Rotting Christ jest greckim zespołem blackmetalowym założonym w 1987 roku w Atenach.
W ciągu ponad dwudziestu lat istnienia zespół niejednokrotnie przechodził zmiany stylistyczne, począwszy od surowych blackmetalowych brzmień, poprzez ciężki doom/death metal a skończywszy na melodyjnym black metalu, bardzo różniącym się od skandynawskich zespołów blackmetalowych takich jak Emperor czy Limbonic Art.
Gdyby się zastanowić, to początek lat 90-tych nie obfitował raczej w zespoły pałające się klimatycznym graniem. Na myśl przychodzą Paradise Lost i Tiamat, zaś pierwsze kroki stawiały Anathema, My Dying Bride czy The Gathering. Całkiem nieświadomie chyba grecki Rotting Christ zbliżył się do tego grona za sprawą drugiego albumu "Thy Mighty Contract"[https://www.youtube.com/watch?v=kzeh7HFK-GM].
Muzycy raczej porzucili styl, który zaprezentowali na debiutanckim "Passage To Arcturo"[https://www.youtube.com/watch?v=Ghp9q0IGUO8]. Boom na death metal niewątpliwie walnie przyczynił się do tego co słyszymy na "Thy Mighty Contract". Należy jednak zacząć od tego, że Grecy poprawili brzmienie. Choć tu i ówdzie słychać korytarz - zwłaszcza w wokalach, to można potraktować to jako atut, gdyż muzyka Rotting Christ stała się bardzo klimatyczna. Fascynacją dla zespołu niewątpliwie mógł być Tiamat, gdyż mamy tu bardzo podobne wykorzystanie klawiszy do tego z "The Astral Sleep" Szwedów. Pomimo, że muzycy Gnijącego Chrystusa zbliżyli się tu do klimatycznego grania, to w ani jednym momencie nie miałem skojarzenia z doom metalem. Nie da się ukryć, że instrumentalistami oni nie są dobrymi, ale w zasadzie każdy z tych ośmiu utworów podparty jest konkretnymi pomysłami, opierającymi się na dynamicznych i chwytliwych motywach.
Rotting Christ objawił się tu jako grupa naprawdę przyzwoitych kompozytorów, gdyż z perspektywy lat jest to jedna z najlepiej broniących się płyt w gatunku. "Thy Mighty Contract" słucha się z ogromnym entuzjazmem, a niedociągnięcia produkcyjne czy instrumentalne dodają tej muzyce uroku. Rotting Christ jakby nie patrzeć odnalazł swoją niszę i określił swój styl, nawet jeśli doszukamy się w nim wpływów innych formacji. Niewątpliwie warto ten album poznać.
Do tej pory twórczość greckiego Rotting Christ znałem jedynie z albumów o bardziej klimatycznym charakterze, czyli tych wydanych po "Sleep Of The Angels". "Non Serviam" to pierwszy album formacji jaki poznałem, który utrzymany jest w starym, bardziej deathmetalowym stylu.
"Non Serviam"[https://www.youtube.com/watch?v=QHgO7IEJLcY] to trzeci pełny album grupy i trzeba powiedzieć "dopiero" trzeci, gdyż formacja działała na rynku muzycznym dużo wcześniej. W przypadku tego albumu należy rozpatrywać muzykę w dwojaki sposób. Zacznę chyba od tego bardziej przyjemnego aspektu. Od strony muzycznej mamy do czynienia z naprawdę intrygującym albumem. Rotting Christ przyniósł dziewięć bardzo klimatycznych utwórów będących na pograniczu death i black metalu. To co od razu rzuca się w uszy to fakt, że z Greków są mizerni instrumentaliści, ale potrafia stworzyc muzykę, która ujmuje i jest insteresująca. Nawet bardzo korytarzowe wokale okazują sie być tutaj atutem nadają muzyce niepowtarzalnego klimatu.
Ta ciemna strona medalu jest jednak taka, że mamy tu do czyienia już z trzecim albumem zespołu. W dalszym ciągu jednak brzmienie jest kulawe jak pies, a w 1994 roku można było się już pokusić o lepszą produkcję, tym bardziej, że zespół nie był anonimowy, bo i "Passage To Arcturo" i tym bardziej "Thy Mighty Contract" znalazły uznanie w oczach krytyki i fanów. Pod tym względem "Non Serviam" ustępuje poprzedniej płycie, gdyż trochę za mało nowości tu znajdziemy.
