„... Z głośników dobiegły mnie dźwięki dzwonów, deszczu i kościelnych organów. Po chwili pojawiła się kościelna modlitwa w obcym mi języku. Potem weszły gitary, perkusja i ten niesamowity falset. Zahipnotyzowało mnie. Trochę się bałem. Dopiero kilka lat później trafiłem na płytę „Don’t Break the Oath” kultowego duńskiego Mercyful Fate. Znalazłem ten utwór...”- Adam „Nergal” Darski.
Zespołu takiego jak Mercyful Fate[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/mercyful_fate/2014-07-04-240 ], któremu nikomu nie muszę przedstawiać. Ci panowie w swoim szatańskim wizerunku i twórczości osiągnęli mistrzostwo.
Zasadniczo mam problem, bo czy King Diamond i jego koledzy mogą mieć słabe albumy? To niemożliwe, bo to prawdziwi bogowie rockowego grania. Problem Mercyful Fate polega zatem na tym, że tworzą oni albumy bardzo dobre i wybitne (innego podziału twórczości Kinga Diamonda zastosować się nie da)
Jaki album wybrać? Wybór był niezmiernie trudny... W końcu dałem się skusić magii „Don’t Break The Oath” [http://www.youtube.com/watch?v=TbMkXarAX_M][https://plus.google.com/photos/search/mercyful%20fate?pid=5948486422483172514&oid=110062462996295510274] z 1984.
Nieco chyba zaskoczeni ogromnym sukcesem debiutu Mercyful Fate wypuszcza na rynek chyba swój najbardziej znany album. Album ten zachował magię, którą King ukrył na debiucie, ale okazał się prawdziwym arcydziełem pod względem aranżacyjnym oraz dopieszczonym brzmieniowo i wykonawczo, bo o ile „Melissa” to jeszcze miejscami dość surowy album, to „Don’t Break The Oath” elementów niedoszlifowanych w zasadzie nie ma (dla mnie nie ma na 100%, ale w oczach fana Marcyful Fate nie zabrzmi obiektywnie). Jest za to na pewno komplet muzycznych żywiołów, King zaciąga pięknie swoim mocnym głosem i ten upiorny dźwięk dzwonu w „A Dangerous Meeting” i riffy, melodyjne pasaże, solówka Shermanna z mocnym naciskiem na emocje, i szczypta historii w „Nightmore”, są fantastyczne zwolnienia w refrenie „Destecrution of Souls” i solowe rozpasanie w „Night of the Umborn”, gdzie solo wykonuje dwój gitarzystów. Niesamowity jest napisany przez Mistrza „The Oath”- poraża tu zarówno nawiedzony wstęp, melodyjne pasaże, a klawiszowo- basowy fragment jest zajebiście progresywny, a potem to porywające solo, aż włos się jeży...
Co dalej? Niezmiernie porywający „Gipsy” z zajebistym solo, ale to już formalność, nieśmiały „Walcome Princess of Hell” i instrumentalny „To One fear Away”... Koniec? Nie, bo na deser zostawiłem sobie klasyk!, „Come to The Sabbath”- mówi wam to coś!
Czego można chcieć więcej, gdy ma się do czynienia z absolutem nie tylko w muzyce black metalowej, ale w ogóle muzyce popularnej XX wieku. Osobiście nie znam odpowiedzi na to pytanie... Znam jednak odpowiedź na inne... Usiądź! Weź szklankę dobrej whisky i kontempluj najwspanialszą religię świata. Ten album pochłonie Cię bez reszty...
