyczasie pojawiły się nowe zjawiska, ot, choćby transowy stoner rock, którego echa odbijają się na przykład w otwierającym całość „O trudzie wyboru”: motoryczna praca sekcji (z należycie wyeksponowaną gitarą basową), dwie gitary mają też sporo miejsca, które bardzo efektywnie wykorzystują… Ciężko brzmiący bas i gitary, ocierające się chwilami o dzikie, dysonansowe granie, pięknie napędzają „O wartościach i prawdach wszelakich”. Z kolei „O empatii”, rozegrany w spokojniejszym, kroczącym rytmie, pachnie co nieco starą szkołą Black Sabbath. Podobnie niespiesznie, niczym masywny walec, sunie przed siebie „O historii gatunku”. Ten utwór opiera się na dwóch elementach: sekcji rytmicznej, świetnie łączącej ciężar z finezją, i śpiewie Lipnickiego. Naprawdę, od wokalnej strony to jest istne tour de force: od niby-etnicznego popisu na początku po wściekłą eksplozję emocji w finale.
Ciężar ciężarem, ale panowie nie zapominają też o chwili oddechu, spokojniejszym momencie, pozwalającym słuchaczowi zregenerować siły przed kolejną porcją czadu. Spokojny „Oddech” to wizyta Lipy i spółki w krainie psychodelii: jest mrocznie, transowo, bardzo nastrojowo, a klimat podkreślają jeszcze wtopione w całość fortepianowe ozdobniki. Ciekawie wypada w zestawieniu z następnym w kolejności „O przyszłości”: zaczyna się jak dość konwencjonalna, „radiowa” ballada, by w pewnym momencie nabrać ciężaru. A jeszcze jest niesamowity finał. „O pamięci o sobie” łączy echa psychodelii z… bluesem, leniwym, „klimatycznym” gitarowym graniem. Całość powoli, niespiesznie (bo i po co się spieszyć? – utwór trwa ponad 12 minut) się rozwija, stopniowo nabiera mocy, w pewnym momencie pojawia się odjechana, jakby nerwowa partia saksofonu… Kapitalne zamknięcie całej płyty.
Obrodziło nam tej wiosny w bardzo dobre płyty polskich wykonawców. Komety, Sold My Soul, Illusion – każda z innej półki, wszystkie bardzo udane. Świetny powrót, panowie.
„Illusion 2”[https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5948102607338066897/6044053441787397890?pid=6044053441787397890&oid=110062462996295510274] to krążek, który ukazał się rok po debiucie 11 listopada 1994 rokui aż trudno uwierzyć, że płyta w tym roku skończy 20 lat. Dzieło Illusion okazało się sporym sukcesem komercyjnym i na stałe weszło do klasyki rocka, a złota płyta dla Tomka „Lipy” Lipińskiego i jego kolegów to doskonałe uwieńczenie tego dzieła.
Można powiedzieć, że drugi album Illusion przyniósł muzykę bardziej dopracowaną niż 1. To tu znalazły się takie hity jak „Nóż” (przy współporacy z Maciejem „Ślimakiem” Starostą z Acid Drinkers).
Na albumie znalazł się też przebój „Big Black Hole”, do którego tekst napisali wspólnie „Lipa” i Hennry Rollins (Rollins Band). Płyta uzyskała nominację do Fryderyka.
Gdy patrzy się na polską muzykę rockową ma się świadomość, że to nie tylko doskonała muzyka, ale również świetnie, bardzo życiowe teksty. Taka jest właśnie muyzka „Lipy”, bo zawsze brałem go za doskonałego tekściarza zarówno w Illusion jak i Lipali.
Oczywiście mało jest osób, które szanują Illusion. Pamiętam już dziś jak kolega z pełną ironią spytał się czy dalej słucham Illusion, Guns N Roses i Metalliki. Oczywiście wtedy miałem okres buntu i byłem bardzo złym metalem. Dziś wracam do tego co poznalem w dzieciństwie i staram się dobrze wykorzystać to co daje muzyka, która poznałem przed laty...
