Mam miliony powodów aby napisać ów artykuł. Wspominałem już o Kingu Diamondzie[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/king_diamond/2014-07-04-238]. Nie było jednak tego wokalisty, gdyby nie Marcyfule Fate. Ten zespół- jeden z prekursorów black metalu określić można stwierdzeniem „Heaven & hell”. Skąd wzięło się takie stwierdzenie? Bo wybitne płyty tego zespołu można określić jako wybitne- zabierają nas wprost do nieba, a te nieco gorsze- tylko bardzo dobre, zabierają nas wprost do czeluści piekielnych. Poniżej tego poziomu Marcyfule Fate nie zszedł nigdy.
Marcyful Fate powstał w Kopenhadze w roku 1981 na gruzach formacji Brats [http://www.youtube.com/watch?v=IKsNfKRwLVM], która po zawiązaniu w roku 1978, w dość krótkim okresie czasu zdążyła się rozpaść, odbudować na nowo, podzielić po raz kolejny i finalnie połączyć siły pod szyldem wymyślonym przez Michaela Dennera szyldem Marcyful Fate. I jakkolwiek trudno wyróżnić na tym etapie postać dominującą, tak najbardziej rozpoznawalnym muzykiem grupy stanie się frontman- Kim Bendix Petersen (którego lepiej znamy pod pseudonimem King Diamond), mający za sobą etat gitarzysty w zespole Brainstorm oraz wokalisty w Black Rose. Niezaprzeczalnie jego atuty to unikalny sposób wokalnej ekspresji, to zainspirowany wizerunkiem Alice Coopera: wyrazisty acz kontrowersyjny image, ale to bardziej wymierny wkład w działalności formacji w postaci autorstwa całości tekstów i znacznej części muzyki.
„Fenriz” jeden z liderów Darkthrone[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/darkthrone/2014-07-04-235] tak wypowiadał się na temat porównywania jego sposobu śpiewania do Kinga Diamonda: „Są tysiące wokalistów z początku lat 80., którzy śpiewają jak ja, wtedy, gdy używam czystego wokalu. Jeśli kiedykolwiek zrobiłem numer, w którym brzmię jak King Diamond to był to „Handing out in haiger” [http://www.youtube.com/watch?v=fEeFNoMOQcg ] i to było jakiś czas temu. Ci, którzy znają się na metalu wiedzą, ze to po prostu śpiew a’la John Cirris z Agent Steel [http://www.youtube.com/watch?v=yS9k560FuF8 ] może jeszcze z małym dodatkiem Sevage Grece i dwójki Griffin. Tego Griffin z lat 80. Choć lubię też Griffin z lat 70. Wszystkie nasze płyty przynajmniej w 50% są zanurzone w metalu lat 80. Brzmienia jest wzięte z lat 80. Z pełnym basowym soundem central. Przeklinam wszystkich, którzy usunęli ten niski, basowy sound i zastąpili go sopranowym klikiem. Oni usunęli metal z metalu. Nie rozumiem jak to możliwe, że tyle osób się do tego przywiązało. To ten pseudometal stał się jeszcze większym żartem. Ludzie, którzy myślą, że „Leave no Cross...” [http://www.youtube.com/watch?v=XvbWDP0pq3Q ] to pewnie myślą, że Turbo z lat 80. i KAT to też żart. W takim razie oni sami są żartem. By zrozumieć lata 90. musisz znać to co działo się w latach 80.”
