Na temat austiackiego black metalu mam dość nikłe pojęcie. Nie znam zbyt wielu zespołów, które grają black metal. Dla mnie austiacki black metal to Belphegor. Dziś zespól gra blackened death metal (od „Lucifer Incestus” piątego albumu nagranego w 2004 roku).
Blackened death metal, także black/death metal to forma przejściowa pomiędzy black metalem i death metalem. Zazwyczaj charakteryzuje się szybkimi, prostymi typowo blackowymi riffami oraz techniczną grą perkusji i brutalnym growlem, cechami charakterystycznymi death metalu.
Ta charakterystyka jest dość luźna, gdyż wiele zespołów uważanych za blackened death metal ma swoje wizje tworzenia muzyki. W tekstach nawiązuje się zazwyczaj do satanizmu i okultyzmu. Prekursorem gatunku jest grupa Hellhammer. Ta nazwa jednak może się wielu fanom mrocznej muzyki nie kojarzyć.... Jest to zespół muzyczny, jeden z pionierów klasycznego black/thrash metal, założony w roku 1982 w Szwajcarii (Nurensdorf, Zurych). Z niego narodził się później Celtic Frost[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/celtic_frost/2014-07-04-230], będący wielką inspiracją dla zespołów grających w późniejszym okresie.
Tak naprawdę mówiąc ten gatunek rozpowszechnił się dzięki dwóm albumom. Pierwszym z nich jest „IX Equilibrium”[http://www.youtube.com/watch?v=PuOy14BKg4Q] z 23 listopada 1999 roku zespołu Emperor[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/emperor/2014-07-05-415]. Powtórnie wydany w 2004 przez Candlelight Records i w 2006 przez Back on Black Records. Album określany jest jako wyznacznik nurtu black/death metal, gdyż jako jeden z pierwszych łączy elementy black i death metalu.
„Satanica”[http://www.youtube.com/watch?v=2T1bBHWz6r4] natomiast to czwarty studyjny album polskiej grupy muzycznej Behemoth[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/behemoth_wstep/2014-07-05-424]. Wydany został 1999 roku nakładem wytwórni muzycznej Avantgarde Music oraz w rok później dzięki Dwell Records.
Był to ostatni album z udziałem gitarzysty Leszka Dziegielewskiego, który odszedł z zespołu jeszcze w 1999 roku. Jest to również pierwszy album z wyraźnymi wpływami stylu death metal, wzbogacony charakterystycznymi dla Behemotha[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/behemoth_wstep/2014-07-05-424] , nakładanymi wielośladowo wokalami. To połączenie dwóch gatunków jest określane jako blackened death metal, na kształt którego płyta wywarła duży wpływ.
Część nakładu wydawnictwa zawierała zmieniony tytuł pierwszego utworu ("Decade Of Therion") na "Decade Of ΘΕΡΙΟΝ" oraz "Decade of Oepium". Natomiast wydana przez Metal Mind Productions reedycja albumu zawierała dodatkowo 6 utworów koncertowych...
Wróćmy jednak do Belphegor. Nazwa zespołu pochodzi od jednego z demonów. W tradycji okultystycznej jest to demon odkryć i znakomitych pomysłów. Uznawany przez kabalistów za upadłego anioła, który przed upadkiem przynależał do Chóru Księstw. W demonologii Chrześcijańskiej uznawany jest za opiekuna jednego z grzechów głównych - lenistwa.
Jest przedstawiany pod postacią młodej dziewczyny. Pierwotnie czczony przez Moabitów na górze Phegor. Miał postać fallusa i był uznawany za boga rozpusty. Rufin z Akwilei i św. Hieronim utożsamiali go z Baal-Peorem z Księgi Liczb (25, 2-6). Collin de Plancy uważał, że Belfegor jest akredytowanym ambasadorem piekła we Francji, o tym samym wspomina Victor Hugo w Pracownikach morza. Robert E. L. Masters w Eros and evil dowodzi, iż jest odpowiednikiem hinduskiego Rutrema. Niektórzy badacze utożsamiają go z Crepitusem lub Priapem.