Choć "Non Serviam" jest albumem slabszym od "Thy Mighty Contract" to w dalszym ciągu mamy do czynienia z muzyką na dobrym poziomie. Najważniejsze jest to, ze niedostatki techniczne formacja rekompensuje jakością utworów. W końcu utwór tytułowy czy "Wolfera The Chacal" to jedne z lepszych utworów zespołu.
Zmiana wytwórni na większą nie zawsze oznacza plus. W przypadku Rotting Christ było to chyba nawet konieczne, gdyż dopiero Century Media wyłożyła odpowiednie środki, aby kolejny album zespołu był dopieszczoną produkcją. Grecy się postarali i wszelkie niedociągnięcia jakie towarzyszyły płycie "Non Serviam" zostały zatarte.
"Triarchy Of The Lost Lovers" zostało okraszone dobrą, klarowną produkcją pozbawioną korytarzowego brzmienia. Co prawda perkusja została schowana trochę w tle, ale w żaden sposób nie rzutuje to na te 11 utworów. No właśnie - muzycy tchnęli w swoje utwory trochę więcej melodyjnej nuty nie odchodząc jednocześnie od stylistyki, której dotychczas hołdowali. Kawałki uległy skróceniu, ale cała aura i konstrukcja zostały nienaruszone.
Album okazał się najbardziej dopracowanych i dojrzałym z dotychczasowych albumów zespołu. Ogromnej poprawie uległ warsztat instrumentalny, który jednak w dalszym ciągu podparty był konkretnymi, zapadającymi w pamięć motywami. Muzyka Rotting Christ w dalszym ciągu była klimatyczna, ale w tych motorycznych, nieskomplikowanych riffach wplecione całe mnóstwo harmonii i melodii, które trochę wydzierały zespół z grona deathmetalowych zespołów. Zdecydowanie więcej tu black metalu - zarówno jeśli chodzi o wokale, ale także jeśli chodzi o muzykę. Na całe szczęście Grecy nie zatracili się za ekstremalnych galopadach i więcej uwagi poświęcili ogólnemu klimatowi wydawnictwa, który koniec końców okazał się być najdelikatniejszym z pierwszych czterech albumów.
Czwarty album Greków przyniósł trochę zmian w kierunku delikatnieszego grania, ale mimo wszystko formacja zachowała swoją tożsamość. Patrząc na dyskografię zespołu móżna powiedzieć, że ten album jest kwintesencją stylu zespołu, gdyż łączy w sobie to co muzycy robili dotychczas, jak i zawiera podwalinę pod późniejsze dokonania. Niewątpliwie jest to więc album reprezentatywny dla Greków i na pewno jeden z ich najlepszych.
No i co by nie mówić, znów wracam do greckiego Rotting Christ. Ale dopóki nie opiszę wszystkich ich płyt, nie spocznę. A gwarantuję Wam, że jest co opisywać, bo ci panowie tworzą naprawdę niesamowitą muzykę. Na każdej płycie inną, i na każdej świetną. Wszystko to za sprawą niesamowitego Sakisa, który wydaje się mieć pomysłów z roku na rok nie mniej, a więcej. Nie dość, że udziela się w RC, to jeszcze jego działalność znajdziemy w niemniej zasłużonym dla black metalu Thou Art Lord. Wracamy jednak do twórczości Rottingów i do ich najlżejszej płyty pt. A Dead Poem[https://www.youtube.com/watch?v=Gcg6RgWJDrQ].
Jeśli śledzicie moje recenzje wydawnictw tego zespołu to wiecie, że gra on black bardzo charakterystyczny - niesamowicie melodyjny. Muzyka w dziełach tego zespołu przestaje być muzyką, a staje się dziełem artystycznym. Natomiast teksty to czyste poetyckie rzemiosło, jakiego nie powstydziłby się sam Tyrteusz. Jeśli jednak mamy podejść bardziej analitycznie, to należy zaznaczyć, że ta mająca na karku skromne 8 lat płyta jest najspokojniejszym tworem Sakisa i spółki. Niektórzy stykający się z tą kapelą po raz pierwszy mogą mieć nawet ogromne (i uzasadnione) wątpliwości czy to oby na pewno jest black metal. Początek płyty - "Sorrowfull Farewell" faktycznie nie jest pretendentem do miana black metalowego arcydzieła. Jest tak przepojony harmonijną melodią, że można go posądzić bardziej o powinowactwo z heavy metalem niż jego mroczniejszym bratem. Później jednak stopniowo robi się ciężej. Chociaż masy krytycznej ta płyta nigdy nie osiąga. I to chyba dobrze, bo przez to ukazuje nam swoją uczuciowość.
