Czasem zespoły tworzą sami tworzą opowieści o tematyce fantasy. Taką twórczość stosowali Rhapsody of Fire.
Muzycy ci na wzór tolkienowskiego świata tworzą swój, własny świat, w którym żyją wymyśleni przez nich bohaterowie. Każdy z albumów jest kontynuacją poprzedniego. Włosi w formie heavy metalowej muzyki zapraszają nas na wycieczkę w świat magiczny. Oprócz tego, że każda piosenka jest jakby kolejnym rozdziałem komponowanej przez nich powieści, zespół postanowił na swojej stronie internetowej zamieścić kroniki, w których można przeczytać to co dzieje się w ich świecie. Jak do tej pory zostały nagrane cztery płyty przez ten zespół, analogicznie więc powstały cztery kroniki. Oto fragment jednej z nich: „I kronika Algalordu." W dramatycznym momencie podjęta została ważna decyzja. Dzięki mądrości królów przymierze zostało zawarte. Czworo dzielnych władców zdecydowało się połączyć swoje armie, żeby stworzyć najpotężniejszą armię w historii, Algalord, Irengard, Elgard i Ancelat, wszyscy pod komendą Harolda Odważnego. Oznaczało to zwycięstwo, triumf światła nad siłami ciemności.
Teraz po czasach pokoju i dostatku koszmar powrócił i jest gorszy niż kiedykolwiek. Algalord jest ponownie zagrożony... w północnych krainach krew niewinnych już się przelewa, a krzyki tortur i gwałtu rozdzierają niebo” .
Kto chce zapoznać się z dalszymi dziejami tego magicznego świata i postaciami go zamieszkującymi zapraszam do przesłuchania kolejnych produkcji tego zespołu. Sam fakt, że muzycy ci pokusili się o stworzenie tak złożonego obrazu muzyczno – fantastycznego świadczy o ich niesłychanej wyobraźni, talencie muzyczno – literackim oraz o ogromnym potencjale twórczym. Podejrzewam, że RHAPSODY na czterech płytach nie poprzestanie i już niebawem systematycznie będą powstawały kolejne ich płyty i oczywiście dalsze losy bohaterów przez nich stworzonych.
Rhapsody nazywano różnie... Najdroższym zespołem w historii metalu (jeżeli chodzi o produkcję płyty), najbrzydszym zespołem w historii metalu, największym objawieniem sceny heavy-metalowej, czy wreszcie największym kiczem na tejże scenie.
Prawdą jest, że zespół reklamuje się jako grający hollywood-metal, a oznacza to, że wydano duże pieniądze na nagranie "Symphony of Enchanted Lands". Ilość muzyków studyjnych robi wrażenie - trzy wielkie chóry, chyba kilkadziesiąt instrumentów nie-metalowych. Akurat ja uważam, że zupełnie bez potrzeby - taki Bal-Sagoth gra wszystko na klawiszach (i brzmi dobrze), a Therion chóry robi za pomocą kilku osób (i trudno powiedzieć, że nie brzmi to odpowiednio).
Co do urody muzyków - nie mi tu oceniać, ale urodziwi nie są J .
Teraz "objawienie". Muszę przyznać, że Rhapsody odrodziło trochę już zapomniany metal rycerski. Kiczu tu dużo, ale power-metal taki już jest. Długa wkładka, z długimi tekstami - całą epopeją (choć niezbyt oryginalną i prawdę pisząc bez głębszej treści - "Pędź poprzez Doliny Środkowe, aby pokonać Mistrza Chaosu w imię kosmicznej sprawiedliwości") podkreśla rycerskość całej produkcji. Podniosłość, utwory to niemal same hymny, ale mamy też i balladkę - "Wings of Desity" (bardzo piękną, może aż za bardzo).
Wydaje się, że raczej ocenię tę płytę nisko, ale... tak nie zrobię. Bo Rhapsody ma w sobie to coś. Ja wiem, że teksty kiczowate, muzyka też. Wiem, że nagrano to za zbyt duże pieniądze (zupełnie niepotrzebnie). Ale Rhapsody łączy muzykę średniowieczną z rasowym heavy/power metalem i naprawdę dobrym wokalem... eeee... nigdzie nie mogę znaleźć czyj ten wokal... chyba Luca Turilli wycina heavy-metalowym falsecikiem serca żołnierzy złego Mistrza Chaosu J)... Rhapsody łączy to wszystko w jakąś wyższą jakość.
Mimo wszystko trochę brakuje mi większej ilości heavy-metalowej jazdy z wokalem - dużo tu części instrumentalnych/symfonicznych i trochę deklamacji. I teksty mogłyby być trochę bardziej ambitne niż na przykład "Trzymajcie się z dala potwory z piekieł - nie oddam wam mojego ciała" J. Ale utwory takie jak "Symphony of Enchanted Lands" (13 minut!), czy "Emerald Sword" łapią mnie za serce. Sam podnoszę się z miękkiego fotela, wznoszę w górę miecz, poprawiam przyłbicę i szukam jakichś nędznych piekielnych potworów, które chciałyby wylizać moje kości i wypić mój mózg (hehe - cytat z "Beyond the Gates of Infinity"), ale ja wyślę je do krainy wiecznego cierpienia.
Przyłączam się do życzeń zespołu - "Peace and love to all of you"...
