Piątek, 11.15.2024, 5:07 AM
Witaj Gość | RSS Główna | Rejestracja | Wejdź
Moja witryna
Menu witryny

Kategorie sekcji
historia [56]
classic rock [195]
hard rock [74]
punk rock [84]
NWOBHM [12]
black metal [164]
death metal [64]
thrash metal [38]
gothic metal [14]
metal symfoiczny [5]
new metal [47]
groove metal [3]
doom metal [14]
progresja [15]
mroczne koncerty i festiwale [2]
recenzje [63]
power metal [17]
grunge [9]
Moja książka- black metal [3]

Statystyki

Ogółem online: 1
Gości: 1
Użytkowników: 0

Główna » 2014 » Wrzesień » 16 » Klasyczne albumy heavy metalu- Hard Rock, cz. I
10:30 PM
Klasyczne albumy heavy metalu- Hard Rock, cz. I

Przenieśmy się za naszą zachodnia granicę, bo następną płytą jest Axel Rudi Pell[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/axel_rudi_pell/2014-07-07-660 ] i „Into the Storm”[http://www.youtube.com/watch?v=kNQs66VUcl0] [nadruk z okładką tej płyty znajdziecie w tym miejscu: https://plus.google.com/photos/search/axel%20rudi%20pell?pid=5988078145895082626&oid=110062462996295510274].

Nie długo szukałem odpowiedniego porównania w stylu zespołu. Mój wzrok padł na Reinbow, który jest dziś uznany za kultowy. Czego o nim mówię? Bo właśnie z tego zespołu Axel Rudi Pell sięgnął po Billy’ego Rondinelligo, który z Rainbow[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/rainbow/2014-07-04-323] nagrał albumy „Diffienlt to Cure”[http://www.youtube.com/watch?v=PF86yezj6Ao] i „Staight Between The Eyes”, bębnił też na „Cross Purposes”[http://www.youtube.com/watch?v=MRGH-yaPCT0] Black Sabbath[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/black_sabbath/2014-07-04-317 ]. Dużo lepiej radzi sobie wokalista grupy Johnny Gioeli. Sam Pell na „Into the Storm” błyszczy jako kompozytor i gitarzysta: potrafi zaproponować prosty, a jednocześnie chwytliwy riff jak w: „High Above”[http://www.youtube.com/watch?v=K9hKY6kZsPc], ale również zagrać rozbudowany do 10 minut, mocny numer tytułowy. Ponadto na płycie są śmiałe hardrockowe czady, z nośnymi chwytnymi refrenami („Tower of Lies”[http://www.youtube.com/watch?v=A09jQWs9-dM], „Burning Chains”[http://www.youtube.com/watch?v=sgf3imwBQ6A]  czy galopujący „Changing Times”[http://www.youtube.com/watch?v=ndz0dZWJP34]), jak i stylowe łagodzenie początku („Touching Heaven”[http://www.youtube.com/watch?v=Tigo16brViw]).

Gdy ktoś nie zna Pella, nadarzy się wspaniała okazja, bo to jeden z najlepszych albumów artysty.  

Często zastanawiam się czym jest prawdziwy satanizm. Są tacy, którzy widzą go w kinie (m.in. w takich filmach jak: „Omen”[http://rockmetal-nibyl.ucoz.pl/blog/omen/2014-09-16-843], „Dziecko Rosmary”[http://rockmetal-nibyl.ucoz.pl/blog/dziecko_rosmary/2014-09-16-844] , „Dziewiąte Wrota”[http://rockmetal-nibyl.ucoz.pl/blog/dziewiate_wrota/2014-09-16-846], „Adwokat Diabła” czy „Egzorcysta”[http://rockmetal-nibyl.ucoz.pl/blog/egzorcysta/2014-09-16-845]), w grach komputerowych („Dialbo”) czy w muzyce (tu szeroka gama muzyki rockowej). Wydaje mi się, że często ten termin jest nadużywany, widzimy z reguły ten problem tam gdzie go nie ma...

Satanizm to wiele systemów religijnych, wierzeń oraz praktyk, które nawiązują w różny sposób do postaci Szatana...