Na polu kompozycyjnym wiodącą rolę odgrywał jednak będzie Hank Shermann, gitarzysta, który z czasem podzielił się obowiązkami z kolegami, ale autorstwo wszystkich kompozycji z debiutu przypisać należy właśnie jemu. Nie oznacza to w żadnym wypadku zredukowania roli pozostałych muzyków- z całą pewnością magia Macyful Fate nie rozbłysłaby w pełni bez fenomenalnie uzupełniającego gitarowy tandem Michaela Dennera oraz perfekcyjne wypełniającej swą rolę w sekcji rytmicznej: basisty Timi’ego „Grabbera” Hansena i perkusisty Kima Ruzza. Najważniejsza jednak zawsze pozostaje muzyka. Główny jej atut to niesamowita, unikalna i niepowtarzalna atmosfera. Wymyślić można tysiąc solówek, tyle samo riffów, ale taki, jak uzyskali w roku 1983. Duńczycy, niezwykle trudno, a może jest to wręcz niemożliwe. Żeby jednak sytuacji nie upraszczać, muzycy nie wykreowali złowieszczy nastrój, nie zaniedbując kwestii czysto muzycznych, stąd choćby obecność licznych, efektownych, popisowych wręcz partii. Dzięki temu, słuchając otwierając całość „Evil” można się trochę przestraszyć, ale też zachwycić gitarową ekwibrystyką. A wieńcząca ów utwór rozbudowana zabójcza solówka nie ma sobie równych. No chyba, że weźmiemy pod uwagę genialny finał innej wczesnej kompozycji Mercyful Fate, „Burning The Cross” mianowicie (zamieszczono ją na retrospektywnym albumie „Retrum Of The Vampire”), „Curse of The Pharaohs” to pole do popisu dla Kinga Diamonda- cóż tu kryć, jego śpiew jest tu nie do podrobienia. Piękne rzeczy dzieją się w „Into The Coven”, nie wiadomo, czy bardziej urzeka rzewny, akustyczny wstęp czy bardziej zachwyca cudownej urody solówka. W „At The Sound Of The Demon Bell” oczarowuje dla odmiany fragmenty najbardziej żywiołowe, podobnie „Black Funeral” wrażenia wywiera głównie ze względu na stanowczy charakter. Cóż w takim razie powiedzieć o jedenastominutowym „Satan’s Fell”? O kompozycji, w której King uwodzi pełną paletą barw, a nastrój balansuje gdzieś pomiędzy diabolicznym obłędem a nostalgią... Cóż żadne słowa nie zastąpią osobistego, indywidualnego kontaktu, z magią tych dźwięków... No i jeszcze tytułowa „Mellisa”, w której muzycy po raz kolejny perfekcyjnie panują nad zmiennością nastrojów, gdzie zawodzący śpiew Mistrza intryguje, a gitarowy duet wyciska z instrumentów takie solówki, że aż dech zapiera. Można tę muzykę nazwać heavy metalem, black metalem, klasycznym metalem lat 80. opartym na wpływach lat 70., wszystko jedno. Stylistyczne przywiązanie w niczym bowiem nie zmieni ogromnej siły oddziaływania muzycznego momentu, a „Mellissa” [http://www.youtube.com/watch?v=SqfC7wypK7s] to jego imię...
Nieco chyba zaskoczeni sukcesem debiutu (bo jako Brats odnieśli przecież komercyjną porażkę) muzycy szybko poszli za ciosem i niecały rok później zaprezentował światu kolejny album. Album, który zachował magię poprzednika, przy tym okazał jednak znacznie bardziej spójny pod względem aranżacyjnym (rzecz to o tyle ciekawa, że obok nowych kompozycji muzycy wykorzystali kilka napisanych znacznie wcześniej) oraz dopieszczonych brzmieniowo. Co to znaczy? Wspominany już tu „Fenriz” mówił w jednym z wywiadów: „Prowadzę tą krucjatę od czasu, w którym mogłem porównać brzmienie Kinga Diamonda z Mercyful Fate. Ten ostatni był uduchowiony. Ten u Kinga bezduszny. Tak zaczęła się moja krucjata. Muszę jednak przyznać, że są