Świt zwycięstwa? A może klęska wyeksploatowanego do granic wytrzymałości stylu, któremu włoska formacja Rhapsody jest niewolniczo wierna od debiutu? Odpowiedzi twierdzącej można udzielić na oba te pytania bo Rhapsody to jeden z tych zespołów, które albo się uwielbia albo też bezlitośnie wyśmiewa. W końcu chłopcy od 1997 roku nagrywają wciąż tę samą pod względem muzycznej zawartości płytę doprawioną na dodatek głupawymi tekstami, od których J.R.R. Tolkien - ojciec poważnej fantasy zapewne przewraca się w grobie. To jedno spostrzeżenie. Drugie dotyczy mnie osobiście - otóż w recenzji poprzedniego dokonania Turilli i spółki wymarzyłem sobie dokopanie wrażemu Lordowi Bane w czwartej odsłonie Warlordsów przy muzyce nowego dokonania Rhapsody. I co z tego mam ? Czwartej odsłony tej genialnej gierki wciąż nie ma - miast tego dostaliśmy trójkę przerobioną na nie cierpianą przeze mnie strategię czasu rzeczywistego, na dodatek te nowe Rhapsody jest... No właśnie - jakie jest ? Cóż - porzućcie jakąkolwiek nadzieję na przeczytanie czegoś choćby mającego namiastkę obiektywnej oceny. To jest recenzja pisana przez fana - w końcu styl Rhapsody - owy rycerski metal doprowadzony do poziomu progmetalowej opery wymusza wyraźne opowiedzenie się po jednej ze stron barykady. Kiedy płytkę usłyszałem po raz pierwszy byłem załamany - to przecież w kółko Macieju to samo ! Na dodatek słabe melodie ! Potem zaś zadałem sobie pytanie: a po co kupiłem ten album ? Żeby napisać na Caladanie recenzję ? :-) No to rzecz oczywista, niemniej było coś jeszcze - chęć usłyszenia jak brzmi Rhapsody Anno Domini 2000, bo styl w jakim grają znałem już doskonale. I tu jest pies pogrzebany - komu odpowiada styl Rhapsody ten będzie z nowego dzieła nader zadowolony, komu zaś nie odpowiada niech obchodzi album szerokim łukiem. A propo brzmienia. W porównaniu do poprzedniego dokonania, które bezgranicznie mnie zachwyciło mamy zmiany. Z jednej strony Dawn Of Victory jest jeszcze bardziej monumentalny, bardziej napakowany chórami i orkiestrą - zwłaszcza wybijają się tu skrzypce gdzie wiodącą rolę odgrywa niejaka Maggie Ardorf. Pojawił się w składzie nowy perkusista - to znany z formacji Sieges Even Alex Holzwarth - fachman nie lada. Jednak jest jeszcze druga strona medalu czyli Rhapsody bez mocno wyeksponowanego klawesynu ! - toż to przecież koniec świata ! Może to ja jestem przygłuchy, niemniej znikły gdzieś owe delikatne, wyśmienicie budujące nastrój dźwięki, a wraz z nimi podziwiane przeze mnie zróżnicowanie klimatyczne i ten powiew rycerskości, znikły przygłuszone ścianą szybkich i hałaśliwych brzmień - teraz mamy symfoniczny speed metal z progowymi ambicjami, dodatkiem piszczałek i praktycznie nic więcej. Szkoda. Wróćmy jeszcze do tych słabych melodii. Po wielokrotnym przesłuchaniu recenzowanego krążka jakoś wygładziły się w moich uszach i nawet bardzo je polubiłem - może na zasadzie przyzwyczajenia, niemniej do natchnionego poziomu z Symphony Of Enchanted Lands to im daleko. Kolejna sprawa to kształt i rozbudowanie kompozycji. Tu także lekkie rozczarowanie. Dawn Of Victory jest wyraźnie krótszy niż jego poprzednik, zaś utworki nie grzeszą długością i nagromadzeniem pomysłów - na tym tle najlepsze wrażenie robi finałowa odsłona płyty - bo też The Last Winged Unicorn oraz The Mighty Ride Of The Firelord to kawałki wyśmienite - mogłoby takich być więcej. Podobnie jak w końcowej suicie ze swojego solowego dokonania Turilli wplótł w The Mighty Ride... motyw znany z tradycyjnie już bombastycznego intra co jest zabiegiem bardzo udanym. A inne pozycje ? Cóż - singlowy Holy Thunderforce tudzież tytułowy Dawn Of Victory to niezłe speedowe wymiatacze, charakterem zbliża się do nich Targor, Shadowlord Of The Black Mountain i tu mogę wyrazić żal, że na regularnej płycie nie zamieszczono mocno i z pomysłem rozbudowanej wersji znanej ze singla. Nieco dłuższe Triumph For My Magic Steel oraz The Bloody Rage Of The Titans to takie typowe przyzwoite średniaki - słucha się przyjemnie, ale bez zachwytu. Bardzo ciekawą i udaną kompozycją jest natomiast The Village Of Dwarves, gdzie pobrzmiewają i budują nastrój dudy. Całości albumu dopełnia jeszcze instrumentalny Trolls In The Dark i oto przychodzi moment na końcową ocenę. Hm... Prawdę mówiąc po Rhapsody spodziewałem się więcej niż to co otrzymałem. Wygląda na to że swój magnum opus Turilli i spółka mają już za sobą, niemniej sytuacja wcale nie jest taka tragiczna, a wręcz przeciwnie. Dawn Of Victory to dla mnie najsłabszy w dorobku Włochów krążek, lecz prezentowany przez nich styl cenię na tyle wysoko, że płytka łapie się jeszcze na ocenę bardzo dobrą. Jeszcze - bo mam nadzieje, iż nie jest to jednak świt upadku.
Kiedy usłyszałem, że muzycy Rhapsody określają własną muzykę mianem "Hollywood metal", moją pierwszą reakcją był krzywy uśmieszek. Fakt faktem, wszystkie albumy były tzw. epickie, ale taka nazwa to lekka przesada. Jednak po zapoznaniu się z "Rain Of A Thousand Flames" zaczynam zmieniać zdanie. Cały album (EP) od początku do końca sprawia wrażenie, jakbyśmy we własnej wyobraźni oglądali film, a muzyka prowadziła nas przez kolejne sceny. Prawie każdy utwór wykonany jest z wielkim rozmachem, muzyka przechodzi ze smutnych melodii, przez heavy metalowe granie w doniosłe partie symfoniczne. Po przesłuchaniu tej płyty określenie "Hollywood metal" nie wydaje się już takie przesadzone.
Samo "Rain Of A Thousand Flames" jest tylko EP, a nie pełny album, to taki wypełniacz przed czwartą płytą, która powinna pojawić się już w lutym. Ale co ta za EP! Gdyby każdy mini-album reprezentował taki poziom, jak to wydawnictwo, świat byłby o wiele lepszy. Łączna długość nagrań wynosi 42 minuty, mamy siedem utworów i w dodatku każdy nowy! Żadnych odnowionych starych wersji, editów, czy wersji demo.
