Black Sabbath to brytyjska grupa z Birmingham, grająca hard rock i heavy metal, główny prekursor gatunku heavy metal[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/hard_rock_v_heavy_metal/2014-07-01-4].
Grupa powstała w roku 1968 jako kwartet założony przez nastoletnich przyjaciół. Jego pierwotny skład tworzyli: Anthony "Tony".
Ciekawostką jest to, że w 1969 roku odszedł z Black Sabbath na dwa tygodnie i przyłączył się do Jethro Tull, lecz potem wrócił, gdyż muzyka tamtego Iommi, William "Bill" Ward, John "Ozzy" Osbourne i Terence "Geezer" Butler.
Większość kojarzy Black Sabbath z Ozzym- ekscentrycznym wokalistą zespołu, który dał się poznać również jako tatusiek z show w MTV... To jednak "Tony" Iommi jest mózgiem i sercem zespołu.
Tony Iommi, właściwie Frank Anthony Iommi (ur. 19 lutego 1948 w Birmingham) to brytyjski muzyk, gitarzysta, założyciel grupy muzycznej Black Sabbath zespołu nie była stricte gitarowa. Zdążył jednak wziąć udział razem z Jethro Tull [http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/jethro_tull/2014-07-01-141] w projekcie grupy The Rolling Stones [http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/the_rolling_stones/2014-07-01-64] pod nazwą „Rock'n'Roll Circus” obok między innymi Johna Lennona [http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/john_lennon/2014-07-01-94] i The Who[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/the_who/2014-07-01-103]. Po powrocie do Black Sabbath skupił się na tworzeniu materiału na pierwszą płytę tej grupy. W skład oprócz Iommiego wchodzili John 'Ozzy' Osbourne (wokal), Terry 'Geezer' Butler (gitara basowa) i Bill Ward (perkusja). Do dziś dnia jest jej jedynym członkiem, który przetrwał wszystkie zmiany zachodzące w składzie zespołu. Jest autorem wszystkich najbardziej znanych riffów gitarowych, z jakich zasłynął zespół Black Sabbath, m.in. „Paranoid”[http://www.youtube.com/watch?v=StOWOSZD9w8], „Iron Man”[http://www.youtube.com/watch?v=9LjbMVXj0F8] , „War Pigs”[http://www.youtube.com/watch?v=OGPD0ZBiMs0], „Children of the Grave"[http://www.youtube.com/watch?v=ycbFedUtHZQ] i „Sabbath Bloody Sabbath"[http://www.youtube.com/watch?v=qkYCAnDmb2g]. W ramach zespołu współpracował z wieloma wokalistami rockowymi, m.in. takimi jak Ronnie James Dio, Ian Gillan, Glenn Hughes, Tony Martin czy Rob Halford.
W 1985 roku postanowił nagrać solową płytę, która jednak ze względów kontraktowych pojawiła się na rynku pod szyldem Black Sabbath featuring Tony Iommi na początku 1986 roku, pod tytułem Seventh Star. W roku 2005 z wokalistą Glennem Hughesem nagrał album Fused.
W 1992 roku wziął udział w The Freddie Mercury Tribute Concert ogromnym koncercie, który miał na celu oddać hołd zmarłemu kilka miesięcy wcześniej frontmanowi grupy Queen – Freddiemu Mercuremu.
Kolejna ciekawostka to fakt, że Iommi zanim jeszcze na dobre zaczął grać na gitarze, pracując przy maszynie do cięcia blachy, obciął sobie dwa opuszki palców prawej ręki. Od tamtej pory w czasie gry używa specjalnych nakładek na palce.
W 2003 został sklasyfikowany na 86. miejscu listy 100 najlepszych gitarzystów wszech czasów wg magazynu Rolling Stone. Z kolei w 2004 roku muzyk został sklasyfikowany na 1. miejscu listy 100 najlepszych gitarzystów heavymetalowych wszech czasów wg magazynu Guitar World.