W blacku nie ma miejsca na uczucie, powiecie. I tu się mylicie. Bo uczucie w tym rodzaju metalu jest bardzo ważne. Uczucie niepokoju, złości, tajemnicy, i te właśnie emocje kumuluje i wlewa w nas tekst. A tekst na tej płycie (jak na każdej innej RC) zawsze stoi na najwyższym poziomie. Tu nie ma mowy o żadnych wpadkach. Muzyka natomiast nie jest statyczna. Zdarza się, że jest zbyt lekka, przyznaję to. Czasami przydałoby się chwycić wiosła nieco mocniej i przyłożyć się do bębnów z nieco większą agresją. Są jednak utwory takie jak "Full Colour Is The Night", które nie pozostawiają żadnych wątpliwości co do sensu zainwestowania w tą płytę.
Najkrócej jak potrafię: jest to najlżejsza, czasami zbyt lekka, płyta Rotting Christ. Nie oznacza to jednak, że jest słabsza. Jest po prostu inna. I to jest także jej mocną stroną. A Dead Poem to klucz do kuchennych drzwi black metalu. A trzeba pamiętać, że niektórzy mają zbyt słabą głowę, aby do zamku blacku wchodzić frontowymi drzwiami.
Już teraz zaznaczam, że ta recenzja będzie daleka od krytycznego obiektywizmu. Kiedy bowiem dochodzi do mówienia i opisywania twórczości Rotting Christ, zaczynam się ekscytować i szukać w pamięci słów pełnych pochwał i uwielbienia. Zawsze bowiem będę uważał ten band z Grecji za absolutnie jedno z najcudowniejszych zjawisk w historii muzyki metalowej.
Skąd takie zamiłowanie do tego zespołu? Dlatego, że w tworzeniu swojego "abyssic black metal" (jak sami określili grany przez siebie gatunek) doszedł on do perfekcji. Dlatego, że w stylu prezentowanym przez Immortal, Burzum czy Mayhem dokonał ogromnego wyłamu i to wyłamu, który niezaprzeczalnie wyszedł wszystkim na zdrowie. Tak melodyjnego grania naprawdę nie można znaleźć nigdzie indziej. A każda płyta RC to arcydzieło.
Jeśli chodzi natomiast o samo Sleep Of The Angels to jest to płyta, nosząca piętno (brzydki wyraz służący do opisania pięknej czynności) artyzmu. Wszystko tutaj zdaje się być zabiegiem artysty - człowieka, który chce namalować muzyką własną duszę - niespokojną, chaotyczną i podzieloną na wiele światów. Muzycznie każde dzieło Rotting Christ jest arcydziełem. Melodia wychodzi tutaj zawsze na pierwszy plan, nie stając się przy tym jednak natarczywą. Gitary odnajdują doskonale ścieżkę do serca odbiorcy. I wcale nie przesadzam, to co prezentują Sakis i Costas to muzyczny majstersztyk. O perkusji wiele pisał nie będę, jest ona bowiem tutaj tylko tłem i w obliczu tak świetnej muzyki i ogromu emocji przekazywanej przez wokalistę mało kto będzie zwracał na nią szczególną uwagę. Kawałek "Thine Is The Kingdom" to absolutny faworyt do nagrody dla najbardziej powalającego i wyrywającego energię z trzewi motywu muzycznego. A na pocieszenie dodam, że w mojej pierwszej setce pretendentów do tej nagrody znajduje się co najmniej dwadzieścia utworów Greków.
Teksty to kolejna perełka i niezaprzeczalny kunszt w wykonaniu panów z Rotting Christ. Ta płyta to nie tylko agresywne dzieło muzyczne, tak jak np. "Cold Colours", które za każdym razem coraz mocniej wbija mnie w fotel dzięki swojej agresywności i napastliwości, ale to także poezja. Wystarczy włączyć stronę www.rotting-christ.com i prześledzić teksty z dowolnej płyty, aby przekonać się jak tajemniczy i smutny świat kreśli Rotting Christ. Nie ma tu niczego powiedzianego wprost, brutalnie naturalistycznego mimesis. Metafory, przenośnie i jedna wielka tajemnica - to dodaje całej tej płycie dodatkowego smaczku.