Obrzędy ku jego czci odbywały się na kulawym stołku, a w ofierze składano mu produkty trawienia.
Johann Weyer zauważył, że demon ten ma zawsze otwarty pysk, co związane jest z imieniem Fegor oznaczającym szczelinę – w pewnych wypadkach cześć oddawano mu w grotach, a ofiary wrzucano tam przez szczeliny.
Większość kojarzy tego demona z filmem: „Belfegor- Upiór Luwru”. Jest to thriller z elementami fantastyki i horroru.
W 1935 roku francuski archeolog odkrywa w Dolinie Królów tajemniczą mumię. Starym kolonialnym zwyczajem znalezisko ładuje na statek i wywozi je do centrali, czyli do Paryża. Podczas rejsu wybucha dziwna epidemia. Cała załoga łącznie z archeologiem ginie, a sarkofag z mumią trafia do magazynów Luwru. Po latach podczas przebudowy Luwru mumia zostaje wyciągnięta z zapomnienia. Aby ją zbadać, przyjeżdża z Londynu Julie Christie - tu jako bardzo atrakcyjna pani egiptolog. Kiedy mumia zostaje "odpakowana", w muzeum wybuchają gabloty, szaleją kamery bezpieczeństwa, nie działają systemy alarmowe. Gaśnie światło i wysiadają korki także w kamienicy naprzeciwko muzeum, mieszkańcy tłumaczą to sobie jednak trwającym remontem Luwru i raz po raz wzywają "elektryczne SOS" w osobie sympatycznego Frederica Diefenthala (znanego z Taxi Luca Bessona). Na wdzięki elektryka łapie się mieszkająca z wiekową babcią Sophie Marceau i tak zaczyna się intryga...
Powstała w 1991 roku w Puch. W 1995 roku ukazał się pierwszy album studyjny zespołu zatytułowany The Last Supper. Jedna z moich ulubionych okładek..Najfajniejszy motyw jaki widziałem w swoim życiu, to jak się otworzy książeczkę i powstanie obrazek o rozmiarach A4...Sodoma i gomora.
Ale przejdzmy do rzeczy. Jest to ich pierwsza długo grająca płytka, która została wydana w 1995 roku. Osobiście uważam ją za najlepszą zaraz po "Bluttbaht"[http://www.youtube.com/watch?v=OmAOB6iCXfc].
Panowie od razu jadą z szatańskim koksem bez pierdolenia się z jakimś intro czy innymi dziwnymi melodyjkami. Wiadomo od pierwszej sekundy, że album jest brudny, ostry i przepełniony nienawiścią do Boga i jemu podobnych.
Na tej płycie, tak naprawde poznamy dźwięki, które będą towarzyszyć Belphegor aż po dziś dzień. Charakterystyczne dźwięki gitar, sposób nastrajania czy też wokal.
Co prawda słychać, ze album jest ich pierwszym nagraniem i to już ponad 11 lat temu, ale jednak ten krążek ma jaja. Dla wielbicieli brudnych dźwięków black/death metalowych, będzie to krwisty kasek.
3-ci w kolejności kawałek "Impalement Without Mercy", należy do jednych z moich ulubionych, toporne walenie w bebny, wrzaski, szybka praca gitar i dający się usłyszeć w tle bas, dodają klimatu. Jest troche miejsca na zwolnienia, ale na szczescie nie za dużo.
Podobają mi się miejscami jak zwalniają...Helmuth drze mordę w kierunku nieba i się niezły klimat robi. Klimat zła oczywiście..
7-dmy już z kolei utwór, kompletnie miażdży swoją ciężkością i zwierzęckością! "In Remembrance Of Hate And Sorrow" zaczyna sie ostro jak zwykle, a później...Zwolnienie...świst...kurewsko źle gitary i jęki..Zawsze podgłaśniam ten fragment.
Co tu dużo mówić, bluźniercze są to klimaty. Zresztą po okładkach wiadomo czego się można spodziewać. Oprócz standardowego "napierdalania", znajdziemy gdzieś jakaś solóweczkę, niezbyt skomplikowaną, ale po co one tutaj miałby by być?