Jedyną "normalną" kompozycją jest tytułowe "Rain...", gdzie mamy do czynienia z typowym heavy/ power metalowym grzaniem, oczywiście podpartym orkiestrą. Są dwa przerywniki trwające niecałe dwie minuty, przy czym "Elnor's Magic Valley" wydaje się jakby żywcem wyjęty ze średniowiecza. Dwa najdłuższe kawałki na płycie - "Queen of The Dark Horizons" oraz "The Wizard's Last Rhymes", każdy trwający ponad 10 minut - są znakomitym połączeniem metalu z symfonią. Muzycznie coś pomiędzy "Symphony of Enchanted Lands" a "Dawn of Victory". W pierwszym znajdziemy fragmenty muzyki z horroru "Phenomena", w drugim natomiast z "Symfonii Nowego Świata" Antoni Dvoraka. Wygląda, jakby Rhapsody momentami przesuwało się w klimaty a'la Therion. Kompozycje nie są już aż tak wesołe, jak to miało miejsce wcześniej (melodyjne oczywiście dalej są), częściej słyszymy chór. Trochę dziwnym utworem jest "Tears Of A Dying Angel". Niemal całą jego długość zajmuje monolog narratora, lamentującego nad nadchodzącą tragedią, ładnie to współgra z muzyką, momentami jednak brzmi trochę śmiesznie, ale to tylko moje wrażenie. Właściwie jedyną rzeczą, do której można się przyczepić, jest krótki fragment, kiedy rolę narratora przejmuje kobieta. Zadaje się, iż jest ona Włoszką i ma nieciekawy akcent, efekt jest raczej słaby. Ciekawy motyw znajdziemy w "Queen...", pod koniec muzyka zmienia się w takie dziwne granie, niby z lat 80, ale... to trzeba usłyszeć, nigdy wcześniej Rhaposdy czegoś takiego nie zrobiło. Bardzo zaciekawił mnie wokalista, tym razem nie śpiewa tak czysto jak wcześniej, jest bardziej agresywnie i nie tak melodyjnie (podobnie jak w "Holy Thunderforce" tylko wolniej). Nie zdominowało to jednak wszystkich partii wokalnych. Na pewno natomiast Fabio Lione jest jednym z lepszych wokalistów na scenie power, czy heavy metalowej.
"Rain Of A Thousand Flames" jest albumem dobrym, nawet bardzo dobrym. Mimo tego, iż wystawiłem wysoką ocenę, wydawnictwo to nie jest dla kogoś, kto twórczości Rhapsody dotąd nie poznał. Nie jest to typowy albumu i lepiej zacząć od "Symphony of Enchanted Lands" albo "Dawn of Victory". Dla fanów natomiast pozycja obowiązkowa i nikt nie powinien być zawiedziony. W dodatku wydawca deklaruje, że album ma być wyjątkowo tani. Nie wiem jak to będzie w Polsce, ale w Niemczech kosztował 25 marek i jest to chyba trochę mniej, niż normalnie.
Krążki, które mają na celu jedno: zbicie jeszcze większych pieniędzy. Tak, składanki "The best of..." niewątpliwie należą do tej grupy. Warto jednak przy okazji wydania takiej płytki skupić trochę uwagi na materiał, jaki się na niej znalazł. Czy rzeczywiście są to same przeboje, czy też może niezbyt dobrze skonstruowany setlist. Nadszedł czas i na Rhapsody, by uwieczniło swoją twórczość takim właśnie wydawnictwem. Usprawiedliwieniem i to poważnym, dla grupy jest fakt, że płyta została wydana przez starą wytwórnie płytową - Limb Music bez zgody Rhapsody. Powiem z czystym sercem, może włoska grupa należy do jednych z najbardziej lubianych przeze mnie zespołów, ale cena, jaka widnieje na pudełku w sklepie mnie zabija. Tak więc, nie zrobię reklamy komercyjnej Włochom, ale spróbuje trochę się przyjrzeć i ocenić dobór utworów na ten krążek. Warto też wspomnieć, że wydawnictwo to ujrzało światło dzienne w ilości tylko 20 tyś kopii. Znalazły się tam dodatkowe pierdoły, takie jak: plakat, naklejka i zdjęcia członków zespołu.
Kompozycje zostały ułożone chronologicznie, począwszy od debiutu "Legendary Tales", a skończywszy na "Power Of The Dragonflame", zatem będę partiami (płytami) starał się ocenić wybrańców na to wydawnictwo. "Warrior Of Ice" i "Rage Of The Winter", na pewno tak! Genialne utwory, bardzo szybkie, porywcze, łatwo wpadające w ucho. To samo powiedzieć można o "Land Of Immortlas", ale "Forest Of Unicorns" to totalny niewypał jak na taki krążek, którego zastąpiłbym "Flames Of Revenge". Na koniec podam dwa setlisty, które podzieliłem sobie wg mojego uznania. Pierwszy będzie zawierał listę utworów raczej mocniejszych, w moim uznaniu najlepszych (recenzję piszę pod jej kontem). W drugim natomiast postaram się umieścić kawałki, które reprezentują tzw. urozmaicenie i magię w muzyce Rhapsody. Zresztą, o tym pod koniec. Następnie mamy utwory z drugiego studyjnego albumu Włochów, osławionego "Symphony Of Enchanted Lands". Niewątpliwie, pretendent do miana najlepszej płyty tegoż zespołu. I na składance nie zabrakło takich pozycji jak: hymn Rhapsody "Emerald Sword", "Wisdom Of The Kings" oraz "Riding The Winds Of Eternity". To obowiązkowe pozycje na każdym albumie, czy to "The best of..." czy live - tak na marginesie, Włosi mogliby zabrać się za wydanie jakiegoś koncertu, a nie za takie cuś. W zasadzie to najpierw mogliby odwiedzić Polskę, zagrać koncert, a później go wydać. Wracając do opisywanej partii materiału, "Wings Of Destiny" to ballada, niekoniecznie udana, w dorobku grupy każda (no prawie) inna była by lepsza, jednak tytanami sentymentalnych pieśni to, nie okłamujmy się, Włosi nie są. W jej miejsce wstawiłbym killera "Eternal Glory".
