Członkowie HIM[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/him/2014-07-08-727 ] przeszli długa drogę od zawodowych rozkochiwaczy nastolatek do tego by stać się zawodową i dojrzałą formację rockową, której jak dowodzi najnowszy krążek „Tears on Tape” [http://www.youtube.com/watch?v=j1lpSe_m4II] ani nie myśli zwalniać tempa. Nie boję stwierdzić że ostatni album HIM zbliża się i to znacznie do takich klasyków jak „Grerest Lovesong vol 666” czy „Razorblade Romance”. Można powiedzieć, że na „Tears on Tape” jeszcze dalej. W czasach, gdy następuje powrót na scenę kultowego zespołu Black Sabbath[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/black_sabbath/2014-07-04-317] (jakoś ciężko jest mi się doszukać względów artystycznych czy wielkiego szacunku dla fanów), w czasach, gdy umiera Jaffa Hemmilton- Slayer[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/slayer/2014-07-04-279] nigdy nie będzie taki jak kiedyś; albumy takie jak „Tears on Tape” zdają się nieść sztandar rockowego etosu. Ville twierdzi, że podobieństwo z „A Nacional Acrobat” jest tu czysto przypadkowe. Potwierdza to jednak ciągoty Finów by dążyć się do upodobnienia się do tych najlepszych. Album ten jest kopalnią zapamiętywalnych utworów, które można spiąć klamrą.
HIM nie stawia na brzmieniowe cuda, ale na kompozycje, co można przypisać grupie in plus.
Album ten jest komercyjny, ale nie tandetny... Warty przesłuchania..
Czasem, gdy mam odpowiedni nastrój , gdy aura pogodowa raczej nie zachęca do optymizmu- sięgam po dzieła klasyków; dzieła pełne naturalnego mroku. Często też zastanawiałem się w jaki sposób były one w stanie zahipnotyzować swoich fanów. Zastanawiam się też dlaczego większość z tych formacji gra dziś zupełnie inaczej, a współczesne dzieła owych muzyków jakoś utraciły swoją dawną magię. Do grona rewolucjonistów na pewno na pewno musimy zaliczyć szwedzki Tiamat[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/tiamat/2014-07-05-420 ]- zespół , który nie raz zmieniał swoją stylistykę pozostaje nadal zespołem kultowym. Gdy wchodzimy do restauracji i mamy do wyboru tylko parówkę z bigosem- to nie mamy bogactwa, które będzie nas budować.... Na całe szczęście Tiamat jest zespołem, który od lat ubogaca nas całą paletą barw, a jednoczeście zachowóje swój naturalny mrok- mrok, który hispnotyzuje. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że są fani, którzy w pewnym momencie dzialalności zespołu bardzo się nim rozczarowali. No cóż w poszukiwaniach muzycznych jest tak, że jednym odpowiada jedzenie ciągłe schobowego z kapustą, a inni szukają nowych smaków...
Tiamat to nie tylko kontrowersyjny „A deeper kind of slumber”[https://www.youtube.com/watch?v=RrYcowQWJyo], ale przede wszytskim fenomenalny „Clouds”[https://www.youtube.com/watch?v=94I_jpaY328][https://plus.google.com/photos/search/tiamat?pid=5948489922143418354&oid=110062462996295510274], który wpisuje się w stylistykę gothic/doom metalu (z kultowym już dziś „In a Dream”[https://www.youtube.com/watch?v=8QKr1to24QU&feature=kp]). Nie boję się użyć stwierdzenia, że „Clouds jest jednym z opus magnum zespołu.
Najpierw był „The Astral Sleep”[https://www.youtube.com/watch?v=_MMzyZjO91g&list=PLFA015C91D79D9282]- nie ukrywam, że gdy po raz pierwszysięgnąłem po ten album, nie wierzyłem że Szwedzi będą w stanie nagrać coś równie dobrego. Pomyliłem się... Wielce się pymyliłem... To wlaśnie „Clouds” stał się prawdziwą komnatą ciemności. To właśnie owego mroku szukam... A czym jest owe poszukiwanie, gdy ma się do czynienia z tak wielką sztuką?