„3” to następna porcja hitów jak „Vendetta”, „Nikt”, „140”, „To co ma nadejść”, „Choćby lęk”... To musi być dobry album...
Pearl Jam[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/pearl_jam/2014-07-04-394] to zespół, z którym od zawsze miałem problem... Ten pochodzący z Seetle zespół stanowi jeden z filarów muzyki grunge. Kurt Cobain- niekwestionowany lider tej sceny zarzucił im, że są bardzo komercyjni i odrzucili ideały brudnej stylistyki grunge. Można to odczytać jako potwarz, ale dziś wielkiej Nirvany już nie ma, a Pearl Jam robi światową karierę... Komercja, zdrada stylistycznych ideałów, a może klasyka gatunku? Na to pytanie nie znajduje odpowiedzi....
Na początku szybkie rozpoznanie tematu... Pearl Jam na „Blackspear” pokazał granie bardzo melodyjne, jednak bardzo wygładzone brzmieniowo. Jednak na wcześniejszym albumie był brud i młodzieńczy gniew... Po wydanym w 2013 roku albumie „Lightinf Bolt” totalnie nie wiedziałem czego się spodziewać. Pomocą okazała się owa komercja, oczywiście o profilu rockowym, a mianowicie „Eska Rock”(R.I.P) i Radio Roxy (obecnie Rock Radio). Już sam tytuł był mocny...
Pierwszy singiel „Mind Your Manners” jest wściekły, atakuje z siłą, którą znamy ze „Spin The Black Cricle” z „Vitalgy”. Wywołał on u mnie falę entuzjazmu, który mieszał się z niedowieżaniem. Tym razem energia, którą tak kochają fani Pearl Jam powróciła w bardzo naturalny sposób. Singiel numer dwa (bardzo radiowy) zatytułowany „Sirens” ukazał natomiast balladową odsłonę zespołu. Świetny wybór singli, bo podobnie jak we wcześniejszym „Vitalogy” każdy znajduje coś dla siebie: od energetycznych kawałków- po nostalgiczne, ale klimatyczne ballady. Taka głębia, jaką zaprezentował Eddy Vedder jest zjawiskiem rzadkim. Mamy tu też osadzony w hardcore’owo- grunge’owej stylistyce „Getewey” i mocno osadzony basem „My father’s son” (pojawia się też wstawka klawiszowa rodem z lat 70-tych). Piosenka tytułowa jest mocno garażowa i o dziwo bardzo spokojna... Może to zaskoczyć. Momentami przypomina mi to The Who! Hasło retro brzmi w tym przypadku dość świeżo i szczerze. Z kolei „Infanible” to bardzo nowoczesne granie, z ocno rytmicznym w zwrotkach, a refreny bardzo chwytliwe.
Konstrukcja płyty jest bardzo ciekawa pierwsza część jest mocna i energetyczna, a w drugiej następuje wyciszenie za pośrednictwem takich kawałków jak: „Yellow Moon, Future Days”, „Pendulus” czy „Sleeping By Myself”, która ociera się prawie o country...
„Lightinf Bolt” przynosi fanom dużo dobrego Pearl Jam,a le nie zawiodą się i nowi fani, którzy gustują w nowszych albumach. Do rewolucji ciut mi zabrakło, ale jest to płyta na bardzo dobry z + lub celujący z – jak kto woli... Warto po nią sięgnąć i mieć porównanie do płyt starych i nowych.
Temple Of The Dog[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/temple_of_the_dog/2014-07-06-627] – album debiut, specyficzny tribute, swoiste epitafium dla zmarłego przyjaciela Andrew Wooda. Ile jest takich perełek w dziedzinie rocka? Na pewno niewiele. Tą samą odpowiedź otrzymamy pytając ile osób zna ten album. Nie trudno się temu jednak dziwić, kiedy wydanie płyty zbiegło się z gigantycznym rozwojem mainstreamowej sceny grunge'u w początkach lat 90. Zresztą mało co na obszarze Seattle wtedy było bezwartościowe, kiedy w szczytowym okresie pojawiały się arcydzieła Soundgarden, Pearl Jam, Alice in Chains, Nirvany etc. Pomimo iż z racji małej rozpoznawalności wszystkich członków zespołu w momencie wydania albumu supergrupą nazwać ich nie można, współcześnie album stanowi, przynajmniej dla mnie, klasykę gatunku, zwłaszcza, że powstawał na gruncie praktycznie nie grających ze sobą na co dzień osobowości w bardzo niedługim okresie czasu.