Dla bardziej dokładnych czytelników małe sprostowanie, nie liczę ile minut trwałaby ułożona przeze mnie składanka, toteż proszę nie wytykać mi później, że trwa ona, dajmy na to, 85 minut. "Down Of Victory". Następny przystanek, następny sukces, następne wielkie hity. Włosi nie zawiedli po raz kolejny, serwując nam 10 bardzo dobrych kawałków. "Down Of Victory", "Holy Tunderforce", te dwa, z pewnością celnie dobrane utwory no i "The Village Of Dwarves". Utwór świetny, jednak... jednak na jego miejscu powinien znaleźć się "Dargor, Shadowlord Of The Black Mountain" bądź "The Last Winged Unicorn". Podejrzewam, że dość wybredne metalowe dusze przyjęły by mój wybór dość ciepło. Ale, jak to się zwykło mówić, 10 osób= 10 różnych gustów. Warto wspomnieć przy okazji, że na krążku znalazł się odświeżony teledysk do "Holy Thunderforce" (nie wiem jak to może wyglądać, ale wersja "podstawowa", że się tak wyrażę, nie zrobiła na mnie dość dobrego wrażenia. Teledyski Rhapsody nie są zbytnio hmmm interesujące i wprawiające w zachwyt). Ku mojemu niezadowoleniu, na "Tales From The Emerald Sword Saga" znalazła się tylko jedna, tytułowa kompozycja z epki, czy jak kto woli, mini albumu zatytułowanego "Rain Of The Thousnad Flames". Z pewnością to wynik tego, iż pozostałe numery albo są instrumentalne, bądź też najzwyczajniej w świecie za długie. No i czas ułożyć dobrą puentę, a raczej przyznać, że tutaj wydawnictwo nie popełniło (moim, skromnym zdaniem) żadnej pomyłki. "Knightrider Of Doom", "March Of The Swordmaster", "Power Of The Dragonflame" oraz "Lamento Eroico". Pierwsze trzy utwory to istne szaleństwo, dusza się chce wyrwać i ulecieć wraz z dźwiękami tych wałków. Natomiast, na sam koniec szaleństwa, które mój setlist na pewno by wam zafundował, umieściłbym "Lamento Eroico". Moja powyższa krytyka do ballad Rhapsody nie tyczy się tego dzieła. Mam do tego utworu wielki, przeogromny sentyment. Patetyczna, chóralna pieśń, po wysłuchaniu, której kręci się łezka w kąciku oka. Wielkie, wielkie dzieło, które zwieńczyłoby moją składankę!
2006 rok okazał się niezwykle pracowity i owocny dla Rhapsody. Na samym początku roku, dokładnie 23 stycznia światło dzienne ujrzał pierwszy w historii zespołu materiał koncertowy. "Live In Canada", bo taką nosi on nazwę, został zarejestrowany 14 czerwca 2005 roku w Montrealu (Kanada), gdzie Rhapsody, jako gość specjalny, dzieliło scenę z Manowar. Trasa okraszona była tytułem "Demons, Dragons and Worrior World Tour".
W połowie 2006 roku pojawiła się informacja o tym, że Włosi weszli do studia nagraniwego oraz, że z powodów czysto formalnych Rhapsody zmuszone było do przemianowania dotychczasowej nazwy zespołu na "Rhapsody Of Fire". Pod zrekonstruowanym szyldem prace nad nowym dzieckiem zespołu ruszyły pełną parą. Na 25 września wyznaczona została data premiery siódmego w historii longplaya ("Rain Of The Thousnad Flames" zaliczam również do tej kategorii), zatytułowanego "Triumph Or Agony" - drugiego rozdziału muzycznej opowieści fantasy pt. "Dark Secret".
Z nadejściem nowej płyty jak zwykle pojawiła się cała masa pytań, o styl, jakość, pomysłowość nowych utworów. Czy Rhapsody utrzyma tą niespotykaną w branży metalowej "instrumentalną moc"? Czy "Triumph Or Agony" będzie godna swojego poprzednika "Symphony Of Enchanted Lands. Part II: The Dark Saga"? Nowe oblicze, odświeżona i ciekawa oprawa zespołu, no i sama płyta z pewnością odniosła sukces - jednak, warto to podkreślić, niestety tylko połowiczny.
Zanim przejdę do recenzowania i oceny samego materiału muzycznego, postaram się przedstawić parę technicznych (może i zbędnych, czytaj: dla zagorzałych fanów) informacji o "Triumph Or Agony". Produkcją albumu, co chyba nie jest żadną nowością, zajęli się panowie kompozytorzy Luca Turilli (gitarzysta) oraz Alex Staropoli (klawiszowiec). W roli współ producenta wystąpił Sascha Paeth. Włosi nie omieszkali zaprosić gościnnie paru artystów m.in. Christophera Lee, ponadto w nagraniach wzięła udział siedemdziesięcioosobowa orkiestra oraz chór. Na szczególną uwagę zasługuje cała oprawa graficzna albumu, która stoi na najwyższym poziomie jakości i kunsztu wykonania - z czego Rhapsody zresztą słynęło od zawsze. "Triumph Or Agony" zostało wydane przez Magic Circle Music/SPV.