Jedyne w sumie co mogę im zarzucić, jest to iż po przesłuchaniu polowy albumu, może się nam znużyć jako że jest to dosyć męczący album dla ludzi przyzwyczajonych do delikatniejszych i lepiej nagranych/zmixowanych płyt.
W 1997 roku został wydany drugi album Belphegor pt. Blutsabbath. W 2000 roku ukazał się trzeci album pt. Necrodaemon Terrorsathan[http://www.youtube.com/watch?v=oxfVAKwA-1k]. Austriacki Belphegor, dzięki znakomicie przyjętemu poprzedniemu krążkowi, momentalnie stał się jednym z najbardziej rozpoznawalnych zespołów tamtejszej ekstremalnej sceny metalowej. Nie dziwota – „Blutsabbath” był genialny w każdym calu. To był jednak rok 1997. Teraz mamy rok 2000, a Belphegor wkracza w nowe milenium z nowym bluźnierczym materiałem.
Już sam tytuł zajebiście intryguje – „Necrodaemon Terrorsathan”. Geniusz zamknięty w dwóch słowach. Tytuł ten nie dość, że doskonale opisuje muzykę zawartą na krążku, to jeszcze można go podpiąć pod definicję ogólnego stylu grupy. Nowy album to dziewięć śmiertelnie przegniłych, zimnych utworów, które otwierają bramy do krainy demonów. Wystarczy posłuchać drugiego na albumie „Vomit Upon the Cross” (znów rewelacyjny tytuł!), aby uzyskać ogólny pogląd na zawartość albumu. Miało być ostro, brutalnie, bezkompromisowo i bez pierdolenia… i tak właśnie jest! Helmuth z załogą przypuszczają foniczny akt terroru, którego celem jest niczemu winny słuchacz. Zresztą, każdy człowiek, który sięga po płytę tych piewców chaosu, wie mniej więcej, czego się spodziewać. W każdym bądź razie nowy Belphegor nie zawodzi. W jeszcze bardziej prześmiewczy sposób kpi z Chrześcijaństwa i organizacji, jaką jest kościół. Robią to przy pomocy różnych wstawek w postaci fragmentów pieśni mszalnych, dźwięków kościelnych dzwonów, czy też organów. Zaraz po takim fragmencie przychodzi jednak rozgniatający wszelkie robactwo muzyczny wpierdol, który pokazuje, jak głęboko w dupie muzycy mają panującą na globie religię. I chwała im za to, że potrafią na przestrzeni dźwięków ukazać swą wielka niechęć do wszystkiego, co prawe i godne. Dla Belphegor liczy się tylko Szatan, zło, czerń i zniszczenie. Wszystko to przekazuje sobą „Necrodaemon Terrorsathan”, mimo że album ten jest o wiele bardziej zaawansowany technicznie od poprzedników. Wspominam o tym dopiero teraz, jest to jednak słyszalne od pierwszych nut numeru tytułowego. Brzmienie jest nieco „czystsze”, perkusja słyszalna o wiele wyraźniej, riff’y są w miarę czytelne i składne – mimo wszystko zdołali zachować w swojej sztuce wielkie pokłady smoły, zła i zgorszenia.
„Necrodaemon Terrorsathan” nie robi na mnie tak ogromnego wrażenia jak poprzednik, ale nie śmiem nazwać go albumem słabszym. O co więc chodzi? Sami do tego dojdźcie.
24 listopada 2004 roku został wydany czwarty album zespołu pt. Lucifer Incestus[http://www.youtube.com/watch?v=2B0kTsP8Cjc]. Długo, bo prawie 3 lata przyszło fanom Austriackiego black/death’owego pomiotu czekać na nową dawkę bluźnierczych dźwięków. Czy się opłacało? Moim zdaniem jak najbardziej tak! Belphegor stał się niejako marką, która jest rozpoznawalna na „rynku”, nie mogli więc sprawy spieprzyć. I nie spieprzyli – „Lucifer Incestus” to logiczna kontynuacja tego, co zespół rozpoczął w szatańskim roku 1993.
