Prawdziwym moim objawieniem ostatnich dni obcowania z muzyką był zespół IQ. Przyznam się bez bicia, że wcześniej nie znalem tej formacji, ale progresywnego rocka [http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/rock_progresywny/2014-07-01-21] naprawdę sobie cenię. Można śmiało powiedzieć, że ich muzyka stanowi doskonały soundrack dla życiowej egzystencji i postrzegania emocji. Można powiedzieć, że już po pierwszym przesłuchaniu „The Road of Bones”[nadruk na stronie: https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5947851383651907521/6023734243063803266?pid=6023734243063803266&oid=110062462996295510274] wiedziałem, że mam do czynienia z albumem wybitnym. Jak dla mnie płyta stała się potwierdzeniem, że „słuchanie tylko i wyłącznie heavy metalu jest jak jedzenie schabowego z kapustą na okrągło.”- jak mówił śp. Docent z Vadera.
Od pierwszych sekund płyta obiecuje spotkanie z czymś niezwykłym. Wplata w nie słowa z kultowego już dziś „Draculi” Toda Browninga, gdzie Bela Lugosi wygłosił najsłynniejsze chyba zdanie o „dzieciach nocy”, a potem album po prostu wybucha potężnymi riffami (niezmiennie agresywnymi!), by kroczyć do przodu napędzanym rytmem. Czuć natychmiast, że zespół jest w wysokiej formie, że kipi entuzjazmem, że jest na fali. Gdy tylko wchodzi ten genialny wokal Petera Nichdilsa nie potrzeba nawet pełnej zwrotki by zaobserwować jego pasję w głosie, która była obecna w nim od zawsze. Pierwszy tytuł na płycie to „From the Outside In”. Kawałek leci w odtwarzaczu aż siedem i pół minuty, a mimo to słuchacz się nie nudzi! Jest świetny!, a gdy weźmiemy pod uwagę, że jest najsłabszy na płycie!- można zdać sobie sprawę z tego, dlaczego „The Road of Bones” powala?
Drugi kawałek przypomina osnutą na ponurej atmosferze ze skandynawskiego kina. Nie dziwi mnie to, bo to opowieść o seryjnym mordercy... Trwa aż dziesięć minut! Potem dwudziestominutowa suita „Without Wall” czyli najlepszy wkład w tzw. „dobrych długasów”, a do tego przy okazji pretendenta do najpiękniejszej ballady świata w utworze „Ocean”. Do tego 12- minutowy „Until the End”, który w sposób nie banalny balansuje na emocjach. A następnie jeszcze na dokładkę druga płyta z sześcioma kawałkami. I jak tu nie kochać IQ.
Uwielbiam te progresywne brzmienie w wykonaniu szwedzkiego Opeth[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/opeth/2014-07-05-457].... Dziesiąta płyta tego zespołu od razu przykuła moją uwagę okładką, bo zarówno od strony czysto estetycznej, jak i ilości nagromadzonych symboli jest to jedna z ciekawszych grafik, jakie zdarzyło mi się widzieć. Baśniowa stylistyka, mocne kolory - czuć inspirację klasykami progresywnego rocka - i praktycznie żaden element nie jest tu przypadkowy. Dziewięć gwiazd na niebie reprezentuje poprzednie albumy zespołu, a słońce - to właśnie "Heritage"[https://www.youtube.com/watch?v=TOWrF8AYp5U&list=PLE7Qw7EmRhRAJ6FL9XpcWwL5mtSlxMDg2&index=2]. W centrum grafiki znajduje się drzewo, którego korzenie sięgają głęboko w piekielne czeluści, co zwraca uwagę na deathmetalowy czynnik występujący w muzyce zespołu. Wśród zielonych liści drzewa widzimy głowy czterech członków kapeli. Ponieważ Per Wiberg wkrótce po nagraniu płyty rozstał się z zespołem, jego głowa z drzewa spada i wkrótce dołączy do znajdującej się pod nim kupki czaszek byłych członków grupy. W tle widać płonące miasto, symbolizujące upadek cywilizacji, a tłum ludzi grzecznie czeka w kolejce, aby z drzewa zerwać owoce (muzycznej mądrości?)...