Triumf czy Agonia? Nic z tych rzeczy. 60 minut tej oryginalnej epickiej opowieści dostarczy każdemu fanowi Rhapsody niesamowitej przyjemności słuchania, to nie ulega najmniejszej wątpliwości. Oprócz paru sztandarowych (jeszcze nie schematycznych!) utworów, emanujących mocą, licznymi wariacjami kompozycyjnymi, szaleńczymi wręcz zmianami tempa, materiał jest dość... spokojny. Na "Triumph or Agony" znalazły się aż trzy ballady ("Old Age Of Wonders"; "Il Canto Del Vento"; "Son Of Pain"). Na uwagę zasługuje ostatnia z wymienionych pozycji. "Son Of Pain" posiada tajemniczy klimat, tworzący tło dla przepięknej linii wokalnej Fabio Lione. Utwór ten w dziwny sposób kojarzy mi się z "Lamento Eroico", które na tym gruncie jest jednak niepokonane. Olbrzymim plusem jest robota, jaką wykonuje chór do spółki z orkiestrą, aczkolwiek da się odczuć pewien niedosyt mocniejszego, bardziej gitarowego tąpnięcia, paru kawałków wciskających słuchacza w fotel. Rhapsody już na poprzednim albumie objęło nowy kierunek rozwoju, a "Triumph Or Agony" jest kontynuacją tej niepełnej ewolucji. Piszę niepełnej, ponieważ pierwsze dwa kawałki z płyty są echem Rhapsody z okresu "Dawn Of Victory" czy "Power Of The Dragonsflame", które powinny zaspokoić bardziej wymagających fanów. Mnie ujął zwłaszcza "Heart Of The Darklands" - miły dla ucha utwór, z lekkim pazurem, dobrymi riffami gitarowymi, całość połączona magicznym wokalem Fabio oraz zapadającym w pamięci refrenem – to klasyczne oblicze Rhapsody.
Wracając do wątku nowego konceptu Włochów, ich muzyka staje się coraz bardziej spokojna, stawiająca na wiele wariacji instrumentalnych, i chyba zbyt przegadana. Przykład: kawałek zamykający album. Więcej tam różnego typu inkantacji, recytacji itp., a mniej treści muzycznej. Ja rozumiem, że to ma swoje logiczne uzasadnienia konieczności zakończenia całej opowieści, niemniej jednak psuje to komfort słuchania. Informacja dla koneserów mocnego, szorstkiego niekiedy grania – proszę podjąć próbę przesłuchania albumu z nieco innym nastawianiem, gdyż (który raz już to wspominam?) nie jest to obfitujący w dźwięki z nieco wyższego rejestru album.
Agonia już była, a gdzie triumf? "The Myth Of The Holy Sword" oraz "The Mystic Prophecy Of The Demonknight" to bezsprzeczni kandydaci do miana najlepszego utworu na tym krążku. Pierwszy z nich prezentuje wzorowy styl utrzymany w ciekawej konwencji, przywodzi na myśl największe chwile chwały Rhapsody, jak "The March Of The Swordmaster". Drugi natomiast, to szesnastominutowy utwór, popis umiejętności i kunsztu artystycznego wszystkich muzyków. Z dźwięków tej melodii można wyłowić wszelkiego rodzaju instrumenty dęte, blaszane, strunowe itp. (nie znam się na tym podziale). Niejednostajny, barwny, pobudzający wyobraźnie utwór, czego więcej potrzeba?
"Triumph Or Agony" to zdecydowanie za mało mocy, piorunującego tempa – swoistych killerów. Nie zabrakło jedynie muzycznego ducha, ducha, który zawarty jest w każdym dźwięku melodii Rhapsody. Ducha, za który kochamy te epickie opowieści. Różnorodność muzyczna i instrumentalna tworząca niepowtarzalny klimat pozwala nieco przymrużyć oko na tych parę niedoskonałości "Triumph Or Agony", które powinno przypaść do gustu nawet przeciętnego słuchacza.
I wreszcie nastał rok 2010 i „The Frozen Tears of Angels”...
Na tę płytę fani ostrego, powermetalowego grania czekali naprawdę długo. Po tym, jak w październiku 2008 roku zespół zawiesił swoją działalność z powodu problemów prawnych z wydawcą, wszystko wydawało się stracone. Po roku oczekiwania pojawiła się nowa iskierka nadziei - członkowie Rhapsody of Fire ogłosili rozpoczęcie prac nad swoim kolejnym albumem, którego premierę zapowiedziano na marzec 2010 roku. Ostatecznie płyta ukazał się dopiero pod koniec kwietnia, nakładem wytwórni Nuclear Blast. Jak się wkrótce okazało, warto było czekać na nowe dzieło włoskich muzyków.
Album "The Frozen Tears of Angels" ma dla zespołu niebagatelne znaczenie i jest prawdziwym krokiem milowym w jego historii. Nowe dzieło Rhapsody of Fire opowiada dalszą część historii, zapoczątkowanej na "The Dark Secret" - tym razem usłyszymy opowieść o wyprawie pięciu bohaterów do krainy lodu w celu odnalezienia tajemniczej księgi i pokonania pewnego demonicznego rycerza. Trzeba przyznać, że fabuła prezentuje się niezwykle kiczowato, ale w przypadku Rhapsody of Fire to już standard i trzeba się z tym pogodzić. Owe fantastyczne historie są bowiem integralną częścią muzyki włoskiego zespołu. Niektórzy się z tego śmieją, inni ubóstwiają, ale nie zmienia to faktu, że te wszystkie chórki i aktorskie przemowy pełne patosu dodają twórczości formacji głębi i tworzą jej unikalny klimat. Po pierwszym odsłuchaniu płyty od razu słyszymy, że nowy album jest bardziej intensywny niż poprzednie. Tym razem muzycy zaserwowali nam nieco mniej podniosłych i symfonicznych kawałków, a skupili się na szybkim i melodyjnym powermetalowym graniu. Moim zdaniem był to bardzo udany pomysł.
Na krążku znalazło się 9 nowych i niezwykle dojrzałych kompozycji (w limitowanej wersji digipack pojawiły się jeszcze dwa kawałki bonusowe). Materiał rozpoczyna się standardowym chóralnym intrem. Zaraz po nim usłyszymy bardzo udany "Sea of Fate", którego można było posłuchać przed premierą. Później mamy szybki i melodyjny, aczkolwiek niezbyt przebojowy "Crystal Moonlight". Następny utwór może wprowadzić słuchaczy w niemałe osłupienie. Znany z singla "Reign of Terror" to w moim odczuciu prawdziwe arcydzieło i jeden z najlepszych kawałków Rhapsody of Fire! Wspaniała, rozbudowana kompozycja, niesamowite chóry, miażdżące gitarowe riffy i ciężki wokal Fabio tworzą naprawdę piorunujący efekt. Po tych ekstremalnych przeżyciach pora na diametralną zmianę brzmienia. Zostajemy uraczeni lekkim i przyjemnym folkowym utworem o dźwięcznym tytule "Danza Di Fuoco E Ghiaccio". Następny w kolejności "Raging Starfire" to powrót do klasycznych utworów z przeszłości. Zwraca uwagę chwytliwym, melodyjnym refrenem, niezwykłym brzmieniem klawiszy i świetną solówką w wykonaniu niezawodnego Luci Turilliego. Siódmy utwór, "Lost in the Cold Dream", to przepiękna ballada, przypominająca świetne kompozycje z poprzednich płyt, takie jak "Lamento Eroico" czy "Son of Pain". Końcówka albumu - jak przystało na zwieńczenie historii - jest niezwykle podniosła i epicka. Przedostatni "On the Way to Ainor" jest wręcz przesiąknięty patosem, a pojawiająca się tutaj solówka Turilliego sprawia niesamowite wrażenie. Cała historia kończy się pełną dramaturgii, jedenastominutową epopeją, która w perfekcyjny sposób wieńczy dzieło. Jednym z bonusów na płycie jest ciekawy utwór instrumentalny "Labitynth of Madness", będący świetnym pokazem wirtuozerskich umiejętności Luci.