Ta muzyka jest przepustką do świata nierealnej rzeczywistości. To królestwo nie calkiem dobre... Ale co rozumie się pod pojęciem dobra? Gdy weźmie się pod uwagę sposób myslenia chrześcijańskiej nomenklatury, to wiemy że mrok= zło, a na „Clouds” znajdziemy dużo owego szlachetnego MROKU. Na owym albumie widzimy całą gamę smutku. Atmosfera na płycie z każdą chwilą staje się coraz bardziej mroczna, coraz bardziej diabelska, ale tylko po to by ulatwić śmiałkom dotarcie do pałacu stojącego na lodowym wzgórzu. O majestat Synów Nocy. Gdy choć raz uda Ci się do niego dotrzeć, to będziesz chcial w nim zostać na wiekiTo jest właśnie owa specyjika hipnozy.
„Clouds” to prawdziwa esencja mroku i apogeum doskonałości tego zespołu. Tiamat to rycerze Cienia, istni strażnicy piekielnych czeluści. Nie wiem już komu poczękowac z jego nagranie: Eldunowi?, Całej grupie?, Bogu?, Szatanowi? Najlepiej wszystkim po trochu, bo to album, do którego pasuje stwierdzenie: ARCYDZIEŁO! Takie hity jak „In a dream” czy „The Sleepinf Beauty” i „Caress o Stars” to numery, które do dziś są uznawane za kultowe...
Tiamat tym albumem dotarl na sam szczyt... Później powstała wielka pustka...
To był impuls. I miłość od pierwszego usłyszenia. Ogromny sklep muzyczny wyposażony w stosy mniej lub bardziej poszukiwanych płyt... Wśród nich była ta wyjątkowa, jedna z najważniejszych w moim życiu... "Bloody Kisses"[https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5948427060843576865/6037696671263415634?pid=6037696671263415634&oid=110062462996295510274]https://www.youtube.com/watch?v=rZ00yMycpI8]... Wtedy Type O'Negative[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/peter_steele_type_o_negative/2014-07-05-431] był jeszcze niezbyt dobrze znanym mi zespołem. Miałam jedynie ulotny kontakt z ich debiutem "Slow, Deep and Hard", wiedziałam, że Peter Steele udzielał się kiedyś w Carnivore (a ta formacja akurat nie była obca mojemu sercu). Do dziś nie do końca wiem, jak to się stało, że wróciłam do domu właśnie z "Bloody Kisses". Szukałam przecież czegoś zupełnie innego...
Rozterki nie mają jednak w tym momencie najmniejszego znaczenia. Dzięki temu dziwnemu impulsowi i magicznemu wewnętrznemu głosowi, dane mi było poznać jedną z najpiękniejszych płyt, jaki do tej pory ujawniły się mrocznemu światu. Długo nie mogłam dojść do siebie po pierwszym "starciu" z tym dziełem. I ten paraliż trwa do dzisiaj. Są przecież płyty, które zawsze wywołują takie same emocje...
"Bloody Kisses"... urzekająca podróż przez zakamarki mrocznej podświadomości, przez prawdę ukrytą na dnie duszy. Te dżwięki wymykają się jakiejkolwiek klasyfikacji i jakimkolwiek porównaniom. Nie można przyczepić im ściśle określonej etykietki. Ci, którzy to uczynili, nie wiedzą czym jest sztuka... Ta muzyka łączy grzeszne piękno, erotyzm i cierpienie z bluźnierstwem, "słodką" perwersją i porażającą szczerością. Kojące melodie fantastycznie nakładają się na ociężałe, "przybrudzone" gitary. Głębia i czułość doskonale kontrastują z "surowością" i obłędem. Mnóstwo w tym wszystkim sprzecznych uczuć i przeciwieństw. Mnóstwo zakazanych pragnień, które w obawie przed potępieniem nigdy nie zostaną ujawnione "moralnemu" światu. Nienawidzieć miłość - to może przerażać. Kochać nade wszystko, do bólu - to zdarza się tylko w snach... Pożądać Zbawiciela - ta obsesja zasługuje na karę i wieczne potępienie. Czy można jednak uciec przed prawdą i własnymi pragnieniami...? Te dźwięki łączą ze sobą skrajne uczucia, nastroje i stany. Nienawiść ("Kill All the White People", "We Hate Everyone") przeplata się z miłością ("Summer Breeze"), depresja, tęsknota ("Blood 2 Fire"), mrok i ból ("Bloody Kisses") z upojeniem, zauroczeniem, magią ("Black no. 1"). Nad wszystkim dominuje TEN cudowny, głęboki wokal Petera. Wokal, którego nie są w stanie zdefiniować żadne słowa... "Bloody Kisses" wnika na dno duszy, by wydobyć z niej najbardziej grzeszne pragnienia. Przed tą płytą nie ukryje się niczego. Z prawdą nie można przecież walczyć...