I tak samo, jak okładka "Heritage" różni się diametralnie od poprzednich okładek formacji - oszczędnych, mrocznych, utrzymanych w ciemnych kolorach - tak i muzycznie na nowej płycie Opeth wykonuje wręcz szokującą muzyczną woltę. Od początku swojej kariery zespół budował swoją muzykę na przeciwstawianiu ostrych deathmetalowych partii z mocnym growlingiem Akerfeldta oraz mrocznych, ale niezwykle subtelnych zwolnień, w trakcie których także wokalista pokazywał swoją drugą, łagodną i melancholijną twarz. Drugi ważny wyznacznik to bardzo rozbudowane formy, które czasami tylko przetykano krótszymi, spokojnymi nagraniami.
Zabierając się do słuchania nowego albumu trzeba o tym wszystkim zapomnieć, zespół stawia bowiem grubą kreskę, kompletnie odcinając się od swojego dotychczasowego stylu. Zamiast tego czerpie całymi garściami z klimatu progresywnego rocka lat 60. i 70. Można tu bowiem znaleźć kingcrimsonowską schizofreniczność, akcenty jazzrockowe, psychodeliczne odjazdy w stylu wczesnego Pink Floyd, pomieszane i gęste partie instrumentalne, jak i akcenty folkowe. Nie ma tu growlingu - pozostał tylko "czysty" śpiew Mikaela. Nie ma tu także zbyt wielu regularnych riffów. Gitarzyści kompletnie zrezygnowali z dominującej roli - w obszernych fragmentach brzmienie ich instrumentów w ogóle znika ("Heritage", "Devil's Orchard", "Nepenthe", "Morrow Of The Earth"), a w innych - mamy subtelny akustyk albo jakiś nienarzucający się motyw w tle. Podobnie jest z perkusją, która jest dość wycofana, gra jakby w tle, jest jej sporo, ale raczej w wydaniu lekkim i zagęszczonym, niż potężnym i napędzającym całość muzyki. Bardzo dużo mamy natomiast basu oraz klawiszy (w tym dużo Mooga i Hammonda), co powoduje, że muzyka jest bardzo zbalansowana - każdy z członków zespołu spełnia podobną rolę w kreowaniu dźwięków.
Bardzo mi to odpowiada. Podobnie nie mam żadnych pretensji z powodu sięgnięcia do źródeł muzyki progresywnej, bo pod tym względem lata 60. i 70. są mi bardzo bliskie. Bardzo ciekawy jest też klimat płyty - niepokojący, mroczny, przesycony goryczą i melancholią. Jest tu także sporo zachwycających pomysłów, ale niestety "Heritage" jako całość broni się z ledwością.
Jak na mój gust album jest przesadnie zdominowany przez wolne, przestrzenne, rozciągnięte partie, niejednokrotnie zespół pozwala spokojnie wybrzmieć dźwiękom i na moment zawiesza granie ("Haxprocess", "Heritage"). Poszczególne fragmenty brzmią niby dobrze, ale gdy słucham krążka w całości, to pachnie nudą. Przy "Heritage", "Marrow of the Earth", obszernych fragmentach "I Feel The Dark" oraz "Haxprocess" czy w pierwszej połowie "Nepenthe" zaczynam ziewać i odruchowo rozglądam się za poduszką, żeby się zdrzemnąć. Poza tym brakuje nieco spójności. Są momenty, gdy Opeth bierze jakiś pomysł, gra go przez minutę, po czym następuje cięcie i przejście do kolejnego motywu. Eklektyczne podejście do muzyki jak najbardziej mi odpowiada, ale poszczególne motywy muszą w jakiś logiczny sposób z siebie wynikać - w przeciwnym razie mamy tylko zlepek pomysłów.