A poza tym sami powiedzcie - czy płyta, która nosi tytuł Sleep Of The Angels nie zachęca do tego, aby bez względu na to co sobą prezentuje, sięgnąć po nią? Jeśli tak to wiecie za jaki zespół macie się złapać w najbliższym czasie. A jeśli nie, to uwierzcie mi na słowo - Rotting Christ to naprawdę zespół, który wart jest każdego złota tej ziemi.
Grecy z Rotting Christ w swojej dwudziestoletniej karierze przeszli bardzo długą drogę. Od klimatycznego black metalu przez subtelny metal gotycki po ostatnie, dość pompatyczne i symfoniczne dokonania, znów oparte o czarną odmianę ulubionego gatunku. Khronos to album zawieszony gdzieś pośrodku, między delikatnym, erotycznym Sleep Of The Angels a pompatycznym Genesis.
Siódma płyta w dorobku Hellenów to barwna (chodź dominuje głównie czerń) podróż przez mroczne zakamarki świadomości. Ścieżka zaproponowana przez zespół wiedzie z pysznych wzgórz pewności siebie i dumy w opuszczone korytarze zagubienia i nostalgii. Niewątpliwie do tych pierwszych doprowadza nas początek albumu ze wzniosłym "My Sacred Path" i szalonym "Aeternatus" na czele. Szybkie tempa, wyraziste refreny i warstwa wokalna, w dodatku opatrzone radosnymi solówkami. To ta jaśniejsza strona życia. Po niej jednak przychodzi element zastanowienia nad egzystencją - lekki "Art Of Sin" sączy się do naszych uszu wywołując wiele przemyśleń i zastanowień. A chwila refleksji wiedzie już daleko od blasków i szczęśliwości życia - ekipa Sakis'a Tolis'a prowadzi słuchacza do miejsc słabości i niepewności w jego duszy. Trafiamy do wypełnionego jękami jakiejś dawno zapomnianej istoty, zakopanego głęboko w ziemi sarkofagu. A stamtąd zmierzamy do krainy cieni i niepokojów, do połaci świadomości, w których jest ona targana przez dziesiątki słabości i emocji. Tam umysł ogarnia mrok i zwątpienie, a dawne, dumne blaski zdają się być teraz wyblakłe i niewyraźne. Czujemy jak upływ czasu rozmywa chwałę chwil minionych. Widzimy marność naszych egoistycznych triumfów, ich nietrwałość i niepotrzebność.
Do takich przygnębiających przemyśleń prowadzą utrzymane w średnich tempach, podlane drżącymi klawiszowymi plamami numery "You Are I" i "Khronos". A epicentrum negatywnych stanów jest przepiękne - "Fateless", w którym smutna, lecz cudowna melodia miesza się blackowym uderzeniem w szalonym tempie. Na wyżyny umiejętności wyciągają się tutaj gitarzyści i keybordzista a wszystkiemu tempa nadają rewelacyjne wokale Sakis'a. Niesamowita sinusoida emocji! Ostudza je spokojne, utrzymane nieco w klimatach Non Serviam - "Time Stands Still". Na koniec zaś serwowana jest nam tęskna perełka o bardzo wymownym tytule "Glory Of Sadness". W momencie, gdy za oknem leje a kolejne lato powoli odchodzi w zapomnienie, smutek to słowo najlepiej opisujące rzeczywistość.
Khronos to krążek porywający nas we wspaniałą podróż, w którą naprawdę warto się wybrać. A towarzyszyć nam będzie gotycki klimat przeplatany blackowym szaleństwem. Piękna gra gitar, połamane solówki, melodyjne riffy, pełne ekspresji wokale, a wszystko to ze smakiem i wyszukaniem podlane klawiszowymi popisami. Być może nie ma tu jakiegoś wielkiego machania bańką i przytupu, ale za to atmosfera jest przednia! Jak dla mnie Grecy w swojej dotychczasowej karierze nie nagrali niczego słabego, wszystko ma swój wyjątkowy wyraz. Tak jest też z tym mrocznym i nostalgicznym albumem z roku 2000. Nie ma tu dźwięków przypadkowych, każdy krok na owej ścieżce jest głęboko przemyślany i prowadzi dokładnie tam gdzie chcą tego autorzy. Dzieło na wysokim poziomie! PolecamJ.