Czego o tym piszę? Ostatnio spotkałem się z określeniem, że poznański zespół Turbo[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/turbo/2014-07-04-326] jest zespołem satanistycznym... Takie stwierdzenie pojawiło się w popularnej wyszukiwarce internetowej, informację tą przekazał również proboszcz parafii w Środzie Śląskiej bojkotując tym samym występ grupy rockowej w tym mieście... Co jest prowodyrem takiej sytuacji? Niewątpliwie utwór „Kawaleria Szatana”, który w rzeczywistości z satanizmem nie ma nic wspólnego... Łatka ta wróciła jak bumerang, gdyż na półkach pojawiła się płyta „Piąty Żywioł”[http://www.youtube.com/watch?v=OrVnXKK_vi0][nadruk na stronie: https://plus.google.com/photos/search/turbo?pid=5968102077680298130&oid=110062462996295510274], bohaterem tego krążka jest człowiek.

Z ostatnimi płytami Turbo jest tak, że wzbudzają one spore kontrowersje... Są fani, którzy twierdzą, że „to już nie Turbo”- trzeba sobie odpowiedzieć, czy jest się fanem Grześka Kubczyka (polecam im Ceti i Panzer X) czy zespołu Turbo... Jeżeli jest się fanem Kupczyka to trzeba sięgnąć po płyty zespołu, gdzie był wokalistą (całkiem niezły materiał się nazbiera)...

Można powiedzieć, że dziś wiele jest sterylnych, wręcz plastikowych pozycji na rynku płytowym czy prezentowanych w radio. Z bólem serca stwierdzam, że odchodzi się od ambitnych stacji radiowych, np. od Eski Rock, zastępując je plastikiem dla „disco maniaków” (na częstotliwość rockowej Eski weszła stacja VOX FM nadająca hity disco)...

Ale przejdźmy do nowej płyty Turbo... Brzmienie jakie się tu pojawia jest nietuzinkowe: naturalne, żywe, powodujące, że całość pulsuje porywając słuchaczy do zdecydowanej interakcji. Znaleźć tu można świetne kawałki takie jak: „Myśl i walcz”, „This war machine”, „Niezłomny”, „Serce na stos”, „Przebij mur” czy „Garść piasku”. Warto więc sięgnąć po tą płytę.

Co sprawia, że album jest doskonały? Bez wątpienia obecny świat otacza zbyt wiele plastiku. Turbo zapewnia nam spotkanie nam z materiałem zupełnie oryginalnym, radością gry i oczywiście żywiołami. Brzmienie zawarte na tej płycie jest naturalne i żywe- powiedziałbym nawet prowokujące. Sprawia to wrażenie jakoby pulsowało, porywa słuchacza, zachęca go do prawdziwej interakcji.

Muzycy formacji mają doskonałą świadomość swojego potencjału. Sukces „Smaku Ciszy” czy „Kawalerii Szatana” potwierdził, że pomimo upływu ponad trzydziestu lat na scenie Turbo jest wciąż na topie. Z całą pewnością „Piąty Żywioł” bliższy jest stylistyce „Smaku Ciszy”. To czysty heavy metal z tym specyficznym hard rockowym zacięciem i odrobiną rockowej przestrzeni, a jednocześnie zawiera ten rockowy pazur. Owo zróżnicowanie, a jednocześnie dążenie do klasyki sprawia, że naprawdę warto sięgnąć po ten album. Słuchając „Piątego Żywiołu” nie mam co do tego żadnych wątpliwości. 

O Szwedach z In Solitude świat usłyszał, gdy dwa lata temu formacja wypuściła na rynek dobrą płytę „The World. The Fish. The Devil.”- utrzymanej w stylistyce starej szkoły heavy metalowej w oparciu o nieortodoksyjne podejście do melodii i psychodelę. Na „Sister” [http://www.youtube.com/watch?v=3gFx4q119WE][https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5948057444736632145/6029328356008407650?pid=6029328356008407650&oid=110062462996295510274]- trzecim albumie formacji przepis jest zasadniczo podobny. Skreślono z niego wymóg kurczowego trzymania się konwencji, co może się podobać. Zaowocowało to tym, że In Sulide miało większą swobodę tworzenia.