Właściwie to trudno wybrać mi tę najwspanialszą, najważniejszą dla mnie płytę Type O'Negative. Wszystkie one działają na mnie dokładnie w ten sam sposób. Może jedynie największym sentymentem darzę właśnie "Bloody Kisses", bo to przy niej po raz pierwszy pogrążyłam się w nieodwracalnej hipnozie. Ten stan nadal trwa... Nie ma ucieczki...
Blisko pięć lat czekaliśmy, ale w końcu się doczekaliśmy! Nowy album kultowego Tiamat[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/tiamat/2014-07-05-420] stał się rzeczywistością i będzię mógł łechtać zdołowane dusze przez kolejne kilka lat. Zapewne zdecydowana większość fanów pogodziła się z faktem, że czasy "Wildhoney" już nie wrócą, ale warto zauważyć, że zarówno "Judas Christ", jak i "Prey" wykazywały pewną zwyżkę formy, bo gorszym okresie dla zespołu w końcówce lat 90-tych. Jak sam Johan Edlund zapowiadał, "Amanethes" ma zawierać wszystko to co najlepsze w Tiamat. Generalnie nie lubię płyt, które mają na celu zadowolenie wszystkich, gdyż wychodzi to nijako, ale tym razem jest inaczej.
Nie nastawiałem się usłyszeć Tiamat w takiej formie. Rzeczywiście, muszę przyznać liderowi szwedzkiej formacji rację, że "Amanethes" jest w zasadzie syntezą tego co najlepsze w Tiamat - dodać należy tylko, że tego co najlepsze po roku 1994. Od razu zapowiadam, że fani "Astral Sleep", czy nawet "Clouds" będą kręcić na to wydawnictwo nosem. Przede wszystkim rzuca się w oczy to, że jest to album mniej wyciszony niż poprzedniczki. Dosyć często słyszymy Edlunda śpiewającego przychrypniętym głosem (skojarzenia z czerwonym Michałem W. wydają się być na miejscu), gdzieniegdzie pojawi się także cięższy riff. Formacja nie zrezygnowała jednak z bardzo piosenkowego charakteru utworów - dominują utwory proste, ale bardzo róznorodne. I to też jest największym dylematem tego krążka:
- Gdy pojawia się growling, moje skojarzenia biegną w kierunku ostatniego Moonspell
- Gdy jest ciężej, ale wokale są czyste, to wydaje mi się, że słucham ostatniego Paradise Lost
- Gdy w ogóle jest spokojnie, mam wrażenie, że słucham Pink Floyd, czasem gdy pojawi się do tego chrypa, to śmierdzi kapelami z Seattle
- Gdy robi się zbyt melodyjnie, to mam wrażenie, że słychać Nickelback
- Tiamat słyszę jedynie wtedy, gdy słyszę podobieństwa do "Wildhoney"
- Jest sporo nawiązań do rocka progresywnego lat 70-tych oraz do twórczości Porcupine Tree z czasów "Signify"
Ciężko jest mi się ustosunkować do tego albumu. Utwory są naparawdę dobrze napisane i wpadają w ucho. Jest to chyba nawet najlepsza płyta Tiamat od czasów "Wildhoney". Z drugiej strony, pierwsze cztery z punktów powyżej można potraktować jako pewnien zarzut - w gruncie rzeczy, w wielu momentach, zwłaszcza w warstwie muzycznej, Tiamat, Paradise Lost i Moonspell zaczynają sę powielać. "Amanethes" jest jednak albumem lepszym i bardziej wyrazistym od ostatnich dokonań Anglików i Portugalczyków i jak dla mnie jest sporym zaskoczeniem. Pomimo wielu podobieństw podoba mi się różnorodność i spójność tego wydawnictwa. Bardzo mocnym punktem moim zdaniem są klawisze, które nadają tym dźwiękom mnóstwa niepokoju i goryczy. Podoba mi się także, że Edlund poszerza źródła inspiracji i umiejętnie potrafi je wplatać do twórczości Tiamat, nawet tej mniej aktualnej. Warto wspomnieć, że dostaliśmy aż 14 czternaście utworów, trwajacych w sumie 64 minuty - jak dla mnie odrobinę za długo.