Muszę przyznać, że byłem bardzo ciekaw, jak będzie wyglądało nowe dzieło greckich weteranów sceny metalowej. Wraz z wydaniem krążka "Khronos" (2000) muzycy postanowili wrócić do bardziej ekstremalnych kompozycji. Nie mam pojęcia, dlaczego tak się stało. Być może limit łagodniejszych dźwięków został wyczerpany na takich fenomenalnych, bądź co bądź, produkcjach jak "A Dead Poem" czy "Sleep of the Angels"? Ale to nie jest teraz ważne, zwłaszcza dla starszych fanów grupy, których na pewno ucieszył fakt takiego obrotu sprawy. I z całą pewnością wszystkim tym wielbicielom przypadnie do gustu nowy, ósmy już longplay Greków - "Genesis". Słucham tej płyty już któryś raz z kolei i nie mogę wyjść z podziwu dla tego jak oni to robią. Tej konsekwencji i determinacji mógłby im pozazdrościć niejeden zespół. Tworząc muzykę właściwie w obrębie jednego i, co ważne, własnego stylu, nie schodzą poniżej pewnego poziomu od dobrych kilku lat, a konkretniej od pierwszego krążka wydanego dla wytwórni Century Media. Jeśli chodzi o muzyczną zawartość "Genesis", to w zasadzie w dużej części przypomina ona "Khronos". Wydaje mi się jednak, że nowy album jest jeszcze bardziej czarny i złowieszczy niż jego poprzednik. Pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, że jest to najmocniejsza rzecz, jaką stworzyli Grecy od czasów "Thy Mighty Contract" (1993). Od razu zaznaczam, że zespołowi nie grozi raczej powrót do takich kultowych produkcji jak "Satanas Tedeum" czy "Passage to Arcturo". Byłoby to niemożliwe choćby ze względu na umiejętności techniczne i dojrzałość muzyków. A wracając do muzyki, to rzuca się w ucho doskonała produkcja, mocniejsza i bardziej przekonywująca od tej, jaką mieliśmy okazję usłyszeć na "Khronos". Grupa powróciła do studia Stage One i wraz z producentem Andy Classenem (m.in. Holy Moses, Krisiun) stworzyła iście zabójcze brzmienie. Na uwagę zasługują świetne gitary, agresywne i jadowite, o surowym brzmieniu, doskonale współgrające z demonicznymi wokalami Sakisa. Rotting Christ nie zapomnieli rzecz jasna o melodyjnych klawiszach, które wprowadzają tajemniczą atmosferę, będąc jednocześnie swoistym filtrem, który łagodzi intensywne riffy gitarowe. Dobrze się stało, że kwintet z Bałkanów nie zapomniał o tym elemencie, bo przecież te owe mroczne melodie zawsze charakteryzowały muzykę Greków. Kilka słów teraz o samych utworach. Całość jest dość spójna i chociaż kawałki są zróżnicowane, płyta zdecydowanie nie nuży. Raz jest naprawdę bezkompromisowo ("Deamons", "Ad Noctis"), innym razem zespół serwuje nam porcje bardziej melodyjnego grania ("The Call of the Aethyrs", "Dying") , powracając nieco do klimatów znanych z "A Dead Poem" czy "Sleep of the Angels". Jeśli miałbym wymienić swoich faworytów, to byłyby to utwór "Lex Talionis" ze świetną partią chóralnego śpiewu oraz track zamykający "Under the Name of the Legion", bardzo podniosły, wręcz monumentalny niczym pieśń wojowników Mrocznego Królestwa...
Reasumując, "Genesis" z pewnością spodoba się wszystkim miłośnikom mrocznych dźwięków spod znaku Rotting Christ, ale także wszystkim tym, którym nieobce są klimaty szeroko pojętego dark metalu. Jestem przekonany, że jest to jeden z najlepszych albumów zespołu, czy najlepszy - to trudno powiedzieć, jednakże nie ulega wątpliwości, że warto zapoznać się z tym materiałem.
"Genesis" był albumem, który pozwolił zespołowi odbudować nadszarpniętą reputację. Nie wiem jednak czy ktoś się spodziewał takiej kontynuacji. "Sanctus Diavolos" bowiem prezentuje zupełnie inne oblicze zespołu.