Jak wspomniałem powyżej, najnowszy album to logiczna kontynuacja poprzednich wydawnictw. Niby nic szczególnego, jednak nie w wypadku tego akurat zespołu. Helmuth wraz ze swoim piekielnym orszakiem wyrobili już sobie renomę na tyle wysoką, że nie muszą wprowadzać zbytnich udziwnień do głównej formy muzyki, jaką prezentują. Jak można było się spodziewać, skorzystali z tego przywileju. Nadal serwują piekielnie szybką i siarczystą mieszaninę black i death metalu, z tym, że coraz bardziej „śmiercionośna” sztuka wychodzi do przodu. Nie wiem czy jest to efekt zamierzony, nie przeszkadza jednak w „konsumpcji” płyty. Niektórzy będą kręcić nosem, mnie jednak obrót sprawy bardzo odpowiada. Nadal w muzyce Belphegor czuć smród siarki i samego Piekła, została ona jednak okuta w brutalne i agresywne death metalowe struktury. Powoli zespół Helmuth’a zdradza także ciągutki do coraz to bardziej technicznych utworów, co póki co im się nie zdarzało. Na przestrzeni dotychczasowych trzech albumów długogrających, słuchacz miał do czynienia z nieustanną black metalową nawałnicą, tymczasem na nowym albumie agenci samego Rogatego znaleźli miejsce na okazyjne zwolnienia („Demonic Staccato Erection”, „Fukk the Blood of Christ”) czy też wyraźne solówki („The Sin – Hellfucked”). Artystyczny progres jest słyszalny, choć może niekoniecznie pożądany. Tak czy owak, trzeba się z nim oswoić. Zespół zaczyna drążyć w skale, na którą dotychczas nawet nie spoglądał. Co z tego wyjdzie? Zobaczymy na kolejnych albumach. Na koniec wspomnę jeszcze o naprawdę godnej uwagi produkcji, dzięki której zespół uzyskał fenomenalne brzmienie. Niektórym może się ono wydać zbyt mało ogniste, za miękkie, mnie jednak odpowiada w zupełności.
Nie jest to najlepszy album Belphegor, to trzeba powiedzieć od razu, w razie czego gdyby ktoś się łudził. Jest on jednak udanym epizodem w znaczonej krwią krucjacie ku chwale Najniższego, jaką Belphegor prowadzi od lat.
Rok później nakładem Napalm Records ukazał się piąty album pt. Goatreich - Fleshcult. Austriacki Belphegor, którego historia liczy lat kilkanaście, zwrócił moją uwagę dwoma ostatnimi albumami, "Necrodaemon Terrorsathan" (2000) i "Lucifer Incestus" (2004). Zespół ten wydaje się przez wielu trochę niedoceniany i traktowany dotychczas nieco po macoszemu. Ale skoro wspomniane wydawnictwa nie wpłynęły na większe zainteresowanie tą kapelą, pozostaje liczyć, że piąty album krajanów Pungent Stench i Disharmonic Orchestra, wreszcie odmieni sytuację Belphegor. Mam bowiem wrażenie, że ten zespół na to zasługuje.
Tematem przewodnim "Goatreich - Fleshcult" jest diabelski black-death metal, znacznie mniej blackowy niż kiedyś, w kilku miejscach ze szczątkową ilością klawiszy dla klimatycznego smaczku. Nowy album Belphegor to krążek lekko "połamany" i nieco rozbudowany, w przeważającej części bazujący na ekstremalnych i brutalnych tempach oraz wściekłym, demonicznym wokalu. Nie samą jednak morderczą jatką człowiek żyje - Austriacy mimo iż są w niej znakomici, na następcy "Lucifer Incestus" sięgają też po miażdżące zwolnienia (walcowaty i monstrualny "Sepulture Of Hypocrisy", powolny "Kings Shall Be Kings") i niewielką melodyjność ("Fornicationium Et Immundus Diabolus", "Swarm Of Rats"). Przede wszystkim jednak "Goatreich - Fleshcult" to czterdzieści minut świetnego, siarczystego death metalu, solidnie wyprodukowanego, najeżonego porządną techniką i zabójczymi pomysłami.