kapele, które brzmią plastykowo, a i tak lubię ich muzykę. Na przykład szwedzki Trial jeden z zespołów, który umieściłem ostatnio na Band of The Week [http://thebandoftheweek.blogspot.com/ ] ma sztucznie brzmiące bębny...” I pewniejszy wykonawczo, bo o ile „Mellisa” w pewnych fragmentach prezentowała się jeszcze dość surowo, tak na „Don’t Break The Oath” [http://www.youtube.com/watch?v=GVnPdfJRK6A] elementów niedoszlifowanych w zasadzie brak. Jest za to komplet muzycznych żywiołów, fantastycznie zaciągający głos Kinga i upiornie zwolnienie z dźwiękiem dzwonu w tle „A Dangerous Meeting”, są prujące riffy, melodyjne pasaże, solówka Sharamanna z naciskiem na emocje i szczypta historii „Nightmare”, są fantastyczne, zaledwie zasygnalizowane refreny w „Desecriation OF Souls” i rozpoznanie w „Night Of The Ugord” (łączona solówka w wykonaniu obu gitarzystów to po raz kolejny mistrzostwo świata). Niesamowity (a może nawet najdoskonalszy w historii zespołu) jest napisany przez Mistrza „The Oath”. Porażka zarówno nawiedzony wstęp do tej kompozycji, jak i faktycznie melodyjne gitarowe pasaż, jak również klasyczno- basowy fragment iście progresywny, jak wreszcie wspomniany pasaż... gdzieś pod koniec przekształcający się w prowokujące solo. Cóż dalej? Specyficzny rytmicznie, utrzymany w kroczącym tempie „Gypsy” (kolejne inspirujące solo to już czysta formalność), nieśmiały „Walcome Princess of Hell”, kojący instrumentalny „To one far away” i wreszcie klasyk nad klasykami, wyrazisty i zachęcający do uczestnictwa „Come to the Sabbath”. Czego można chcieć więcej, skoro do czynienia mamy z metalowym absolutem? Osobiście nie znam odpowiedzi na to pytanie...
.... a jednak muzycy zespołu chcieli więcej. Więcej i inaczej. King Diamond wymarzył sobie stworzenie albumu koncepcyjnego, przy jednoczesnym dociążeniu materiału. Hank zaproponował zapragnął z kolei ewolucji w kierunku przystępnego, zdobywającego coraz większą popularność pop- metalu. Ta rozbieżność doprowadziła do rozpadu zespołu w pierwszej połowie 1985 roku, czas odbudowy nastąpił znacznie później bo już w latach 90. Po prawicy w piekle, nie lada problem tym razem. Bo też jak poddać krytyce płyty zespołu, który zasadniczo rzecz biorąc, chwil słabości nie okazał nigdy, a oryginalnością przebijał ogromną większość zespołów skębionych w jedną wielką szarą masę. „Nergal” tak wspominał zamiłowanie do tego zespołu: „Mam ogromny szacunek do ludzi, którzy wskazali mi drogę. Chłonąłem od nich wiedzę. Teraz stoją pod sceną i kibicują mi. To niesamowite dokąd zaprowadziło mnie życie. Jako nastolatek wiedziałem, że chcę grać muzykę. Jednak nie marzyłem o sukcesie, jaki stał się moim udziałem. Doceniają mnie ludzie, którzy w dzieciństwie zaludniali plakaty na ścianach mojego pokoju. W Bydgoszczy graliśmy przecież z Vaderem. Ich lider, Peter, to facet z pokolenia przed moim. Przecierał szlaki. Teraz dzielę z nim scenę. Cieszę się, że cały czas jest w dobrej kondycji i nie zapomina o korzeniach. Ostatnio spotkałem tez Roba Caggianto, gitarzystę Anthrax. Podszedł do mnie i mówi: „Oglądałem wasz koncert na Bemowie. Byliście zajebiści.” Taki koleś nikomu nie musi kadzić. Jest legendą. To wszystko pokazuje mi, ze nie jesteśmy zespołem jednego pokolenia, jednej koniunktury i mody. Jesteśmy już ponad to. Takich historii jest więcej. Weźcie takiego Kinga Diamonda...