Rotting Christ tym razem poszedł na całość i nie bał się zaeksperymentować i stworzyć dzieło ambitne, bogate, które poniekąd rewolucjonizuje gatunek jakim jest black metal. Grecy zaskoczyli na tym wydawnictwie świeżością, nowatorskim spojrzeniem na swój styl, wprowadzając do niego sporo nowinek. O ile już "Genesis" prezentował pewne namiastki progresji, o tyle "Sanctus Diavolos" jest eksplozją tych pomysłów. Jest to raczej album mało melodyjny, dosyć zakombinowany, prezentujący bardzo oryginalne aranżacje. Wydaje mi się nawet, Rotting Christ zahaczył o rejony, których bryluje Therion. Na tym wydawnictwie wykorzystano bowiem dużo partii chóralnych, nie rezygnując jednocześnie z typowego dla Greków bezpośredniego grania. Muzyka emanuje energią, jest dosyć mroczna, niepokojąca.
Już otwierający płytę "Visions Of A Blind Order" zaskakuje szybkim, agresywnym graniem, świetną motoryką i fantastyczną solówką. Dalej jest równie ciekawie - pojawiają się teatralne zapędy, nieszablonowe, bardzo oryginalne partie gitar. Utwory zyskały na progresywności - nie jest to już typowy gothic/black. Nieprzypadkowo więc płyta wywołała sporo kontrowersji mając zaróno tyluz zwolenników co przeciwników. Oczywiście nie możemy tutaj mówić o awangardzie na miarę Arcturus, czy jakimś wizjonerstwie, ale na "Sanctus Diavolos" kapela po prostu hipnotyzuje tym co robi. Nawet niedostatki techniczne są przykryte świetnie skomponowanymi, oryginalnymi kompozycjami.
"Sanctus Diavolos" jest moim zdaniem najlepszych i najbogatszym krążkiem w dotychczasowej karierze zespołu. Zważywszy na fakt, że formacja przez tyle lat istnienia nigdy nie była czołówką gatunku, to album ten może być dużym zaskoczeniem, że Rotting Christ po tylu latach działalności stać jeszcze na takie pomysły. Jest to album dosyć trudny w odbiorze, ale z kolejnym przesłuchaniem robi coraz lepsze wrażenie. Warto się z nim zapoznać.
Rotting Christ to twór jedyny w swoim rodzaju, od lat podążający jasno wytyczoną ścieżką. Zespół wyrósł z blackmetalowego podziemia, aby stać się w połowie lat 90. najważniejszym przedstawicielem Grecji na arenie muzyki metalowej. Grupa nigdy nie zeszła poniżej pewnego poziomu, w przeciwieństwie do wielu konkurencyjnych kapel. W styczniu 2007 Sakis i spółka wydali swój dziewiąty album, zatytułowany "Theogonia".
Tytuł ów wywodzi się z księgi opisującej powstanie greckich bogów, stąd też mitologiczne wątki w tekstach. Muzycznie nowy album nie jest kontynuacją świetnego poprzednika "Sanctus Diavolos" - elektronika oraz motywy, kojarzące się z ścieżkami dźwiękowymi do nieistniejących filmów grozy, zostały zepchnięte na dalszy plan, bądź nie ma ich wcale. "Theogonia" jest albumem zdecydowanie bardziej piosenkowym, co nie znaczy, że gorszym od poprzedniczki. Płytę otwiera ponura inwokacja w języku starogreckim, by momentalnie przejść w zabójczo szybki riff, który mógł zostać napisany tylko przez Sakisa. Członkowie Rotting Christ, przed wydaniem albumu, często wspominali, że ich nowe dzieło nawiązywać będzie do ich starych wydawnictw i tak w istocie jest. "Sign of a Prime Creation" to typowy stary Rotting Christ, wzbogacony o porcję chórów. Innymi kawałkami, które nawiązują do starych czasów to singlowy "Keravnos Kivernitos", "Phobos's Synagogue" czy świetny "Rege Diabolicus" z refrenem, jakby żywcem wyjętym z debiutu. Na płycie występuje duże natężenie chórów. Nie są już co prawda tak doskonałe, jak na poprzedniczce, ale i tak dodają rewelacyjnej, złowieszczej atmosfery. Szczególnie należy wyróżnić ich partie w "Gaia Tellus" - tajemnicza, łacińska inwokacja, łącząca się z drapieżnymi gitarami, nadaje utworowi niesamowitego klimatu. Zresztą to zaledwie jeden przykład, bo ten album pełen jest takich sekwencji! Weźmy na przykład "Enuma Elish" (mój zdecydowany faworyt) - szybki, szarpany riff, okraszony skrzeczeniem Sakisa, przeradza się w cudowny orientalny motyw, z damskim, operowym głosem w tle, a potem wzbogaca go świetne, gitarowe solo. Solówek na albumie jest więcej, warto zwrócić uwagę szczególnie na tę w "Helios Hyperion", która jest bardzo pokręcona, lecz jednocześnie melodyjna. Jest też trochę folkowych motywów ("Nemecic", "Threnody"), które kapitalnie potęgują niepokojący klimat płyty. Uwagę przykuwa też świetne brzmienie - wszystko na swoim miejscu, bardzo dobrze nagrano werbel oraz gitary. Sakis wokalnie prezentuje to, co zawsze. Prawie zupełnie brak jego czystych partii, używa głównie swojego charakterystycznego skrzeczenia. Minusem tego albumu jest po części jednak jego wtórność - Grecy nie wymyślili tutaj nic nowego, a sama płyta wydaje się momentami podobna do "Genesis".