Tony Iommi, gitarzysta prowadzący zespołu, uległ wypadkowi, w którym stracił opuszki palców prawej ręki. By grać dalej, skonstruował plastikowe wkładki na palce. Mimo tego gra na gitarze wciąż sprawiała mu zbyt wiele bólu i Iommi zmniejszył napięcie strun strojąc gitarę niżej. W ten sposób zrodziło się charakterystyczne dla zespołu, oryginalne brzmienie. Nisko grająca gitara, na której powtarzano ciężkie riffy, także ciężko brzmiąca sekcja rytmiczna w połączeniu z dramatycznym, niekiedy histerycznie brzmiącym śpiewem Osbourne'a, nadała muzyce Black Sabbath pesymistyczny nastrój. Dopełniały go ponure teksty, utrzymane zazwyczaj w stylu makabreski, czasem o tematyce okultystycznej. Większość utworów grupy z pierwszego okresu jej działalności ma regularną strukturę pieśni trzyczęściowej. Otwierająca część zawiera krótki pasaż instrumentalny i dłuższą partię wokalną. Część druga jest wyłącznie instrumentalna, niekiedy rozbudowana. Część trzecia, zakończona krótką codą jest zwykle wiernym powtórzeniem pierwszej części.
W ciągu pierwszych dziesięciu lat swej działalności grupa stała się jednym z najbardziej znaczących i rozpoznawalnych zespołów hardrockowych. W 1979 z grupy odszedł Ozzy Osbourne, który rozpoczął karierę solową. Po jego odejściu Black Sabbath kontynuował działalność ze zmiennym szczęściem, starając się zachować swoje oryginalne brzmienie mimo dalszych zmian personalnych. Jedynym muzykiem, który pozostał w niej na przestrzeni lat z pierwotnego składu był Tony Iommi. Grupa odrodziła się, aby zagrać kilka koncertów w 1998 roku w pierwotnym składzie.
Pierwszy album grupy, Black Sabbath odniósł sukces w Wielkiej Brytanii w 1970 roku. Zespół zaprezentował na nim surową i ciężką jak na początek lat 70 odmianę rocka. Następny, Paranoid (też 1970), był już wielkim sukcesem w USA i Wielkiej Brytanii.
O płycie tej legendarny lider polskiej grupy Vader: Peter powiedział apropo tej płyty na łamacj „Teraz Rocka”: „Na początku był Black Sabbath! Pierwsza płyta tej grupy (choć niezupełnie pierwsza, którą usłyszałem- najpierw poznałem koncertowy album Live At Last) uczyniła mnie, tym kim jestem. Wcześniej nie miałem pojęcia, że można tak grać i... że tak mogę słuchać muzyki. To właśnie oni napiętnowali mnie muzycznymi „trzema szóstkami”, kiedy byłem uczniem ósmej klasy szkoły podstawowej. Ta płyta do tej pory poprawia mi nastrój, nawet gdy przeżywam najtrudniejsze chwile. Czar czy może magia? Album Black Sabbath nic nie stracił ze swojej świerzości mimo upływu przeszło 40 lat...”
W 1971 powstał Master of Reality. Nowością było zastosowanie akustycznych brzmień (Solitude,Orchid).
Nowością na w wydanym w 1973 albumie Sabbath Bloody Sabbath było zastosowanie syntezatorów w utworze „Who Are You?".
Członkowie Black Sabbath w międzyczasie zmagali się z nasilającymi się kłopotami. Uzależnienie od narkotyków, problemy z zarządzaniem zespołem i początki wewnętrznych sporów wpłynęły destruktywnie na prace nad kolejnym albumem. Mimo trudności, w 1975 pojawiała się płyta Sabotage odnosząca dość szybko sukces na rynku. Muzyka na albumie jest bardziej rozbudowana i wielowątkowa niż do tej pory.