A na przykład takie "Slither" jest zdecydowanie prostsze w formie - najpierw jest dynamicznie, a w końcowej partii mamy stonowaną gitarę akustyczną - ale od początku do końca wiadomo o co w nim chodzi, przez to staje się jednym z najjaśniejszych punktów płyty. Obok niego ustawiłbym "Famine" z kapitalnym wręcz duetem fletu i ostrej, przybrudzonej gitary, którego nie powstydziliby się Anderson i Barre z Jethro Tull. Bardzo dobre, choć trochę niespójne, jest także "Folklore" z najciekawszą linią wokalną i świetnym ożywieniem w drugiej części utworu. A najlepsze na płycie jest "Devil's Orchard" - tu jest wszystko w odpowiednich proporcjach: zapętlony motyw gitarowy, ciekawa rytmika, chwilami jest ostrzej, chwilami - spokojnie i psychodelicznie.
Bardzo trudno mi ocenić tę płytę. Na pewno jest intrygująca i zaskakująca, na pewno jest tu dużo fajnych pomysłów i instrumentalna biegłość. W żaden sposób nie przeszkadza mi także stylistyczna zmiana zaproponowana przez zespół, ba, nawet ją doceniam. Zresztą - taka płyta chyba musiała kiedyś nadejść, bo będący mózgiem grupy Akerfeldt od lat mówił o swojej fascynacji muzyką lat 60. i 70., więc dźwięki, które słyszymy na "Heritage" musiały już w nim "siedzieć" od dawna. Ale kompozycyjnie album nie jest powalający. Jest dobry, momentami nawet znakomity...
Rock progresywny czy może regresywny? Na "Pale Communion" Opeth[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/opeth/2014-07-05-457] jeszcze bardziej zanurza się w muzyce sprzed czterech dekad, stając się idealną grupą retro.
Teraz można mieć pewność, że "Heritage", poprzedni long Opeth nie był jednorazową ekstrawagancją. Szwedzi na dobre przedzierzgnęli się w progrockowy band, jakiego na tranzystorowych radiach mogło słuchać pokolenie ich ojców. O dawnych związkach ze sceną deathmetalową nie świadczy już nic, fascynacje dawną epoką odzywają się w każdej psychodelicznej melodii, jazzowej synkopie czy freerockowym solo gitary.
Już pierwszy na płycie utwór "Eternal Rains Will Come" posłużyć może za wehikuł czasu. Głośno odzywają się w nim echa King Crimson, słychać orientalne wtręty, sekcja uderza w typowe fusion, a klawisze obsługiwane przez nowego człowieka w zespole Joakima Svalberga (były sideman Yngwie Malmsteena!) pulsują analogowym tętnem. "Cusp of Eternity" jeszcze bardziej ciąży w stronę egzotyki, ale lewitującej w spacerockowej, hawkwindowej przestrzeni z refrenem wymruczanym przez eteryczny chórek. W porównaniu do "Heritage" zrobiło się lżej i bardziej melodyjnie, w czym duży udział czystych wokali Mikaela Åkerfeldta. Trochę ostrzejszego riffowania pojawia się dopiero w blisko jedenastominutowym "Moon Above, Sun Below", ale i tak poprzetykane zostało pastoralnym, pół-akustycznym folkowaniem.
Obok fragmentów przyjemnie przewidywalnych (kapitalne gitarowe dialogi Åkerfeldta z Fredrikiem Åkessonem, kojarzące się nieco z Jethro Tull "Elysian Woes") trafiają się i takie bardziej zaskakujące, bo "River" wypada niczym folkowe Fleetwood Mac, "Voice of Treason" ma w sobie pewien latynoski powab, a rewelacyjny instrumental "Goblin" nie tylko tytułem składa hołd kultowej włoskiej formacji odpowiedzialnej za muzykę do krwawych horrorów Daria Argenta (ten funkowy groove!).