Za sprawą następcy "Lucifer Incestus" austriacki kwartet ma szansę zostać wreszcie dostrzeżonym przez większe rzesze metalowych maniaków. Jest to bowiem najlepsze wydawnictwo tego zespołu, demonstrujące tkwiący w nim całkiem spory potencjał. A jeśli do tej pory nie mieliście okazji zapoznać się z twórczością Belphegor, natomiast żywsze bicie serca powodują u was na przykład ostatnie płyty rodzimego Behemoth, to śmiało możecie zaopatrzyć się w ten krążek. Naprawdę warto zainwestować w tę kapelę.
31 października 2006 roku ukazał się szósty album pt. Pestapokalypse VI[http://www.youtube.com/watch?v=E_ka_N543-g]. Słuchałem kiedyś z rozkoszą Blutsabbath zastanawiając się czy istnieje zespół, który potrafi utrzymywać tak wysoki poziom na każdym kolejnym albumie. Potem nadeszły płyty Necrodeamon Terrorsathan, Lucifer Incestus i Goatreich - Fleshcult i każda z nich pokazywała, że można nie tylko zachowywać równie wysoki poziom, ale nawet windować go coraz bardziej w górę. Przyznaję też, że nie bez lęku podszedłem do najnowszego krążka "Ambasadora piekieł". Niepotrzebnie.
Belphegor jest pochodzącym z Austrii black/death metalowym monstrum. Na wcześniejszych płytach oscylowali bliżej śmierć metalu, konsekwentnie jednak z płyty na płytę dryfując w stronę czarnych sztuk, by osiągnąć fantastycznie wyważoną ich pochodną. Ale do rzeczy. Jaki jest Pestapokalypse VI? Na pewno jest to album bardzo dla Austriaków typowy. Kupa numerów grana na prędkościach kojarzących się z Marduk, sporo epickich zwolnień, solówki z wajchą. Normalka. Z tym, że... ta płyta wali w łeb jak cios Tysona! Potężne brzmienie, fantastyczne aranżacje, nieziemskie prędkości, kupa brudu i S(z)atan.
Przede wszystkim brzmienie, które różni się od poprzedniej płyty, a przypomina raczej to z "Lucifer...". Z początku trochę mnie to zdziwiło, w końcu "Goatreich..." brzmiało perfekcyjnie i spodziewałem się raczej, że Belphegor pójdzie raczej w tym kierunku, niemniej jednak Pestapokalypse VI brzmi potężnie, wszystko słychać idealnie, wiosła niszczą prawidłowo, sekcja grzmi. I o to chodzi. Wokal również różni się od poprzednich albumów, Helmuth powrócił do niskich growli przerywanych gdzieniegdzie typowo blackowym skrzekiem, czyli odnotowujemy miły powrót do korzeni.
Pewną nowością mogą być teksty niektórych utworów pisane po niemiecku, ale kwestia budowy samych kawałków pozostaje właściwie niezmienna. Belphegor przez lata wypracował sobie własny styl i dobrze się w nim czuje, a co ważniejsze, nie zaczął jeszcze "zjadać własnego ogona", jak niektóre zespoły.
Pestapokalypse VI nie rozczarowuje. To naprawdę świetna płyta, pokazuje jak fantastycznie się ten zespół rozwinął od początku kariery. I na koniec zostawiam jeden malutki zgrzycik. Mianowicie, okładkę omawianego albumu projektował Seth, który jest również autorem grafiki z ostatniej płyty Vadera i... no cóż, nie sposób uniknąć podobieństw i skojarzeń... ale, właściwie, to kogo to obchodziJ.
W ramach promocji wydawnictwa został zrealizowany teledysk do utworu "Hells Ambassador" w reżyserii Floriana Wernera. Tego samego roku zespół odbył trasę koncertową Blackest of the Black Tour w Stanach Zjednoczonych. W 2007 roku zespół odbył europejską trase koncertową wraz z Six Feet Under, Finntroll i Nile. Również w 2007 roku zespół wystąpił w Brazylii i Meksyku.