Jednak kolejna płyta Technical Ecstasy (1976) stała się już komercyjnym niepowodzeniem. Muzyka zespołu w tym czasie obfitowała w syntezatorowe a nawet orkiestrowe efekty a pozbawiona jest dawnej spontaniczności i ciężaru. Co prawda niektórzy uznali tę płytę jako ambitny eksperyment, ale ortodoksyjni fani czuli się zawiedzeni poczynaniami formacji. Never Say Die! (1978) to powrót grupy do cięższego grania. Album sprzedawał się trochę lepiej od poprzednika.
Ozzy Osbourne odszedł z zespołu w 1979 i w 1980 roku zaczął solową karierę; jego miejsce zajął były wokalista zespołu Rainbow, Ronnie James Dio. Nowy album Heaven and Hell to tym razem duży sukces komercyjny.
Razem z Ronniem Jamesem Dio zespół nagrał takie płyty jak Heaven and Hell, Mob Rules, koncertową Live Evil. Po nagraniu tych dzieł wokalista opuścił zespół, a zastąpił go Ian Gillan z Deep Purple. Black Sabbath razem z nowym wokalistą nagrali album Born Again. Po wydaniu płyty i niedługiej trasie koncertowej wokalista odszedł do macierzystej formacji.
Od tego czasu grupa jeszcze długo szukała stabilizacji, następowały liczne zmiany personalne.
Dnia 13 maja 2006 roku zespół został wprowadzony do Rock and Roll Hall of Fame. W tym samym roku zespół zawiesił działalność.
Od marca 2007 do maja 2010 Anthony "Tony" Iommi, Vinny Appice, Ronnie James Dio i Terence "Geezer" Butler koncertowali jako Heaven and Hell (pierwotnie grupa miała reaktywować się w składzie Ronnie James Dio, Tony Iommi, Geezer Butler, Bill Ward, jednak ostatni szybko wycofał się z projektu, i jego miejsce zajął Vinny Appice). 11 listopada 2011 r. poinformowano o reaktywacji zespołu.
Bill Ward porzegnał się jednak z kolegami 19 maja 2012 roku, zastapił go Tonny Clufetos, perkusista współpracujący z Ozzym przy jego solowych projektach...
Wielki powrót Black Sabbath? Z Ozzym? Tak to jest możliwe... Chyba nie w tym będzie przesady, jeśli napiszę, że powrót tego zespołu to wydarzenie bez precedensu. Na tym samym poziomie oczekiwań ustawiłbym ewentualną nową płytę Led Zeppelin (nie jest to wcale aż tak nierealny scenariusz), a większą sensacją byłyby chyba tylko powroty zupełnie (ze zrozumiałych względów) niemożliwe np. Nirvany (bez Kurta Cobaina?) lub The Beatles (bez Johna Lenonna).
Black Sabbath, mimo (a może właśnie dlatego) że nie istniał od prawie 20 lat, to jest marką tak gorącą i popularną, że na samą myśl o powrocie grupy niejeden fan lub anty fan Anglików dostawał gęsiej skórki. Ja również, bo to dla mnie legenda - zespół, który dla metalu znaczy tyle, ile The Beatles albo The Rolling Stones dla rocka. Lubię każde wcielenie Black Sabbath i choć miewali okresy słabsze ("Forbiden", "Eternal Idol" z Martinem na wokalu, końcowy okres z Osbournem), to w każdym z nich było coś magicznego, charakteryzującego tylko tę jedyną w swoim rodzaju formację. I choć dla mnie wokalistą wszech czasów, symbolizującym najlepsze płyty kapeli, pozostanie na zawsze Ronnie James Dio, to pierwszą fazę istnienia kapeli z Ozzym uważam za absolutnie kultową.