"Pale Communion" to kawał naprawdę świetnej, fenomenalnie brzmiącej muzyki w wykonaniu zespołu, który zegarmistrzowsko poukładane kompozycje odgrywa z niekłamaną żywiołowością i wyczuciem. Tyle że totalna immersja w przeszłość nie jest chyba tym czego należy oczekiwać od Opeth. Kiedyś Szwedzi wyznaczali kierunek innym, dzisiaj uprawiają stylizację. Stylizację na poziomie "expert", ale jednak stylizację.
Odejście z Opeth[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/opeth/2014-07-05-457] Petera Lindgrena, przez lata obok Mikaela Akerfeldta jednego z filarów zespołu było dla wielu fanów sporym zaskoczeniem, ale jak się okazuje, w żadnym razie nie przełożyło się w negatywny sposób na wartość muzyczną nowego dzieła Szwedów.
Nagranie muzycznego tandemu "Deliverance" i "Damnation" wyniosło Opeth na szczyt popularności, ale jednocześnie doprowadziło do pewnej skrajności, którą było nagranie dość nijakiej płyty "Ghost Reveries". Zaskakująca analogia, ale w podobnej pułapce wydawał się znajdować Steven Wilson po nagraniu przez Porcupine Tree albumu "Deadwing". Na "Fear of Blank Planet" pokazał jednak , że jego formuła grania nie została jeszcze wyczerpana. A co na to Akerfeldt? Podobnie: ku uciesze fanów i nie tylko nagrał płytę, która jest dla twórczości Opeth tym, czym dla Porcupine Tree "Fear of Blank Planet", - próbą redefinicji fenomenu muzycznego Opeth. Dokonaną z doskonałym skutkiem, należy dodać.
Płytę otwiera akustyczny kawałek "Coil" zaśpiewany przez Akerfeldta w duecie z Nathalie Lorichs. Muzycznie przypomina akustyczne fragmenty "Morningrise", ale warto odnotować pewien krok naprzód, za który można uznać świetny głos wokalistki. Zatem już od samego początku jest dobrze. "Heir Apparent" rozpoczyna się potężnie i bez ogródek jest to najlepszy kawałek na płycie i właściwa definicja nowego stylu Opeth. "The Lotus Eater" to utwór bardzo w stylu poprzedniej płyty, potężny, ale jednak na wskroś przebojowy, z przewagą czystych wokali nad growlingiem. Akerfeldt, począwszy od przecudnego "To Bid You Farewell", ma niezwykły talent do pisania zgrabnych, chwytających za serce ballad, tak jest i tym razem. "Burden", o którym mowa, to jakby opethowa wersja "Nights In White Satin" The Moody Blues, z przepięknie wplecionymi melotronami i hammondami, klimatycznym wokalem i przede wszystkim wspaniałymi solówkami gitar. Piękna kompozycja, ale jest to też pewna granica pomiędzy muzycznym artyzmem, a popową miałkością. "Porcelain Heart" muzycznie wędruje znów w okolice albumu "Morningrise", gdzie swoboda w przechodzeniu z ostrych death metalowych fragmentów w te pochodzące wprost z krainy łagodności wydaje się wręcz nieprawdopodobna, ale doskonale wpisuje się w zamysł całości. "Hessian Peel" to w dużej części spokojny melancholijny kawałek ze ślicznymi klawiszami w tle, który powoli nabiera mocy, i wybucha z pełną mocą w finale, by potem, wraz z ostatnią na płycie kompozycją "Hex Omega" powoli ulegać wyciszeniu, nie będąc jednak pozbawionym mocniejszych akcentów.
Opeth nagrał jeden z ciekawszych niewątpliwie albumów w swojej karierze. Po nieco słabszej "Ghost Reveries" Akerfeldt i spółka potwierdzili swoje miejsce w absolutnej czołówce współczesnej sceny, a że już nigdy nie powrócą w pełni do czasów, gdy nagrywali swoje genialne płyty dla Candlelight Records, to inna sprawa. Pewnie dla fanów, którzy poznali zespół na wysokości "Blackwater Park" nowa płyta może być niedużą, ale jednak oznaką niemocy, tak dla wszystkich innych to kolejny bardzo dobry album tego, swego czasu, niezwykle oryginalnego zespołu. Nie gorąco, ale polecam.