Pamiętam, jak poznałem jego muzykę. To było jeszcze zanim porządnie wszedłem w metal. Do brata przyszedł kolega, Jacek Doniewski. Spojrzał na mnie szelmowsko i wyciągnął zza pazuchy taśmę, strasznie dojebaną „stilonkę”. Rzucił: „Adaś, to jest muzyka satanistów!” Zamurowało mnie... Usiadłem posłusznie i zrobiłem wielkie oczy. Z głośników dobiegały dźwięki dzwonów, deszczu i kościelnych organów. Po chwili pojawiła się kościelna modlitwa w obcym mi języku. Potem weszły gitary, perkusja i ten niesamowity falset. Zahipnotyzowało mnie. Trochę też się bałem. Jacek zabrał taśmę ze sobą, ale wrażenie zostało na długie miesiące. Dopiero kilka lat później trafiłem na płytę „Don’t Break the Oath” kultowego duńskiego Mercyful Fate. Znalazłem ten utwór. A po dwudziestu latach dzieliłem scenę z właścicielem tego opętanego głosu.” [3]- tak wyglądał Mercyful Fate tak 80.
Odnoszenie dokonań Mercyful Fate do sceny jako całości nie ma w tym przypadku sensu, spojrzenie na nie wyłącznie poprzez pryzmat tego jednego jedynego zespołu- jak najbardziej. W wyniku tego podejścia da się przynajmniej dokonać wspomnianego we wstępie podziału na płyty wybitne i... bardzo dobre... Bardzo dobre nie oznacza słabe... Są jedynie ciut... Jestem nauczycielem... i mogę porównać to do oceny celującej i celującej z minusem... „In the shadows”[http://www.youtube.com/watch?v=Ll5BiRQfIjQ&list=PLKI-kOj3pl8DNtYe_n-KFx4ItKMcMnTgA] jest właśnie takim krążkiem, na którym, po ośmiu latach scenicznej absencji nie wszystko jednak zagrało idealnie. Ale, ale... czy mogło być inaczej skoro sam King Diamond (przez pewien czas z Dennerem) owocnie praktykował w nieco jednak odmiennym , bardziej teatralnym King Diamond Band, Hank Shermann z kolei w o wiele łagodniejszym Fate. Siłą rzeczy owa rozpiętość brutalności i brzmienia musiała wybić muzyków z tego co robili w latach 80. Takie są fakty, choć muzycy starali się nawiązać do chwalebnej przeszłości. Uczynili to choćby poprzez przebojowy- i cóż tu kryć – rewolucyjny „Is that you, Melissa?”- czy nie już tak rewolucyjne- a z pewnością słabsze od oryginalnej wersji- wykonanie „Return of the vampire”, z gościnnym udziałem Larsa Urlicha na perkusji. Podobnie nierówno prezentuje się cała płyta- obok kawałków znakomitych, takich jak: „Shadows”, „Thirteen Invitations”, „Room of the golden air” czy „Legend of a headless rider”, pojawiły się kompozycje nieco (podkreślam nieco) nieco mniej wciągające w rodzaju „A Gruesome Time”, „The bell witch” czy „The old oak”. Ich poziom jest jednak dość wyrównany, a problem leży tak naprawdę gdzie indziej: na płaszczyźnie namacalnej i racjonalnej- w kwestii chyba nieco zbyt płytkiego brzmienia, na poziomie intuicyjnym- w temacie intuicyjnym- w temacie spod znaku Mercyful Fate, która po latach niebytu nieco się rozrzedziła. W zestawieniu z debiutem i „Don’t Break the Oath”, „In the shadows” jest płytą mniej wyrazistą, nie na tyle by nie wracać do niej z prawdziwą niekłamaną przyjemnością...