Jak to się stało, że mimo szczerych chęci członków pierwszego składu, nacisków ze strony menedżerów, presji środowiska krytyków oraz niesłabnącego zainteresowania fanów musieliśmy na kolejne studyjne nagrania Sabbs czekać tak długo (18 lat od wydania feralnego "Forbiden")? Trudno znaleźć jedną przyczynę, nie da się jednak ukryć, że chłopakom (ups... nie brzmi to najlepiej - może więc niech będzie: panom) wiele razy było pod górkę. Wiadomo, każdy z nich ma swoje projekty solowe oraz inne kapele, w które jest zaangażowany. Od 1997 roku, czyli od koncertów w Birmingham (wydanych później na albumie o znamiennej nazwie "Reunion"), kiedy Ozzy zadeklarował chęć nagrania kolejnego albumu pod szyldem Black Sabbath, powstało wprawdzie kilka nowych utworów, ale zespół generalnie nie był z nich zadowolony na tyle, by podjąć decyzję o wydaniu pełnej płyty. Brak czasu to jedno, ale problemy innej natury również nie opuszczały brytyjskiej legendy ciężkiego grania. Po pierwsze - Bill Ward. Wieloletni bębniarz Sabbsów miał zagrać na najnowszym albumie, ale najpierw przeszedł zawał, a później zaczął się wykłócać o pieniądze i zarzucać reszcie zespołu niedotrzymywanie umów (doszło nawet do tego, że żalił się, iż kapela żąda od niego występowania za darmo na... koncercie charytatywnym). Ostatecznie na "13"[http://www.youtube.com/watch?v=VWa3mPQLWHg] gra na perkusji znany z Rage Against The Machine Brad Wilk. Problemów z biegiem czasu przybywało. Niedawno w mediach gruchnęła wiadomość, że Tony Iommi ma wczesne stadium chłoniaka i musi podjąć się terapii chemicznej. Osbourne i Geezer Butler jeździli do niego w, jak to określił basista, "dobre dni", by coś tam nagrywać, ale wiadomo, że w takich warunkach praca nie mogła iść szybko do przodu. Jeszcze wcześniej, najwyraźniej zmęczeni przedłużającą się pracą i wzajemnymi podchodami oraz fochami Ozzy'ego, Iommi i Butler postanowili nagrać z drugim najsłynniejszym składem Black Sabbath (Iommi, Butler, Appice, Dio) album pod szyldem (względy prawne) Heaven & Hell. Płyta udała się świetnie, mnie rozłożyła na łopatki. W zeszłym roku zmarł jednak Ronnie Dio, a świadomość tego, że są coraz starsi i tak naprawdę w każdej chwili któryś z członków oryginalnego składu może być następny, być może przyspieszyła decyzję o podjęciu współpracy.
Zespół nagrywał nowy materiał pod kierunkiem Ricka Rubina w jego studiu "Shangri - La" w Malibu. Rubin to producent legenda, współpracował z takimi kapelami, jak Slayer, Red Hot Chilli Peppers czy Danzig, ale również z Shakirą czy Run DMC. Jak wspominają pracę pod okiem brodatego Amerykanina członkowie Black Sabbath? Narzucił im reżim fizyczny (zero alkoholu), nagrywał na "setkę" i... kazał im słuchać w kółko pierwszych płyt grupy.
I to słychać. Jeśli puszczanie w kółko pierwszych albumów miało dać zespołowi inspirację, to się udało. I to nie na 100, ale na 110 procent. Od pierwszych dźwięków czuć, że to Black Sabbath. I co ważniejsze, gdyby puścić laikowi jedną po drugim "13" i dajmy na to "Paranoid", to nie sądzę, by był w stanie powiedzieć, że te krążki dzieli taki szmat czasu. Produkcja jest wyborna, zespół brzmi, jakby wprost wyciągnięty z lat 70. Te same cięte riffy, nieskomplikowane sola, klekoczący bas Butlera i Ozzy śpiewający w swoich rejestrach (czyli nie za wysoko). Wszystko w starym, dobrym stylu. Jasne, można zauważyć, że momentami zespół trochę przeszarżował z inspirowaniem się samym sobą (początek, no i w sumie cały pomysł na konstrukcję "End Of The Beginning" do złudzenia przypomina "Black Sabbath" z debiutu), ale prawdopodobnie nie dało się tego uniknąć, a efekt jest jak dla mnie rewelacyjny.