"Amanethes" spokojnie można zaliczyć do udanych albumów. Przede wszystkim jest to twór łatwiejszy w odbiorze niż poprzednie krążki i bardziej chwytliwy, ale nie tracący nic na klimacie. Niewątpię, że to dzieło zadowoli nie tylko nowych, ale i starszych fanów Tiamat. Tym razem nie jest to już przyczajony tygrys, który budzi się po kilku przesłuchaniach - tutaj muzyka chwyta od razu. Naprawdę miłe zaskoczenie.
Tak więc nastał rok 1296. Słyszymy dwanaście uderzeń zegara. Są one dziwnie znajome... Jakieś monstrum, skrzypienie drzwi... I zdanie - "posłuchajcie, posłuchajcie, jak nam Dzieci Nocy grają...". Tak, to pierwszy ukłon Petra w stronę starych horrorów. Dźwięki te pochodzą z filmu "Nosferatu - wampir" w reżyserii Wernera Herzoga. Krótkie intro "Royale Carpathia", które zdaje się być łącznikiem z "Nosferatu", płynnie przechodzi w "Transylvanian Werewolf". I kroczymy już ciemnym, rockowym szlakiem po Karpatach (gitara brzmi dużo lepiej niż na wcześniejszym albumie). W tym utworze mamy też rewelacyjny kwartet smyczkowy zamiast klawiszy. Natomiast Petr śpiewa jeszcze niżej, tworząc mroczniejszy klimat. W prawie dziewięciominutowej kompozycji mamy jeszcze bardzo dobrze zagraną solówkę i powrót do poprzednich struktur, a także cudowne solo na flecie. Bardzo dobre, nostalgiczne, ale zarazem zagrane wilkołaczym pazurem rozpoczęcie albumu. Warto również wspomnieć, że do utworu tego zrealizowano bardzo efektowny - jak na czeskie możliwości - wideoklip. Oprócz między innymi pary wilków można w nim zobaczyć Petra o trupiobladej twarzy wstającego z grobu, a także niezwykle efektowną przemianę w wilkołaka.
Tak, jak na płycie "Nosferatu" łącznikiem pomiędzy utworami był padający deszcz, tak na "Werewolf" poszczególne utwory skleja niepokojąco wiejący wiatr. "Bratrstvo vlkodlaka" ("Bractwo wilkołaka") wita słuchacza najpierw mocnym, dudniącym w uszach basem, świetną perkusją Pavla i bardzo niespokojnymi klawiszami. Głos Petra brzmi nisko, niczym umęczony życiem starzec. Pomimo tego, że cały utwór jest bardzo "czarny", w jego refrenie jest coś, co nakazuje, by śpiewać razem z wokalistą. Prawie dziesięć minut opowieści o przemianie człowieka w wilkołaka. To najdłuższy utwór na płycie, a ten motyw wciąż wraca. "Vampire Voodoo" to z kolei osiem i pół minuty powolnej, chwalebnej modlitwy na cześć Nosferatu i wszystkich wampirów. Delikatne, wręcz operowe klawisze, świetny bas, który gra tu linię melodyczną. Gdy już się wydaje, że to koniec pomysłów w tym utworze, Petr chwyta za gitarę. A robi to z niebywałą charyzmą! No i jeszcze ta prosta zagrywka, ale za to jaka. Można jej słuchać i słuchać, i słuchać. Jeszcze tylko lekko zdeformowany głos, jak gdyby gdzieś z zaświatów, i kolejne wyznanie: "Viva Nosferatus, Ave Dragonis".