Całość otwiera akustyczny „He Comes”- to folkowe skrzywienie, które na pewnym etapie twórczości towarzyszył Led Zeppelin, a w szczególności Jathro Tull (jego znak firmowy). W „Death Know Whare” orkiestra wchodzi na zawiły gitarowy motyw i  chóralny refren. Materiału z „Sister” słucha się z zaciekawieniem, emocjami, w napięciu. W pozornie poukładanym „Pallids Hands” wszystko rozpada się w przeciągu sekundy, ta płyta jest doskonała, a delirium wokalne  Pelle "Hornper" Åhmana jest po prostu hipnotyczna. Nie wiem jakich prochów używał (bo w naturalnym stanie na pewno nie był), ale jest mi to obojętne. W „A Burding Sun” Pelle daje się poznać jako dżentelmen, który śpiewa z określoną sobie manierą, by za chwile wpaść w narkotyczny szał a’la Jim Morrison(podobny efekt występuje w „Immost Nigaro”). Gwarantuje, że po pierwszym przesłuchaniu zaboli Was głowa, ale już po drugim uzależnicie się od tego albumu. 

Gdy mówi się o fenomenie amerykańskiego heavy metalu lat 80-tych bez problemów wymieni się takie formacje jak: Motley Crue[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/motley_crue/2014-07-04-355 ] czy Skid Row. Jest to dobre połączenie hard rocka/heavy metalu z przebojowością...

Gdy szukamy polskiego odpowiednika tego stylu przychodzi mi na myśl zespół IRA[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/ira/2014-07-04-357] i album „Mój Dom”[https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5948087488340470705/5948087575065125362?pid=5948087575065125362&oid=110062462996295510274][http://www.youtube.com/watch?v=stDmXxHIdjk] . Dodajmy do tego fan w tym rozumieniu, że można oczekiwać i dobrych riffów, gitarowego grania, solówek, chwytliwych melodii. Najlepszym przykładem jest tu „California”[http://www.youtube.com/watch?v=tEg-lqnbJ_g], gdzie klasyczny riff Kuby Płucisza spotyka się z porywającą melodią, która doskonale nadaje się do koncertowego chóralnego śpiewania. Podobnie prezentuje się „Bierz mnie”[http://www.youtube.com/watch?v=A_CGY7sGomU]- typowy rock n’ rollowy kawałek w hard rockowym wydaniu. Oczywiście na tym albumie inspiracje do ww. kapel są aż nadto czytelne. „Płonę”[http://www.youtube.com/watch?v=_vRjXVtIw7A] wręcz zaczyna się riffami do „Sweet Litte Sister”[http://www.youtube.com/watch?v=VRMrNKimz_c]- posłuchaj i porównaj... Prawda, że podobne? Tytułowy „Mój Dom”[http://www.youtube.com/watch?v=ooQ_cAETNyo] jest z kolei nawiązaniem do rap metalu z wykrzyczaną agresywnie zwrotką. Są to jednak nawiązania bardzo udane.

To właśnie na „Mój Dom” znalazły się hity, które po dziś dzień stanowią podstawę koncertowej setlisty. Przede wszystkim jest to wręcz pomnikowe „Nie zatrzymam się”[http://www.youtube.com/watch?v=VjojoGU6QP8] i „Nadzieja” [http://www.youtube.com/watch?v=qrCwmoPSqAc]- kolejny ważny, zaangażowany tekstowo utwór. Nie można zapomnieć też również o akustyczny „Twój Cały Świat”[http://www.youtube.com/watch?v=mTUOcp5gDP4], który jest ciekawą miniaturą.

Bez wątpienia „Mój Dom” był małą sensacją na polskiej scenie rockowej. Pojawiły się nawet plotki, że ten album nagrał amerykański zespół, a radomska IRA to tylko figuranci. Płyta robi wrażenie do dziś zarówno od strony muzycznej, jak i genialnego brzmienia, które jest rewolucją na tamte czasy. Trochę szkoda, że zespół trochę zmarnował swoją szansę grając dziś komercyjny pop- rock, który dominuje na następnych albumach.