To właśnie na bazie członków z zespołów Soundgarden i Mother Love Bone (Chris Cornell, Matt Cameron, Stone Gossard i Jeff Ament) spróbowano sprostać wyzwaniu uczczenia pamięci A. Wooda. Warto zauważyć, że opisywany album był momentem przełomowym przetasowującym scenę Ogrodu Dźwięku z którego dwaj ostatni muzycy grający wcześniej z A. Woodem w Mother Love Bone przenieśli się później do Pearl Jam z Eddiem Vedderem na czele, gdzie swoim debiutem „Ten” pośrednio wpłynęli na popularność Temple Of The Dog.
Śmierć tak barwnej postaci jaką niosły za sobą indywidualizm i kreatywność A. Wooda, może ze względu na uzależnienie od heroiny nie przyniosła tyle zaskoczenia, co żalu, który starano się przekazać przede wszystkim w charakterze niezwykle podniosłych ballad, typu „Call Me A Dog”, „Wooden Jesus” bądź „Times Of Trouble” przestrzegającej przez zgubnym działaniem narkotyków.
Album przesiąknięty jest niezwykle melancholijnym klimatem, który od samego początku longplaya usłyszeć możemy w de facto jednej z najlepszych wokalnych interpretacji Ch. Corrnella – „Say Hello 2 Heaven” z wzruszającym tekstem: He came from an island / And he died from the street / He hurt so bad like a soul breaking / But he never said nothing to me / So say hello to heaven, czy też dalsza część: I never wanted / To write these words down for you. I niech mi ktoś powie, że nie podśpiewywał nośnego refrenu Say hello to heaven razem z panem Ch. Cornellem.
Ballada nie tylko wprowadza nas w nostalgiczny charakter dalszej części albumu, ale przygotowuje na kolejną porcję emocji, budującego się z każdą sekundą utworu „Reach Down”, który nie inaczej, dotyczy wspomnień ekscentrycznego A. Wooda: You were in a bar in the corner on a chair / Wearing a long white leather coat / Purple glasses and glitter in your hair. Jednak najbardziej bolesne słowa wyśpiewane zostają dopiero później w pierwszej osobie, z perspektywy A. Wooda, które z całą pewności stanowią kwintesencję całej tragedii sytuacji: Yes love was my drug / But that’s not what I died of. Końcówka, a właściwie ¾ utworu zajmuje część instrumentalna całego warsztatu dźwiękowego 6-tki z Seatlle, który dzięki swojej naturalności oraz dużej dozy improwizowanych wstawek w wielu fragmentach dogłębnie odzwierciedla uczucia jakimi targały cały zbiór osobowości zespołu Temple of the Dog, a każdy z nich ma dużo do powiedzenia.
Trzeci utwór został wybrany jako promujący album. Nic dziwnego, niezwykły nastrój jaki buduje „Hunger Strike” początkowymi słowami: I don’t mind stealing bread / From the mouth of decadence jest z kolei świetnym przykładem komplementarności członków zespołu i wspólnoty jaką zbudowali przede wszystkim uzupełniający się wokalnie E. Vedder i Ch. Cornell. Piękno utworu w zdecydowany sposób przedstawia siłę z jaką można połączyć ludzkie uczucia. Szkoda jedynie, że tak doniosłe i piękne chwile muszą opierać się na rożnego rodzaju tragediach.