"Theogonia" pokazuje, że Rotting Christ jest wciąż w dobrej formie. Po prawie trzech latach oczekiwania dostaliśmy naprawdę niezły album, będący poniekąd krokiem wstecz względem "Sanctus Diavolos". Szkoda jedynie, że na tej płycie wycofali się na bezpieczną pozycję "grania w raz przyjętej konwencji". Gdyby tak bardziej rozwinąć motywy znane z poprzedniczki może dostalibyśmy coś epokowego, a tak mamy jedynie solidną dawkę greckiego black/gothic metalu. Lecz nie można narzekać. "Theogonia" to album wart niejednego przesłuchania.
Rotting Christ jest zespołem niezwykłym. Raz, że bardzo ciężko na muzycznej mapie Europy dostrzec odnoszące sukcesy grupy metalowe pochodzące z tak "egzotycznych" krajów, jakim jest np. Grecja, dwa - Rotting Christ udowodnił, że potrafi zagrać wszystko, nie trzyma się żadnych definicji, a muzyczną wyobraźnią wykracza chyba aktualnie najdalej ze wszystkich tworów przewijających się przez metalową scenę.
Patrząc wstecz - o ile o płycie "Sanctus Diavolos" można powiedzieć, że jest bardzo dobra, następna "Theogonia" trzyma jeszcze wyższy poziom i daleko wychodzi poza jakiekolwiek sztywne ramy, o tyle najnowsza, "Aealo", najzwyklej w świecie nie pozostawia już żadnych złudzeń i pytań, co do zjawiskowości Rottingów.
"Aealo" jest fascynującą i wciągającą muzyczną opowieścią. Słychać tu echa black metalu, gothic metalu, folk metalu (to za sprawą przewijających się chórów i tradycyjnych motywów greckiej muzyki ludowej), a wszystko podsycane jest dużą ilością melodyjnego i (o zgrozo!) z łatwością wpadającego w ucho klasycznego heavy metalu (tak, takiego spod znaku Iron Maiden czy Helloween, gdyby ktoś miał jakieś wątpliwości). Żeby było jeszcze ciekawiej, całość sprawia wrażenie jednolitej, zamkniętej opowieści - koncept albumu, co dodatkowo dodaje pierwiastek progresywności, który wisi nad "Aealo".
Wszystko to sprawia, że płytę w ogóle ciężko wyciągnąć już nie tyle z samego odtwarzacza, co po prostu z głowy. Sam kilkukrotnie przyłapałem się już na nuceniu pod nosem "Demonon Vrosis" albo "Noctis Era". W ogóle przez całe te 50 minut ciężko znaleźć choćby jeden fragment, który wydawałby się nudny albo zbędny.
Utwór tytułowy i kolejny "Eon Aenaos" bez jakiegoś specjalnego podejścia i zbędnego oswajania z tematem od razu wprowadzają nas w klimat całego albumu. Czyli jest w tle chór, jest potężna i napierająca cały czas do przodu ściana dźwięku, skrzeczący wokal Sakisa, tu i ówdzie pojawiają się proste, gitarowe motywy, melodyjne sola. Nr 3 i 4, "Demonon Vrosis" i "Noctis Era", to zupełnie nieprawdopodobna historia. Przypomnijcie sobie tylko takie pozycje, jak "News of the World" Queen, gdzie obok siebie są "We Will Rock You" i "We Are The Champions" albo "Seventh Son..." Maidenów z "Can I Play with Madness" i "The Evil That Man Do". To ten sam przypadek - obok siebie na jednym albumie znalazły się dwa tak doskonałe numery, że można się przekręcić od częstości i głośności ich słuchania, przy proporcjonalnej niemożności oderwania się od nich. Zresztą całe "Aealo" ma w sobie coś takiego, że nie sposób przestać go słuchać.