Ze wszystkich kawałków przebija mroczna atmosfera, było to słychać już w pierwszym udostępnionym fanom nagraniu, czyli "God Is Dead?". Okazuje się, że cały album jest taki. Mrok podkreślają też teksty autorstwa (uwaga, uwaga) Geezera, nie zaś Osbourne'a. Ozzy ponoć nie był zadowolony z tego, co napisał i dał wolną rękę przy tworzeniu liryków Butlerowi, ten wywiązał się z zadania - trzeba przyznać, że teksty mają klimat.
Wspomniałem o "God Is Dead?". Miałem wątpliwości co do tej piosenki, ale im dłużej jej słucham, tym bardziej mi się podoba. Jest w niej, podobnie jak w przypadku reszty płyty, jakiś podskórny niepokój charakteryzujący wczesne płyty Sabbs. Utwór może jest trochę przydługi (ciągnące się zwrotki), ale za to są w nim świetne riffy, co charakterystyczne dla Iommiego - zostające w głowie na dłużej. "Loner" trochę przypomina mi "Sweet Leaf" - podobny rytm, akustyczne zwolnienie, a potem znów galopada do przodu. Tony serwuje tu też nieco dłuższe solo (sporo na "13" króciutkich solówek) na koniec. Na "Paranoid" mogłyby się spokojnie znaleźć "Age Of Reason" czy "Live Forever", oparte na ciężkich, potężnych riffach na początku i galopujące na złamanie karku w dalszej części. W tym pierwszym Iommi gra w pewnym momencie bardzo nowoczesny, prosty riff, ale doskonale pasujący do całości, no i jest tu świetna, wirtuozerska solówka.
Pewnego rodzaju autoplagiatem jest również "Zeitgeist", które kojarzy się z "Planet Caravan". To w całości akustyczna piosenka, podobnie jak w "Planet..." użyto tu charakterystycznych instrumentów perkusyjnych, przetworzony głos Ozza i "kosmiczny" tekst - to mogłaby być druga część "Planet...". Na koniec dostajemy bluesującą solówkę gitarową. Wreszcie "Damaged Soul" - to wolny, stonerowy wręcz kawałek (nic dziwnego, w końcu Black Sabbath właściwie wynaleźli ten gatunek), w którym Ozzy gra na harmonijce ustnej jak za starych czasów. Jest tu nawet jego solo na tym instrumencie, które ładnie przechodzi w solówkę Tony'ego. Ciekawy pojedynek gitary z harmonijką. Ostatni na krążku "Dear Father" od początku wbija w ziemię mocarnym, pełznącym niemal po podłodze riffem. Potwornie ciężką zwrotkę równoważy nieco refren o refleksyjnym charakterze, ale i tak brzmienie tego kawałka miażdży kości.
Po zakończeniu ostatnich nut "Dear Father" z głośników zaczynają płynąć znajome dźwięki - zespół postanowił zakończyć album odgłosami burzy, które rozpoczynały utwór "Black Sabbath" z debiutanckiej płyty o tym samym tytule. Piękna klamra, która chyba zwiastuje koniec zespołu. Nawet Butler wypowiedział niedawno słowa, które są dość jednoznaczne: "Wszyscy trochę się starzejemy, więc będę szczęśliwy, jeśli ta płyta i trasa będą naszymi ostatnimi. Spełniłem życiową ambicję zakończenia tego wszystkiego nowym albumem Black Sabbath".
Ktoś powie, że nie ma się czym podniecać, bo to wszystko już było, a muzycy Black Sabbath kopiują tą płytą samych siebie sprzed lat. I co z tego? Dla mnie właśnie fakt że "13" bezpośrednio odwołuje się do tamtego okresu ich twórczości jest największą siłą płyty. I jeśli to będzie ostatni krążek nestorów heavy metalu, to ciężko mi sobie wyobrazić lepsze pożegnanie.
|