15 kwietnia 2008 roku ukazał się siódmy album Belphegor zatytułowany Bondage Goat Zombie[http://www.youtube.com/watch?v=5Bo8UEV6r04]. Zwlekałem z tą opinią do samego końca, do momentu aż moje głośniki ogarnęła cisza, a „Bondage Goat Zombie” dobiegł końca. Belphegor niejako odcina się od przeszłych dokonań – taka jest moja opinia. Od „Goatreich-Fleshcult” robią to w coraz bardziej ordynarny sposób. „Bondage Goat Zombie” pokazuje to w sposób wybitnie dosłowny.
Wstęp mało pocieszający i raczej mało optymistyczny? Cóż, po co ukrywać coś, czego ukryć się nie da? Belphegor się zmienia. Otwierający numer tytułowy powala. Tak jest, „Bondage Goat Zombie” to cztery minuty ostrej jazdy znanej z początków zespołu. Jest to jednak tylko pewien zwód zastosowany przez zespół. Mianowicie reszta albumu to średnio szybkie granie, do którego zespół starał się przyzwyczaić słuchaczy już na poprzedniku – „Pestapokalypse VI”. No i tu stawiam w tym momencie pytanie, na które nigdy nie uzyskam odpowiedzi – co jest powodem ewidentnego zwolnienia i spuszczenia z tonu, Panowie? „Stigma Diabolicum” to w końcu dość nietypowy utwór, jak na Belphegor. Średnio szybki, z wyraźnym i nośnym riffem (sic!) oraz patetycznym refrenem. A to tylko wierzchołek góry lodowej (nie mylić z wulkanem, na który czekałem, ale raczej się już nie doczekam). Do zestawu średnich utworów dochodzi także „Justine: Soaked In Blood”, który wg mnie jest po prostu monotonny i monotematyczny, równie średni jest także „The Sukkubus Lustrate”. Teraz uznacie mnie za dziwaka, ale jest na tej płycie pewna perełka, która totalnie zburzyła mój światopogląd. Tą perełką jest „Sexdictator Lucifer” - wolny, senny utwór ze zwrotką prowadzoną niemalże tylko przy pomocy ścieżki basu (i perkusji oczywiście), do tego w przeważającej większości wyryczany po niemiecku – ideał! Mimo iż jest to najwolniejszy numer na płycie, jest on po prostu najlepszy. Klimatem burzy wszystko inne. Zło, trochę humoru no i perwersyjny seks w tle. Miodzio. Jednak mimo to, nie jest to już ten Belphegor, który pokochałem i za który byłbym kiedyś w stanie oddać wiele. Panowie stracili werwę, chęć do tłuczenia we wszystko, co popadnie. Helmuth wraz z diabolicznymi kompanami po prostu dojrzał, co w sposób znaczący wpłynęło na aktualnie graną muzykę. Przystępność tego albumu na pewno przyniesie zespołowi kilku nowych fanów. Co jednak ze starymi, którym w głowie tylko śmierć, krew, pot i szaleństwo zarówno dźwiękowe jak i ideowe?
„Bondage Goat Zombie” pokazuje, w jakim kierunku podąża Belphegor. Jednym przypadnie do gustu, innych totalnie zniesmaczy. Cóż, taki urok rozwijania się.
Wydawnictwo zadebiutowało na 42. miejscu austriackiej i 81. niemieckiej listy sprzedaży. W ramach promocji grupa odbyła w lipcu amerykańską trasę koncertową. Natomiast w październiku zespół wystąpił wielokrotnie w Europie. Zrealizowany został również teledysk do utworu "Bondage Goat Zombie".
W lutym 2009 roku w Stage One Studios w Kassel we współpracy z Andym Classenem zespół rozpoczął prace nad ósmym albumem studyjnym. Nagrania zostały zakończone na początku lipca. Natomiast 24 sierpnia na oficjalnym profilu MySpace w formie digital stream został udostępniony premierowy utwór pt. "Walpurgis Rites" promujący album Belphegor. 9 października ukazał się album zatytułowany Walpurgis Rites - Hexenwahn. Okładkę wydawnictwa przygotwał brazylijski artysta Marcelo Hvc. W ramach promocji został zrealizowany teledysk do utworu "Der Geistertreiber".