A teraz coś dla porównania, bo King Diamond nie poprzestał na nagrywaniu jedynie z Mercyful Fate, Już wkrótce, bo w 1987 roku nagrał album „Abigeil”[http://www.youtube.com/watch?v=g9LtReyYaE0][https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5948476649868911777/6029317990007107922?pid=6029317990007107922&oid=110062462996295510274] sygnowany pod szyldem King Diamond[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/king_diamond/2014-07-04-238]. Bez wątpienia „Fatal Portrait” mógł budzić obawy czy solowa twórczość Diamonda dorówna sławie Mercyful Fate... „Abigail” zdaje się potwierdzać fakt, że jest tylko jeden król horroru (choć niektórzy dodaliby tu jeszcze Osbourne i Coopera i miałyby rację).
„Abigail” to album koncepcyjny. Mistrz horroru snuje tu opowieść pełną mistycyzmu i mroku historii, która odziana jest w godną uwagi warstwę muzyczną. Nad całością unosi się patetyczna, a zarazem tajemnicza atmosfera. Niewątpliwe jest to zasługa samego Diamonda, który z płyty na płytę prezentuje się coraz lepiej, a jego występ w Warszawie był prawdziwym fenomenem.
„Abigeil”, która miała być lepszym od niektórych albumów Mercyful Fate grana jest bardziej w sposób konkretny, bardziej pomysłowy, odważny. Widać tu wypasiony wpływ nowej fali heavy metalu z Judas Priest na czele, niż klimatów znanych z płyt Black Sabbath. Zwracam tu uwagę na sposób gry (zwłaszcza solówek) Andy’ego La Roque, który z krążek na krążek mógł lepiej rozwinąć skrzydła i pokazać swój kunszt mistrzowski.
Są tacy, którzy stwierdzą, że „Abigail” jest najlepszym albumem Kinga Diamonda, że tylko in mógł się zmierzyć z legendą Marcyful Fate...
Ja jestem jednak ostrożniejszy w swoich sadach, Jest to bardzo dobry album, który na pewno pozwolił solowemu projektowi Kinga Diamonda wypłynąć na głębokie wody. A słucha się tego naprawdę dobrze. Gdy posłuchacie sobie tych albumów, Dania nie będzie się Wam tylko kojarzyć ze śledziami, klockami LEGO i Czesławem Mozilem. Teraz Dania zyska twarz Kinga Diamonda.
Rynek fonograficzny nie ma litości nawet w stosunku do najlepszych. W 1985 roku Mercyful Fate[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/mercyful_fate/2014-07-04-240]rozpadł się. King Diamond postanowił nagrać koncept album o dość agresywnym brzmieniu; Hank (Rene "Hank Shermann" Krolmark chciał natomiast rozwijać się w stronę pop metalu. Taki stan rzeczy nie wróżył nic dobrego...
W 1993 roku zespół odrodził się wydając płytę „In The Shadows”, bez wątpienia bardzo dobry album. W 1994 roku ukazał się album „Time”[https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5948476649868911777/6030700364212237250?pid=6030700364212237250&oid=110062462996295510274] [https://www.youtube.com/watch?v=NXJm8Si45Es]. Było to połączenie magii pierwszych dwóch albumów zespół ze świeżością, którzy wnieśli dwaj nowi muzycy Snowy Shaw- perkusja i Shartee D’ Angelo.
Jakie zatem zmiany przyniósł “Time”. Przede wszystkim chwytliwość widoczna zwłaszcza w refrenach, co dała Mercyful Fate większą przebojowość. W „Nightmare be thy name” zyskało wręcz hipnotyczne piętno, a partie basu w „Angel of Light” są wręcz rewolucyjne, z demonicznym posmakiem smakuje natomiast „My Demon”. Nie brakuje tu też rozwiązań orientalnych jak w „My Arab” czy hiszpańskich w „Castillo Del Mortes” No i ten nastrój w „Witch’s Dance”, „Lady in Black” czy „The Afferlife” czy też dla odmiany agresywne: „The Preecher” (prawdziwy młot na telewizyjnych kaznodziejów) czy „Mirror”. Klawesynowy „Time” mógłby z powodzeniem stanowić ozdobę dla King Diamond Band... Doskonały album.
|