"Julie umira kazdou noc" to drugi utwór na płycie, do którego zespół zaprosił gości. Najpierw jednak mamy delikatne dźwięki uderzania metalowego przedmiotu o szkło (a może to kielich z absyntem lub trucizną?), perkusję, tę nisko nastrojoną wiolonczelę, no i smyki. Aż ciary pojawiają się na plecach. Do tego rewelacyjnie współgrający z nimi umęczony głos Petra daje znak, że coś w utworze się będzie działo. I dzieje się... Do romantycznie grającego kwartetu smyczkowego dołącza jeszcze jeden gość. Jest to dobra przyjaciółka Petra Stepana z teatru - Lenka Schreiberova. Bardzo efektownie i złowieszczo wykonuje czarną recytację szekspirowskiej Julii. Potem mamy powrót wiolonczeli. Ładniej o Julii z Kapuletich nie dało się zagrać. Zdecydowanie najpiękniejszy utwór na tej płycie i chyba w całej działalności "Trzynastki"
Na początku kolejnej kompozycji ("Psycho") już wiemy, z kim mamy do czynienia. "Och, Matko... Krew, krew...!" Oto pojawia się we własnej osobie Norman Bates z kultowego filmu "Psychoza" Alfreda Hitchcocka. Jest to najkrótszy i zarazem chyba najbardziej rockowy kawałek na płycie. Fajny riff połączony z różnymi efektami gitarowymi i solówką dają wrażenie lekkiej psychodelii, rozdwojonej jaźni właściciela krwawego motelu. "Trinacte znameni" to z kolei najbardziej optymistycznie brzmiący utwór. Wesoły wręcz riff i znów rewelacyjny bas. Natomiast refren można by śpiewać w kółko - "tvuj cas stade je trinacte znameni". Bardzo fajnie wpada w ucho rozmowa gitary basowej z prowadzącą podczas solówki. Świetny, przebojowy kawałek do grania na koncertach i w Radiu Gotika. Jeśli takowe istnieje.
Niestety, wszystko co dobre, szybko się kończy. I tak jest tym razem. Pozostał jeszcze tylko jeden utwór. "Stigmata Vampire" to znów piękna, nostalgiczna gra kwartetu smyczkowego i głęboki, pełen zadumy głos Petra. Nie jest to śpiew, lecz tak, jak w "Kwiatach zła" - melorecytacja. Postawiono tu bardziej na czerpanie przyjemności z gry smyczków, które brzmią naprawdę wyśmienicie. Płytę zamykają dźwięki rozkoszy podczas czarnego sabatu i płacz dziecka. Tylko wyobraźnia podpowiada, co było dalej...
Tak kończy się wyprawa po wilczych szlakach Karpat. Na szczęście muzycy nie zgubili drogi i stworzyli dzieło, które śmiało może być wizytówką i czołowym reprezentantem gotyku. Na wielką pochwałę zasługuje świetnie zrealizowany pomysł zaproszenia kwartetu smyczkowego, który dodaje magii i klimatu. Zwłaszcza podczas słuchania albumu w deszczową, jesienną noc, gdzieś w jakiejś górskiej samotni.
Z czym kojarzą się Czechy? Z tanim i wyśmienitym piwem, knedlikami z gulaszem w pikantnym sosie, filmami typu "nikt nic nie wie", Szwejkiem, wreszcie Krecikiem i paroma innymi rzeczami. Mi od 1998 roku za sprawą trójkowych audycji śp. Tomasza Beksińskiego z dobrą muzyką. A dokładniej - z rockowo-gotycką grupą XIII. Stoleti (XIII wiek), która wyrosła na fundamentach punkowego składu H.N.F. (Hrdinove Nove Fronty) - klasyki czechosłowackiego punk rocka, której charyzmatycznym liderem był Petr Stepan.
Zanim pojawił się "Nosferatu", o którym za chwilę, Stoleti wydało dwa albumy - gitarowy "Amulet" (1992) oraz opartą głównie na instrumentach klawiszowych "Gotikę" (1994). W 1995 roku nadszedł czas na trzecią, przez fanów uznawaną za najlepszą w dyskografii, płytę. Trzeba przyznać, że "Nosferatu" jest wciąż świeżą rockowo-gotycką opowieścią o postaciach spod ciemnej gwiazdy i mrożących krew w żyłach wydarzeniach. Jak brzmi ta opowieść? Posłuchajmy zatem.
Każda historia musi mieć swój początek, a więc było to tak...