To był projekt, o którym Freddie Mercury[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/freddie_mercury/2014-11-25-915] marzył od lat. O tym, jak wszechstronnym jest artystą, przekonywały tak jego kompozycje z albumów Queen[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/queen/2014-07-01-54], jak i solowa płyta wydana w roku 1985. Freddie zawsze podziwiał Montserrat Caballé i przez długi czas nosił się z pomysłem wspólnych nagrań. Gdy wybrano Barcelonę jako miasto letnich igrzysk olimpijskich w roku 1992, ktoś zwrócił się do Freddiego z propozycją skomponowania hymnu otwarcia Igrzysk, czy to jako utworu solowego, czy kompozycji Queen; gdy do tego okazało się, że Montserrat Caballe jest mieszkanką Barcelony i lubi nagrania Freddiego – Mercury od razu się zgodził. Praca szła tak sprawnie, że jesienią roku 1988 ukazał się cały wspólny album.
Z całego zestawu największą popularność zyskało sobie nagranie tytułowe. „Barcelona” to zaaranżowana z iście Królewskim przepychem studyjna superprodukcja, w której jest miejsce na całe mnóstwo różnych elementów: podniosłe orkiestrowe otwarcie i finał, wokalne dialogi, tyleż podniosłe, co chwilami ujmujące subtelnością, potężne popisy Freddiego i Montserrat, nawet – na uzupełniające całość syntezatory. Ale nie tylko utworem tytułowym stoi ta płyta: jest tu przecież choćby „La Japonaise”. Intrygująco skontrastowany z potężnym utworem tytułowym, subtelny, zabarwiony klimatem Dalekiego Wschodu. Jest eklektyczny „The Golden Boy” z wspierającym Freddiego i Montserrat chórem, ciekawie łączący orkiestrowe partie, musicalowe popisy wokalne i fragmenty w stylu gospel (choć można dyskutować, czy operowe partie Caballé rzeczywiście pasują do gospelowych wstawek). Jest potężnie zorkiestrowany, dramatyczny „The Fallen Priest” – w wersji demo nazywało się to „Rachmaninov’s Revenge”, i rzeczywiście, sam początek przypomina dramatyczne otwarcie finałowej części III Koncertu fortepianowego Rachmaninowa, sporo tu wirtuozerskich popisów i kadencji fortepianowych. Jest „Ensueño” – nowa wersja kompozycji Mercury’ego i Morana “Exercises In Free Love”, zaśpiewana przez Freddiego naturalnym barytonem, kameralnie zaaranżowana na fortepian i wokalny duet. Jest jeszcze „Guide Me Home”, kameralne, znów wykonane głównie z towarzyszeniem fortepianu – płynnie przechodzi ten utwór w „How Can I Go On”, najbardziej Królewski fragment płyty, z wykorzystaniem rockowej sekcji rytmicznej i elektronicznych instrumentów klawiszowych, bliski zgrabnym, przebojowym piosenkom, jakie w tym czasie tworzyli panowie z Queen. Jest wreszcie finałowe „Overture Piccante”, zgrabnie sklejone z fragmentów i wątków melodycznych pozostałych utworów na płycie…
Całkiem przyjemnie słucha się po ćwierć wieku tej nietypowej płyty. Przyjemnie, chociaż ze smutkiem. Bo „Barcelona” to płyta, na którą padł po latach wyjątkowo ponury cień. To właśnie w okresie prac nad „Barceloną” w prasie pojawiły się pierwsze informacje o tym, że Freddie jest nosicielem wirusa HIV. Sam Mercury twardo zaprzeczał wszelkim doniesieniom o swojej chorobie. Jeszcze zaprzeczał…
|