Od "Dub-Sag-Ta-Ke", czyli od drugiej połowy płyty rozpoczyna się to, co jeden z moich znajomych nazwał niepublikowaną ścieżką dźwiękową do "300". Coś w tym musi być, nawet jeśli już nie chodzi o to, że tę muzykę można by doskonale wykorzystać jako soundtrack do tego typu obrazu, ale o jej militarny nastrój i klimat greckiej starożytności. Wystarczy zwrócić uwagę chociażby na to, co Themis Tolis wyprawia tutaj za swoim zestawem. Z takim bębniarzem można robić metalową wojnę. Tak już jest do końca, czy to "Fire, Death and Fear" czy "Santa Muerte" - topór wojenny wisi, aby w najmniej spodziewanym momencie uderzyć w postaci melodyjnego przejścia lub gitarowego chóru. Na koniec dostajemy niespodziankę w postaci coveru Diamandy Galas, zresztą coveru z jej udziałem. Świetne podsumowanie świetnego albumu.
Ciężko będzie Grekom przeskoczyć poprzeczkę zawieszoną przez "Aealo". Czyżby tam, gdzie kończy się Moonspell albo Samael, zaczynał się Rotting Christ? Możliwe. W każdym razie gatunkowej czołówce wyrósł bardzo groźny konkurent.
Wiem, ze świat metalowy, black metalowy rządzi się swoimi prawami, a grecki Rotting Christ od dawna mieści się w czołówce tych zespołów. Wiem, w tym momencie może narażę się wielu zagorzałym fanatykom black metalu, ale dla mnie słuchanie tej hordy ostatnio to czysta rozrywka... Mało w niej przesłania, mało deklaracji o „zniszczeniu świata” czego ja od black metalu wymagam. To czysta rozrywka... Wiem, ze wielu zastanawia się jak przy black metalu można odpoczywać, ale tak właśnie jest z moim związkiem z Grekami.
To dziś obecnie synonim dobrej muzyki, po której zawsze mogę spodziewać się dużego zaangażowania i dobrze zagranej muzyki. To dość lekka, wręcz powiedziałbym konfekcyjna otoczka, czasem wręcz efekciarska.
Te wszystkie chóry, „czary” odprawiane przez Sakisa Tolisa, w dodatku te starogreckie riffy, które doskonale współgrają z wypolerowaną estetyką brzmieniową zespołu. Wszystko to doskonale pasuje do głównego bohatera opowieści Aleistera Crowleya. Sikos tak komentował tytuł swojego najnowszego wydawnictwa i postać słynnego maga: „To uproszczenie przygotowane specjalnie na rynek amerykański. Tam wszyscy kojarzą kim był Aleister Crowley i być może dzięki temu nasza płyta spotyka się z wielkim zainteresowaniem. Mnie w to jednak nie mieszaj, bo to jest polityka wytwórni, na którą nie do końca mamy wpływ...”
Gdy słucham takich kawałków jak „Grandis Spiritus Diavolos” [http://www.youtube.com/watch?v=E0c4PvmKt6s ] z jednej strony bawi mnie ów nadmierny patos, a z drugiej kciuk sam kieruje się ku górze, bo słucha się tego doskonale... Czy to znak, że jednak istnieje przekaz podprogowy, z którego zawsze mnie śmieszył?
Rotting Christ doskonale zapewnia swoim fanom nie tylko doskonałą rozrywkę, ale przenosi nas w odyseję muzyki i artefaktów dawnych kultur. W jednym pakiecie dostajemy starożytną Grecję, Bałkany (wystarczy wspomnieć tu rumuńską pieśń „Cene lubeste si lasa” [http://www.youtube.com/watch?v=lTGUm_LEVB8], a nawet Ruś w piosence „Rusalka” [http://www.youtube.com/watch?v=FVBMnNWGBqg].
Całość jest wykonana efektywnie, ale i również sugestywnie. To arcydzieło, które często ociera się o granice kiczu. Zdaję sobie sprawę, że nie każdy akceptuje zmiany, które w Rotting nastąpiły... Ci, którym nie odpowiadało wydane w 2010 „Aealo” nowa płyta też się nie spodoba. Ci bardziej postępowi fani, którzy nie chcą kupować setek takich samych płyt powinni udać się do najbliższego sklepu muzycznego, bo naprawdę warto....
|