Nieco inną formę przybierają „Pushin’ Forward Back” oraz „Your Savior”, które oparte są na zgrabnie wyeksponowanym groovie, który w drugim przypadku, na końcu utworu przechodzi w fantastyczne outro wypełnione magiczną przestrzenią a w warstwie lirycznej, pośrednią akceptacją śmierci i wiarą w to, że A. Wood jest gdzieś tam nadal szczęśliwy. Zresztą cały tekst Ch. Cornella zapisany został z perspektywy A. Wooda, który prezentując postawę altruistyczną prosi ludzi aby Ci nie opłakiwali jego śmierci, a jedynie zachowali o nim pamięć: Whisper to me, my tragic end / But don’t give me your savior. Wspomniana wcześniej końcówka zdająca się być krzykiem A. Wooda jest chyba najbardziej oddalonym gatunkowo fragmentem płyty, a w przypadku tekstu unosi utwór do rangi mistyki i specyficznej więzi łączącej A. Wooda z zespołem. W moim przypadku często wywołuje wzruszenie i żal po niewykorzystanym i dobrze nieukształtowanym talencie wokalisty takich zespołów jak: Mother Love Bone czy Malfunkshun.
Nie ma większego sensu opisywać każdego z utworów z osobna, ponieważ dosłownie każda kolejna sekunda Temple Of The Dog przesiąknięta jest aurą niesamowitego poświecenia dla pamięci A. Wooda i dla idei miłości do muzyki jaką wokalista w swoim życiu wielokrotnie podkreślał. Temple Of The Dog - jednorazowa próba zapisana na kartach historii tragicznych losów A. Wooda jest niezwykłym przykładem szczerości jaką można przekazać za pomocą muzyki, niekoniecznie za pomocą niezwykle wyszukanych metod.
Jak słychać w muzyce nie zawsze chodzi o tworzenie wysublimowanych elementów muzycznej układanki, ale o emocje jakie niesie za sobą proces twórczy i wspólnotę jaką potrafili związać ze sobą na co dzień nie grający ze sobą muzycy seattleowskiej sceny grunge’u. Tym samym potwierdza się chyba, zresztą nie tylko moja opinia, że najpiękniejsze rzeczy tworzone są pod wpływem żalu i głębokiego bólu, który w najprostszy i najbardziej szczery sposób ukazuje prawdziwe uczucia każdego z nas.
Pomysł na In Utero[https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5948102607338066897/5948105564334686002?pid=5948105564334686002&oid=110062462996295510274][https://www.youtube.com/watch?v=xTzQ1j4BKIg] był taki, żeby ponownie przywalić z całej siły w uszy odbiorców. Stąd kilka numerów wyciętych bezlitośnie ostro: Tourette’s, Radio Friendly Unit Shifter, Scentless Apprentice. Ale mimo to album jest równie zaraźliwie melodyjny jak Nevermind, chociaż grupa ani na chwilę nie przestaje być wiarygodna. Dźwięk wyprodukowano (zrobił to Steve Albini) luźniej jakby i surowiej niż poprzednio. W efekcie Nirvana momentami jeszcze bardziej zbliżyła się do garażowego punk rocka.
Naturalnie nie ma tu rzeczy zupełnie nowych w stosunku do tego, co grupa proponowała wcześniej. Tylko że kilka kawałków powala na ziemię i to się tu najbardziej liczy. Perłą, która od razu wybija się na tle innych, jest Pennyroyal Tea. Zaczyna się jak ballada, tylko z głosem i gitarą, by kilka sekund później zadziwić kapitalnym refrenem, zmasowanym gitarowym atakiem i wokalnymi nakładkami, które wynoszą utwór na sam szczyt. Albo taki Very Ape: akordy dopasowane po mistrzowsku, a zagrane jest to z takim zacięciem, że głowa mała. Heart-Shaped Box stał się nawet sporym przebojem, choć przecież o żadnym kompromisie nie ma mowy.
Jest tu również trochę rzeczy spokojniejszych. Chodzi mi o smutną pieśń Dumb i w mniejszym stopniu kończącą In Utero spowiedź All Apologies (w obu pojawia się wiolonczela). Bardziej refleksyjne niż na Nevermind są natomiast teksty. Podczas gdy na tamtej płycie Cobain przemawiał głosem całego pokolenia, na In Utero porusza głównie tematy osobiste, rozprawia się z rzeczywistością widzianą z jego własnej perspektywy.