Zaczęło padać. Słychać grzmoty, wycie wilków oraz przejeżdżającą koło nas karetę. Tak wita swych gości Żywy Trup - Nosferatu. Świetny riff, sekcja rytmiczna i ten niski głos Petra Stepana. Jest miło, rockowo, ale też i groźnie, z pazurem. Po kilku minutach za oknem znów słychać deszcz, który jest łącznikiem pomiędzy bohaterami opowieści. Gdy opuszcza nas legendarny wampir, udając się na nocne łowy, odwiedza nas Krwawa Baronessa. "Nevesta temnot" to historia o nikim innym, jak o Elżbiecie z rodu Bathorych. Powolny rytm, niemal żałobny ton, z jakim Petr wyśpiewuje chwalebne wersety. Nie zapomnijmy jednak, że to tylko legenda...
Następna opowieść to pełny gniewu i buntu "Antikrist". Inspiracją do tej historii jest Vlad Tepes herbu Dracul. W tym utworze perkusja brzmi, jak gdyby nawet ona chciała zbezcześcić wszystkie świętości... I jeszcze na koniec ten szyderczy śmiech Draculi. Z kolei "Evangelium" to pierwszy na płycie utwór, w którym słychać klawisze. Ale za to jakie! Ach, te chórki. I wcale nie chodzi tu o chóry anielskie, lecz o te najciemniejsze, wszak "Ewangelia" wychwala Szatana. Kolejny raz jest mrocznie, magicznie i niemal metalowo.
"Svata valka" jest historią o świętej wojnie, czyli o tym, co się stanie, gdy na ziemię zejdą zastępy Aniołów i Demonów. Zwrotka śpiewana przez Petra jest pełna bólu i trwogi, dopiero w refrenie następuje uspokojenie. Całość jednak smaga basem jak biczem. Kolejna historia daje nam wytchnienie w organowych dźwiękach "Legendy o Szczurołapie". Jest to łagodna (zdecydowanie mniej gitar) opowieść, wiążąca się z pozamuzyczną działalnością lidera zespołu. Petr udziela się bowiem również jako aktor i scenarzysta teatralny, a jedna z jego wystawionych sztuk to właśnie "Legenda o Krysari".
Po krótkim odpoczynku grupa oferuje nam muzyczny portret Wielkiego Inkwizytora Tomasza De Torquemada. To oskarżenie tego, który oskarżał. "Gdzie jest Twój Bóg?" - woła Petr z wyrzutem w głosie. Na pochwałę zasługuje tu gniewna gitara i świetna sekcja rytmiczną z basem na czele. Następnie przychodzi czas na "Upiora ze skrzypcami". Utwór ten jest zainspirowany życiem Nicolo Paganiniego, postaci tragicznej, jednakże sama kompozycja ma optymistyczny wymiar. Złudne odczucie - nastrój burzy bowiem w pewnym momencie grzmot pioruna (pomiędzy utworami wciąż pada deszcz). Na niebie wschodzi "Czarny księżyc". Wkręcający się w umysł riff, niemal szepcący słowa wersów Petr i te klawisze w tle. W połowie utworu pewne zaskoczenie - śpiew chorałów gregoriańskich. Czy chcą nawrócić nasze dusze? Nie ma mowy - po takiej dawce czarnej magii i okultyzmu to się nie uda. Jeszcze krótka solówka i czas na ostatni utwór.
"Kwiaty zła" to zbiór najciemniejszych wersetów z różnych wierszy Charlesa Baudelaire'a. Gdzieś wieje wiatr, bębny nabijają bardzo powolny rytm, a nastrój uzupełniają monotonne akordy fortepianu. I wreszcie te organy pełne grozy. Jest jeszcze bardziej niespokojnie, gdy zaczyna szeptać Petr. Nisko, żałobnie, hipnotyzująco. Nasza wędrówka kończy się słowami "z dna przepaści czarnego raju zerwę kwiaty zła..." i powrotem karety oraz wyciem wilków zwiastujących, że to nie koniec. Można bowiem częścią drugą płyty "Nosferatu" nazwać następny album grupy - "Werewolf". Ale o nim kiedy indziej.
"Nosferatu" to bardzo dobra rockowa płyta, która zawiera w sobie to, co najlepsze w rocku gotyckim - mrok, magię i bardzo dobre, mroczne teksty. Ma także coś, co wyróżnia ją spośród dziesiątek jednakowo brzmiących gotyckich płyt - ten atut to genialny, charakterystyczny śpiew i osobowość Petra Stepana. To przede wszystkim dzięki niemu XIII. Stoleti ma swój niepodrabialny styl.