Po pierwszym kontakcie z "The Frozen Tears of Angels" można odnieść wrażenie, że ta płyta jest zupełnie odmienna od poprzednich, jednak po dłuższym obcowaniu z nią okazuje się, że nowe kompozycje to nic innego, jak stare, dobre, aczkolwiek mocno podrasowane Rhapsody of Fire. Riffy Luci Turilliego już dawno nie były tak chwytliwe i melodyjne, a nowe wokalizy Fabio Lione są miejscami wręcz ekstremalne i zbliżają się do charakterystycznego dla cięższej muzyki growlowania. To wszystko sprawia, że nowy krążek jest niezwykle świeży i świetnie nadaje się do słuchania. Bez wątpienia jest to jedna z najlepszych płyt w historii zespołu. Nie pozostaje mi nic innego, jak polecić ją wszystkim fanom symfonicznego i powermetalowego grania.
I "From Chaos to Eternity” z 2011 roku.
Niczym feniks z popiołów, RHAPSODY OF FIRE powróciło w 2010 roku albumem ciekawym i intrygującym, wyznaczającym pewne nowe spojrzenie na zagadnienie symphonic metalu. W tym samym roku zaatakowali EP "The Cold Embrace of Fear", który dał świeże spojrzenie na metal epicki. Rozmach tego wszystkiego, przy zachowaniu własnego stylu i orkiestracji dały efekt niesamowity, a gdy zespół zapowiedział na kolejny rok płytę, która będzie ten kierunek kontynuowała, to wyczekiwało się tego albumu z ogromną niecierpliwością.
Zapowiadało się epickie zniszczenie... A z rozpoczynającego "From Chaos to Eternity" wyszedł zwykły porgressive włoski z elementami power, ograny przez wszystkich. Włoski akcent numer jeden "Tempesta Di Fuoco" rozegrało lepiej DARK MOOR w zeszłym roku, z kolei "Anima Perduta" to nieciekawa, mydlana ballada. "Ghost of Forgotten Worlds" to progressive metal ograny przez wszystkich i w tych regionach, w których oni się tu przemieszczają wypadło dużo lepiej SUSPYRE. "Aeons of Raging Darkness" to uderzenie do fanów extreme melodic metalu, z tym że tutaj jest skandynawska podstawa, powielana przez amatorów. Tego, że wykonano to profesjonalnie nie można deprecjonować, jednak ile razy można? Tym bardziej, że harsh Fabio nie jest aż tak imponujący, jak choćby Thebona z KEEP OF KALESSIN. "I Belong to the Stars" miał szansę na bycie czymś wielkim i epickim, jednak włoskie przerysowanie i flower power kładą potencjalną monumentalność.
W sumie "Tornado" się wybija i gdyby nie to, że są tu harsh wokalne partie, to można by to przypisać do wcześniejszej twórczości RHAPSODY.
Czy jednak "Heroes of the Waterfalls' Kingdom" jest tym kolosem, tą epiką, której tak się wyczekiwało z zapartym tchem przez cały rok? No cóż, rozmach jest, wykonawczo trudno coś zarzucić... Tyle że w przypadku tej kompozycji mamy do czynienia z syndromem kolosów drugiej i trzeciej płyty MAGIC KINGDOM.
Produkcyjnie może i trudno coś zarzucić, bo jest to typowo włoskie brzmienie, jednak przy tych ekstremalnych partiach wychodzi niezdecydowanie i chaotyczność. Te partie wyglądają przez to brzmienie biednie.
Może i Fabio brzmi nieco plastyczniej i jakby mniej spięty, jednak instrumentalnie niestety to nie powala jak poprzedni. Drugi gitarzysta okazał się zupełnie zbędny, a sam Turilli też jakoś solami nie morduje.
Pytanie jednak brzmi, co się stało. EP pokazywała nowy kierunek, w którym by mogła iść epika, tutaj z koeli chyba pomyśleli, że poprzedni album odniósł sukces ze względu na partie extreme, toteż tutaj jest tego więcej.
To dobra płyta, pod względem wykonawczym i w ramach gatunku, choć niestety niezbyt przystępna i będąca ogromnym rozczarowaniem względem ogromnego potencjału, jakim było EP. Dobra płyta z włoskim progressive, jakich pełno.
Powiem w skrócie Rhapsody stworzyło całkiem dobrą mitologię... Mitologię na miarę naszych czasów...
Chaos, ogień i krew... rzeki krwi! Dawno temu lądy otaczające Algalord przeżyły najgorszy moment swojej historii: głeboko pogardzany "czas mroku"... czasy krwawych bitew pomiędzy siłami "Świętego przymierza" a piekielną armią drania, znanego jako "Mroczny król". W imię Krona, starożytnego i okrutnego boga wojny, przekroczył mroczne góry z celem: podbicie Algalord, świętej cytadeli zaczarowanych lądów, mistycznego strażnika sekretu... sekretu świętego "szmaragdowego miecza", potężnej broni sił dobra, sędziego przeznaczenia i strażnika pokoju...