Od przeszło kilkunastu już lat austriacki Belphegor raczy nas mieszanką black i death metalu w oprawie rytualnego, chorego fetyszyzmu. Poprzedniczki „Blood Magick Necromance”[http://www.youtube.com/watch?v=PqAM_8ofnTw] zbytnio nie różnią sie od omawianego krążka, jednak mimo konsekwentnej kontynuacji muzycznej, album zostaje dość dobrze odebrany. Gdzie tkwi sukces zespolu? Wnet się okaże.
„Blood Magick Necromance” to mieszanka dwóch jakże podobnych i różnych od siebie gatunków jakimi są death i black metal. Świdrujące mózg, pełne jadu oraz jakże charakterystyczne dla zespołu melodie to według mnie ta „czarna” część austriackiego projektu, resztę wypełnia potężna sekcja perkusyjna oraz nowe dla zespołu brzemienie. To wszystko zostało osiągnięte za sprawą pana Tägtgrena i jego studia Abyss w którym pracowały takie sławy jak nie szukając daleko norweski Immortal, którego brzemienie jest przepotężne. Charakter i dzwięk gitar słyszanych na „Blood Magick Necromance” jest przez wielu, jak i również przeze mnie uważane za najpotężniejsze jak dotychczas brzmienie w karierze Belphegor. Album zawiera w sobie rozsądnie zbalansowane dawki szybkich i wolnych, pompatycznych wręcz numerów. Do takich można zaliczyć marszowe „Rise To Fall And Fall To Rise” z epickim i podniosłym klimatem podczas sekcji zwrotek. Dla osób łakomych szybkiej perkusji polecam ostatni numer na płycie zatytułowany „Sado Messiah”, który zaraz po „Rise to fall..” jest moim ulubionym na tej płycie numerem. Pełen typowych dla Belphegor melodii oraz karkołomnych, szybkich perkusji jest idealnym zakończeniem płyty. Mimo chwytliwych numerów są również takie, które nijak mi nie podchodzą, ale być może jest to tylko moja własna, mylna opinia. „Angeli mortis de profundis” jest właśnie takim, po przesłuchaniu którego nie zostaje mi nic – ani w duszy ani w głowie. Całe szczęście większość kawałków ma w sobie ten melodyjny pierwiastek, który jest mi bardzo miły. Standardy jak przystało na zespół z takim stażem utrzymywane są na bardzo wysokim poziomie. Perkusji osobiście nie mam nic do zarzucenia. Aranże, brzmienie oraz sama technika to cud, miód i orzeszki. Co do wokali, rzec śmiało mona, że Helmuth jak zwykle prezentuje swój charakterystyczny growl i jako wokalista dba o jego unikalność. Cała płyta naszpikowana jest głębokimi rykami, które często łączone są z wysokimi skrzekami typowymi dla black metalu. W połączeniu obydwa elementy dają nam istną wokalną piłę łańcuchową, która nie raz i nie dwa wywołała ciarki na mym ciele. Styl i maniera wokali Helmutha bardzo mi sie podobają i oceniam je jako bardzo przyzwoite.
Będąc zaznajomionym z wcześniejszymi osiągnięciami Belphegor każdy kto pokusi się o przesłuchanie „Blood Magick Necromance” nie powinien się zawieść. Austriacy konsekwentni w swym zamyśle serwują kolejną dawkę erotycznego blackened death metalu z idealną nutką agresji. Jednak co jest dość słyszalne to nieco bogatsza paleta melodii niż dotychczas, co niektórym może się spodobać a niektórych może to niestety do płyty zrazić. Stwierdzam jednak, że pomimo tego małego faktu Belphegor prezentuje dalej to co zwykł był prezentować, dodatkowo dodając do tego zdumiewający efekt nowego miażdżącego brzmienia.
|