Na marginesie warto również wspomnieć, że książeczka dołączona do płyty jest okraszona obrazkami przedstawiającymi ciemne moce. Mamy więc i sabat czarownic, i średniowieczną rycinę Tańca Śmierci, a przede wszystkim cyrograf, który w XVII w. podpisał z diabłem Urbain Grandier.
Doskonałość. Od samego początku doskonałość. Muzyka, na którą czekałem bardzo długo. Płyta do tej pory prawie nie do zdobycia w naszym komercyjnym kraju. A spróbujcie, drodzy czytelnicy, zapytać o Trzynaste Stulecie w sklepie muzycznym. No dobra, nawet w Dobrym Sklepie Muzycznym (oczywiście z dwoma, może trzema wyjątkami). Nic z tego. Nie znajdziecie. Za to w Czechach. Bez większego problemu.
Vampires to przepiękny, żywiołowy utwór z mocnymi gitarami i szalenie żywą perkusją. Dzwony niosą ciemność nocy. Czarne czasy nadchodzą, nadchodzi koniec wieku, triumf śmierci nad życiem. Przez Karpaty biegną słudzy nocy, wilkołaki już tu są. Czarny jeździec, władca nocy.... Czegóż więcej można oczekiwać, będąc fanem tego gatunku. I piękna solówka gitary wraz z towarzyszącą jej twardą sekcją.
Vlci Zena – Wilczyca. Wilczyca wraz ze swoim stadem przedziera się przez leśne pustkowia w Karpatach. Oczywiście nocą. Pięć minut grozy i trwogi o własne życie. Ciekawe, nisko nastrojone gitary, grające swoje stałe i dość długie fragmenty klawisze. Vítr z Karpat to romantyczny utwór o miłości. O miłości, która zdarzyła się w Karpatach. O pocałunkach. O wietrze, które owe pocałunki niesie w daleki świat.
Kolejny utwór to coś dla miłośników horrorów. Candyman jest szybkim, rytmicznym, ale wcale nie wesołym utworem. Fajne przejścia gitary i basu i obowiązkowe solo – tym razem na klawiszach. Ruda plama, słońce krwawi. Czarne oczy Zombie są. Postać Candymana ukryta pod peleryną. Maska śmierci, potęga voo-doo. Czarna moc jest nad tobą, Bractwo nocy już cię nie wypuści, klątwa jest wieczna.
Tym samym skończyło się miłe słuchanie. To znaczy, dla mnie jest coraz milej, ale od tego momentu będzie coraz posępniej. Dùm Kde Tancí Mrtví – długa posępna, niesamowicie wolna kompozycja. Nisko nastrojone gitary, jednostajny, monotonny rytm perkusji – lekka zmiana tylko podczas refrenu. Potworne są te zwrotki. Mistrz Wagner z pewnością byłby zachwycony, mogąc to usłyszeć. Tymczasem zachwycony jestem ja. Pod koniec pojawia się świetna gitara i mocny dzwon, który bije ostatnim ocalałym. Utwór następny, Testament, jest jakby kontynuacją swojego poprzednika. Równie powolny, mroczny i dołujący. Choć mi osobiście bardziej się podoba ze względu na długie partie czystego czeskiego języka, śpiewane przez Petra Stepana. Podział na bohatera i narratora – niczym w prawdziwej powieści. Kronikę swą spisałem krwią. Nosferatu. W środku pojawiają się smakowite przerywniki (gitara, bas i perkusja). A pod koniec dziwaczny dodatek z klawiszy.
Elizabeth to wstrząsająca opowieść o krwawej hrabinie Batory. Rozpoczyna się organami z kościoła, po wstępie zmiana, pojawia się cichy i spokojny głos narratora. Potem Czarna Orchidea – ścianą dźwięku atakują nas pozostałe instrumenty. Poza opowieścią w zwrotkach, refren tego utworu rozkłada mnie na atomy. Potężne gotyckie brzmienie, mocno przesterowane gitary, chórek wokalny i czyściutka gitara akustyczna. Fenomenalne rozwiązanie. Po zwrotkach i refrenach następuje cisza, wracają klawisze i już przeczuwamy, co będzie za chwilę. Wszystkie instrumenty, wściekle grają ostatnią pieśń dla Elizabeth.
|