Jego następca „Time” [http://www.youtube.com/watch?v=8gRR4cHxDdo&list=PL9D6FA94081E1C29E] obronił się w znacznie większym stopniu, bo pod względem brzmienia i klimatu udało się Diamondowi i jego kolegom wrócić do tego co pokazali na dwóch poprzednich krążkach. Częściowo oczywiste, bo przecież niemożliwe było odtworzenie atmosfery sprzed lat. Może to z resztą i lepiej, bo dzięki temu na bazie esencji własnego stylu zespół zaprezentował pomysły pachnące świeżością. Świeżości do zespołu wnieśli też nowi muzycy: na basie zagrał Sharlee D’ Angelo, natomiast na perkusji tym razem już faktycznie – Snowy Shaw. Jakie zmiany muzyczne przyniósł „Time”? Z pewnością o wiele bardziej wyraziste wyodrębnienie chwytliwych i nośnych refrenów (z hipnotycznym piętnem „Nightmare be thy name”, z dodatkiem rewolucyjnych partii basu w „Angel of Light”, z demonicznym posmakiem w „My Demon”), sięgnięcie po rozwiązania w pewien sposób egzotyczne (orienlizmy w „Mad Arab”, w motywy hiszpańskie w rozbudowanym „Castillo Del Mortes”), po liczne motywy łagodne i kojące (smyczkowe brzmienie i nastrój kołysanki we fragentach „With’s Dance”, wyciszenie w „Lady in Black”, rzewny nastrój w „The Afterlife”), czy- dla odmiany- agresywne („The Preacher”, czyli młot na telewizyjnych kaznodziejów) i strukturalnie poszarpane („Mirror”). Natomiast oparty na klawesynowym brzmieniu tytułowy „Time” spokojnie mógłby stanowić ozdobę któregokolwiek albumu King Diamond Band. Ozdobę, bo utwór to ze wszelkich miar znakomity. Wśród wymienionych kompozycji zabrakło zresztą tzw. wypełniaczy, a w efekcie „Time” jako album intrygujący w swym zróżnicowaniu i udanie łączy urok klasycznego podejścia ze świeżością rozwiązań. To prawdziwe metalowe niebo...
„Time” pokazał, że Mercyful Fate jest naprawdę w dobrej formie. A „Into The Unknown” tylko potwierdził tą regułę. Niestety niedługo później zespół opuścił Michael Denner, który nie tylko współdecydował o gitarowej sile Mercyful Fate, odbijając się na muzyce grupy wyraźne pięto niezliczonymi znakomitymi solówkami i takimi też riffami, ale też coraz śmielej poczynał sobie na polu kompozycyjnym. Finalnie na jego miejsce wskoczył Mike Wead, gitarzysta także nietuzinkowy, z innym wprawdzie pomysłem na granie solówek, ale te które zagrały na „Dead Againe” [http://www.youtube.com/watch?v=xcWPl9xW1uw&list=PL97CA0E1C95061F77] raczej dobrze świadczą o tym albumie. To powtórzyła się sytuacja z „In the shadows”- znów zawiodło brzmienie... „Zawiodło” to jednak za duże słowo.... „Dead Againe” brzmi ostrzej, nowocześniej, ale i bardziej płasko. „The Night”, „Mandrake”, „Sucking Your Blood” to utwory słabe jak na Kinga Diamonda. "The lady who Cries”, "Banshee”, "Fear”, "Crossroads”- to prawdziwy fenomen. I cóż Mercyful Fate w roku 1998 próbuje znaleźć się w nowych czasach, trudnych czasach. „Dead Againe” można uznać za najsłabszy album w historii grupy, ale ile grup heavy metalowych chciałoby mieć takie osiągnięcia w swojej dyskografii, to prawdziwa perełka...
I kolejny album „9” [http://www.youtube.com/watch?v=oMZ3BX9nt10&list=PLM7P5p3xw6P5MMGjXd4anjL7Tj7CRSwUb].... To kontynuacja „Dead Againe” pod względem brzmieniowym. Kompozycje są zwarte i konkretne.... i bardzo nowoczesne jak na ten zespół... To co jedni uznają za wadę, inni wezmą za zaletę. Nie każdemu można dogodzić. Nie jestem jednak przekonany do końca, czy zamulony wstęp do „The Grave”, albo jednostronny wręcz melancholijny „Insane” czy „Buried Alive”. Oczywiście się czepiam, bo album jest znakomity, a Mistrz na tym albumie sięgnął do warstwy lirycznej, do której przyzwyczaił na początku swojej działalności.
King Diamond i Mercyful Fate to niewątpliwie prawdziwe mistrzostwo. Nie da się koło tego zespołu przejść obojętnie. Można lubić lub nie black metal, ale trzeba przyznać jedno Mercyful Fate potrafi urzec, zniewolić... Głos Diamonda i ten niesamowity pazur jest tym czego oczekuję po muzyce rockowej jako jej wierny fan od ponad 25 lat.
|