Odbiór In Utero był wieloraki. Krytycy potrafili zarzucać grupie brak świeżych pomysłów i kopiowanie Nevermind. Fani jednak w większości zachwycili się płytą, uznając ją za wystarczające świadectwo wspaniałej formy Nirvany. I raczej tym drugim, choćby ze względu na samą moc bijącą z albumu, należałoby przyznać rację.
Jeśli Nirvana była w swej odmianie grunge’u bliższa punkowi, a Alice In Chains – metalowi, to wczesny Pearl Jam był grupą najbardziej hardrockową. Ale nie był to sabbathowy ciężar, lecz zeppelinowy luz i swoboda. Poza tym, nietrudno znaleźć w ich muzyce odniesienia do najsłynniejszego rockmana pochodzącego właśnie z Seattle, czyli Jimiego Hendrixa. Z jego dziedzictwa Pearl Jam przejął szalone gitarowe solówki i niby niechlujne, brudne, właśnie grunge’owe brzmienie... Dorzućmy do tego ojców chrzestnych hard rocka, czyli Cream i The Who i wstępną analizę muzyki zawartej na Ten[https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5948102607338066897/5948109981341252482?pid=5948109981341252482&oid=110062462996295510274][https://www.youtube.com/watch?v=Sai0mU2nFSg] możemy uznać za dokonaną. Ach, jeszcze coś: w kilku miejscach w pracy sekcji rytmicznej czuć funkowy groove. Nieśmiało zapytam więc: Red Hot Chili Peppers?
Wiadomo, że kompozytorskim motorem Pearl Jamu na tej płycie byli ludzie wcześniej odpowiedzialni za większość repertuaru Mother Love Bone (Stone Gossard i Jeff Ament), dlatego muzykę tych grup łatwo porównać. Nie byłoby jednak Pearl Jamu, gdyby nie Eddie Vedder i pisane przez niego teksty. Vedder, obok Staleya, miał w głosie najwięcej mroku spośród wokalistów grunge’owych, a ekspresję taką, że tylko głuchy by jej nie uległ: było tam i szaleństwo, i cierpienie, i trwoga, i ból, i furia... A śpiewał Vedder o rzeczach ważnych, czasem nawet przerażających, często opierając się na prawdziwych wydarzeniach. Jeremy, największy hit grupy, zainspirowany był historią chłopca, który popełnił samobójstwo na oczach swojej klasy, Why Go – przeżyciami pensjonariuszki szpitala psychiatrycznego. Z kolei Alive, uznawane przez wielu za hymn pokolenia, opowiadało o młodym człowieku, którego owdowiała matka kochała w inny sposób, niż powinna... (kontynuacją historii jest Once, w którym bohater staje się seryjnym mordercą). Ale Vedder potrafił też być subtelny i delikatny, jak w jednym z najpiękniejszych miłosnych utworów świata, Black, który nikogo nie mógł pozostawić obojętnym.
Ten to album pełen nieposkromionej siły. Napędzany fantastycznymi riffami (np. Once, Alive, Even Flow), rozpędzoną perkusją i gitarowymi solówkami mknie do przodu niczym torpeda, przez większość czasu trwania nie dając momentu na oddech. Bo Ten, dzięki spontanicznemu podejściu muzyków i odpowiedniej produkcji brzmi, jakby był nagrany podczas koncertu (może nawet koncertu poprzedzającego koniec świata), gdzie zespół daje z siebie wszystko, nie myśląc, za to dając się ponieść instynktowi. Efekt jest porażający. I chyba dlatego panuje opinia, że debiut Pearl Jamu to największe osiągnięcie zespołu, ba, po prostu rockowe arcydzieło.
Poważna muzyka nie do końca poważnych facetów. Potrafią namieszać, zaskoczyć, wzbudzić zachwyt ale i sporą konsternację. Na swoim najnowszym dziele dziękują lekowi z ibuprofenem. Właśnie wypuścili w świat swoje najmłodsze dziecko. No, może nie do końca swoje, bo machnięte na patencie innych. Ale czy potomek będzie równie nieokiełznany co poprzednie? A może okaże się wychowanym bezstresowo postrachem wszystkich jeżdżących komunikacją miejską?
|