W dramatycznym momencie ważna decyzja została podjęta: dzięki "mądrości królów" przymierze zostało zawarte. Czworo dzielnych władców zdecydowało się połączyć swoje armie żeby stworzyć najpotężniejszą armię w historii. Algalord, Irengard, Elgard i Ancelot, wszyscy pod komendą Harolda "Odważnego". Oznaczało to zwycięstwo, triumf światła nad siłami ciemności...
Teraz, po czasach pokoju i dostatku koszmar powrócił i jest gorszy niż kiedykolwiek! Algalord jest ponownie zagrożony... w północnych krainach krew niewinnych już się przelewa, a krzyki tortur i gwałtu rozdzierają niebo...
Jedyną szansą na ocalenie ukochanych krain są „trzy klucze mądrości" na drodze do "kościanych wrót". Przepowiednia jest prosta: tylko „wojownik lodu" z czystym sercem będzie mógł otworzyć wrota, znajdujące się gdzieś w Krainie Chaosu i, jeśli jest wystarczająco silny, by pokonać mistycznego strażnika, będzie miał zaszczyt władania potężnym mieczem i poprowadzenia odważnych ludzi w epickiej krusadzie dla zbawienia zaczarowanych krain...
Wielu wojowników próbowało dostać się do legendarnych „kościanych wrót" ale nikt nie wie, co się z nimi stało, ponieważ nigdy nie wrócili. Teraz twoja kolej, dzielny wojowniku, ale pamiętaj: aby dostać się do trzech kluczy, musisz stawić czoło odbiciu twoich grzechów. Więc módl się, by mroźna zima zmroziła twoją ciemną stronę i sprawiła, że twoje serce będzie czyste jak lód, albo "szmaragdowy miecz" pozostanie niedostępny jeszcze raz...
Teraz idź, droga przez środkowe równiny jest długa a czasu mamy nie wiele. Idź i walcz dla triumfu pokoju i miłości ponad wszystkim... Historia wciąż musi zostać napisana...
Poprzez wszystkie zaczarowane krainy powraca echem „płacz wojny" przeciwko złym siłom ciemności, powracających raz jeszcze z mrocznych lądów żeby podbić Algalord i jego sąsiadów. Groźba straszliwej wojny jest znów aktualna, tym razem jest jeszcze gorsza niż ostatnio, ale walczni bracia świętych krain sa gotowi oddać swoje życie by powstrzymać szaleństwo i pragnienie krwi piekielnych hord, dowodzonych przez okrutnego króla Akronu.
Armia ciemności atakuje święte krainy z dwóch strategicznych miejsc. Pierwsza część armii, dowodzonej przez „mrocznego księcia", przekroczyłą środkowe góry a ludzie Ancelot już opłakują tysiące zabitych niewinnych, podczas gdy druga jej część przekracza lądy chaosu, jednak wciąż zbyt daleko od zakurzonych wiosek środkowych wzgórz.
W tym czasie "rada królów" Algalordu decyduje o najlepszych strategiach do zażegnania tej dramatycznej sytuacji...
Harold III z Algalordu, Argon IV z Elgardu i Eric, król Elnoru decydują by raz jeszcze zawrzec "przymierze zaczarowanych krain", tak jak ich ojcowie wiek temu, by zwyciężyć i zatrzymać ofensywę "mrocznego króla".
Rada podejmuje kolejną ważną decyzję: wreszcie nadszedł czas, by odwołać się do mistycznego sekretu "szmaragdowego miecza". Strony zawierające przepowiednie w legendarnej "świętej księdze" są całkiem przejrzyste: odważny wojownik powinien szukać "trzech kluczy mądrości" i otworzyć magiczne "kościane wrota" znajdujące się gdzieś w krainach chaosu. Tylko przez wykonanie tego będzie możliwe dostanie się do "świętej krainy" gdzie miecz jest schowany. Los walecznych bohaterów, którzy próbowali się do "kościanych wrót" w przeszłości jest nieznany - nigdy nie wrócili. Ale teraz sytuacja jest tragiczna i rada decyduje podjąc próby raz jeszcze. Ale kto będzie miał szansę żeby zakończyć te straszliwe poszukiwania?
Wybór jest prosty, gdyż stary, mądry Harold nie ma wątpliwości: potężny wojownik nordyckiej krwi jest jednym z najbardziej walecznych żołnierzy w zaczarowanych krainach, jedyny, któremu może się udać tam, gdzie inni zawiedli.
Jego przeznaczenie zostało wybrane. Posłaniec jedzie do odległego Loregardu: "syn lodu" jest natychmiast wzywany przez radę i, dumny, że został wybrany przez jego mądrych królów, wkrótce opuszcza swoje zielone doliny. Po drodze wojownik również będzie miał drugie zadanie: poprowadzić grupę żołnierzy Isengardu do Algalordu, żeby wspomóc przymierze. Tak zaczyna się legenda...
Armia zaczarowanych krain musi zostać przygotowana by zmierzyć się z wrogiem tak szybko, jak to możliwe. Wszystkie miasta świętych królestw wysyłają żołnierzy by wspomóc Algalord. W międzyczasie, po długiej jeździe w krainie, w której teraz wre wojna, wybraniec wreszcie osiąga mistyczny Isengrad. Tam otrzymuje od starego króla Ariusa "Tolerancyjnego" dowództwo nad grupą żołnierzy gotowych służyć sprawie zaczarowanych krain.
W końcu wzgórza Algalordu oferują niesamite widowisko... "święte przymierze", potężna armia zaczarowanych krain, ożywa raz jeszcze i czeka dumnie na rozkazy swoich władców. Oni opracowali najlepszą strategię na ofensywę.
Wojownik lodu otrzymuje za zadanie poprowadzić część armii do Ancelota, poprzez krainy jednorożców. Tam skieruje żołnierzy do Arwalda, bohatera śródkrain, teraz broniącego pechowej cytadeli.
W tym czasie on będzie musiał zostawić pole bitwy i ruszyć do niedalekiego Elgardu, gdzie spotka się ze starym magiem Aresiusem, jednego ze strażników mitycznego sekretu "kościanych wrót". Tylko wtedy, z jego pomocą, poszukiwania "trzech kluczy mądrości" mogą się rozpocząć.
Przekraczając wzgórza Algalordu, wiatr zaczyna wiać, podczas gdy spadający śnieg pieści widoczną już dolinę jednorożców.
Potężni wojownicy i ich żołnierze podziwiają przepiękne lądy wiedząc, że dla wielu z nich będzie to ostatni raz... Podczas, gdy nocny wiatr zaczyna wiać silniej, można się usłyszeć furię zimy, a waleczni żołnierze wreszcie docierają do południowej granicy środkowych lasów.
Trudy podróży są całkowicie zrekompensowane przez to, co horyzont oferuje oczom...
Teraz jest czas by spać a wieśniacy ze świętej doliny oferują najlepsze rozwiązanie, kiedy pozawalają bohaterom odpocząć. Wojownik lodu jest niestrudzony i decyduje się spełnić silne pożądanie, które czuł od dłuższego czasu. Miejsce, gdzie ojciec ojca jego ojca walczył o wolność zaczrowanych krain nie jest zbyt daleko a okoliczość jest jedyna w swoim rodzaju: szansa osiągnięcia mistycznego lasu jednorożców, lasu, który inspirował niezliczone legendy i gdzie mądrość króli przetrwała w długiej, krwawej bitwie przeciwko nieopanowanemu okrucieństwu hord mrocznego króla.
Więc nasz bohater opuszcza wioskę i zaczyna jazdę przez długą dolinę, która kończy sie tam, gdzie środkowy las się zaczyna.
Ciemność jest wszystkim wokoło a atmosfera jest spektralna a płynące wody świętej rzeki ogłaszają, że magia lasu jest na wyciągniecie ręki.
...serce wojownika zaczyna bić szybciej...
Las jest wreszcie przed nim. Tego, co czuje nordycki wojownik, nie da się opisać. Mistyczne światło pozwala zobaczyć dużą część lasu, podczas gdy szepty zmierzchu mamroczą mądre słowa. Dziwne (przejrzyj to lepiej, bo wydaje się, jakby brakowało ty wyrazu), ale także uczucie wielkiego dobra jest wszędzie. Zaklęcie zostało rzucone i wojownik decyduje się spędzić w tym magicznym miejscu całą noc. Siedząc pod wysokim drzewem, sny otwierają swoje bramy przed nim.
Echa mistycznych bitew stoczonych przez starych przetaczają się przez jego umysł, nim pojawił się pierwszy promień słońca, kiedy jakiś dźwięk budzi wojownika... w tym momencie okazuje całą swoją wspaniałość: biały jednorożec galopuje po drugiej stronie wzgórza oferuje unikatowy spektakl, który widziało tylko niewielu szczęśliwców.
Wojownik pozostaje oczarowany przez piekno lasu skąpanego w pierwszych promykach wschodzącego słońca. Natychmiast zaczyna się modlić do tych dumnych drzew, cichych świadków dawnych, świetnych czasów, aby otrzymać od nich siłę starożytnej pamięci: pamięci o epickich bitwach i epickich zwycięstwach armii zaczarowanych krain.
Krew niezliczonych wojowników, broniących lasów, rzek, jezior, gór, płynęła po tych trawach... Ich poświęcenie dało pokój tym regionom na cały wiek.
Ale teraz złe siły ciemności są silniejsze niż kiedykolwiek i ten spokojny dzień może być jednym z ostatnich...
Trudno opuścić to wspaniałe miejsce, ale słońce jest już wysoko a w świętej dolinie żołnierze budzą się: marsz do Ancelot musi trwać...
Kiedy święta armia dociera do białej "Doliny Bohaterów", tragiczny widok ukazuje się oczom Ancelota. W cytadeli ofiary są niezliczone... a to zwiększa pragnienie zemsty dzielnego wojownika i żołnierzy.
Kierując swoich żołnierzy do Arwalda z Ancelotu, potężny wojownik rozpoczyna swoją drogę przez zielone doliny Elgradu, wspaniałego miasta, gdzie jego poszukiawnia "kluczy mądrości" rozpoczną się. Podróż jest trudna, ale kiedy kiedy pierwsze trawy ukazują się na horyzoncie, wojownik nie może opanować swoich emocji. Niedługo potem, słońce ogrzało jego ciało a błękitne niebo daje mu magiczne uczucie...
Zielony Elgard ukazuje się w całym swoim pięknie. Tutaj małe, pokojowe miasto daje wojownikowi wspaniałe przywitanie. Otrzymując wszystkie honory, spotyka się z poteżnym magiem Aresiusem. Następnego dnia poprowadzi wybrańca do piaszczystego wzgórza Argonu, gdzie jego poszykiwania kluczy się rozpoczną... Ta mistyczna podróż będzie pełna przeszkód i waleczny wojownik będzie musiał przezwyciężyć swoje najgorsze lęki, zanim będzie mógł stawić czoło nierozwiązywalnym zagadkom i mitycznym potworom ciemności.
A kiedy jego czas nadejdzie... ląd nieśmiertelnych, niebo herosów, będzie jego.
Poszukiwania wkrótce się rozpoczną, podczas gdy tragiczna wizja Ancelotu wciąż jest żywa w umyśle wojownika. Ale echa tej tragedii są teraz wykute na jego stali a święta krew ściętych niewinnych woła o zemstę.
Czekając na noc, potężny wojownik jeździ wokół Elgardu, żeby opanować myśli. Nagle, w drodze powrotnej, echo odległego pioruna docierają do jego ucha i wiatr zaczyna wściekle wiać. Adrenalina wypełnia jego żyły i, unosząc miecz ku niebiosom, heros recytuje swoją modlitwę.
Noc zapada a w lesie niedaleko zamkowych murów ludzie Elgardu zaczynają świętować kolejny dzień spokoju. Błazny śpiewają o legendarnych bitwach przeciwko "mrocznemu królowi". Rycerze śpiewają i wznoszą toasty za wojownika, teraz gotowego zmierzyć się z nieznanym. Wkrótce zapada w sen i, w ostatniej spokojnej nocy, sny nordyckiego bohatera są wypełnione tragedią i smutkiem, gdzie krew niewinnych nigdy nei przestaje płynąć, a żądza zemsty jest większa niż kiedykolwiek…
|