Ciekawą muzyczną formą jest brytyjska formacja Hell[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/hell/2014-07-06-599]. Można powiedzieć, że historia, która kryje się za rozpadem i reaktywacją grupy jest na tyle ciekawa, że nowy album formacji „Curse and Chapter”[https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5948083946797786449/6027344148239717010?pid=6027344148239717010&oid=110062462996295510274]nabiera ponad wymiarowego znaczenia i autentyczności. Można śmiało powiedzieć, że pozbawione są jej wielkie formacje NWOBHM czy nawet kultowe Mercyful Fate[http://rockmetal-nibyl.ucoz.pl/blog/mercyful_fate/2013-12-12-187], a to duże wyróżnienie dla grupy, która jest mało znana w środowisku polskiego heavy metalu. Doskonale zdaję sobie sprawę, że to może autosugestia, ale takie odczucie towarzyszyło mi również przy odsłuchaniu „Haman Ramains”http://www.youtube.com/watch?v=hnTz35ym6hQ].  Nie może być to zatem uznać za przypadek.

Hell na „Curse and Chapter” rozkłada po równo  kompozycje rodem z lat 80- tych i nowe. Jest to zabieg niezmiernie pomysłowy, bo w ten sposób grupa doceniła zarówno starych fanów, jak i nowej generacji  swoich wielbicieli. Skoro już starociach  na płycie znalazło się „Race Agaist („Harbinger of Death”)”, a więc klasyk dedykowała tragicznie zmarłemu Dave’mu Hallidey’owi . W twórczości Hell ogromną rolę odgrywa parateatralna atmosfera, która przywołuje mi na myśl kompozycje króla horroru- samego Kinga Diamonda czy wampirzą aurę Cradle of Filth[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/cradle_of_filth/2014-07-05-416 ]  (a że obie formacje są na topie w owych kręgach fanów Hell ze swoją propozycją na pewno do nich dotrze i co ważne kupi ich w 100%).

Pierwszym wyróżnikiem owej płyty jest na pewno charyzmatyczny wokal Davida Bowera, który balansuje gdzieś pomiędzy Kingiem Diamondem, Robem Helfordem i Warrelem Danem. Jego interpretacja elementów heavy metalu nadaje im wyrafinowanego posmaku. Słuchając tej płyty Hell czasem mam wrażenie, że facet odprowadza mnie w zupełnie nieznane rejony- mroczne, skąpane mgłą zauki wiktoriańskiego Londynu. Jest w Hell mrok, zło; ale jest też owa szlachetność tak charakterystyczna dla muzyki brytyjskiej.

Pokrewieństwo z Iron Maiden- chyba najbardziej znanym zespołem, który reprezentuje nową falę brytyjskiego heavy metalu widać w instrumentalnym „Deathsquad”. Andy Sneap napisał refren, który może kojarzyć się z In Flames. Ale spokojnie, bo Hell wcale nie zamierza sympatyzować z melodic death metalem... To wciąż ten klasyczny heavy metal, który stał się tak uwielbiany przez fanów. W intro do „Deathsquad” przemówi do nas sam Aleister Crowley, co spowoduje iście diabelską atmosferę; to w końcu najbardziej znany brytyjski okultysta... Gdy Bower cedzi przez zęby „Deviliver Us For E.V.I.L.”  [http://www.youtube.com/watch?v=8Z5X_7gCJqM], aż ciary po plecach przechodzą...

Płyta nagrana bez fajerwerków technicznych, bez mizdrzenia się do gustów młodej publiki, bo Hell albo się lubi albo nie. Rok 1983 czy 2013 to dla tych kolesi żadna różnica i przez to wciąż są klasyką gatunku. A na koniec mały smaczek posłuchajcie sobie dwusekundowego wjazdu do refrenu „The Age Nefertious” [http://www.youtube.com/watch?v=-1ga1VummcQ]- brzmi znajomo. Nieprawdaż?     

O mistrzostwie Black Sabbath nie muszę chyba nikogo przekonywać. Choc od wieków trwa spór o pierwszeństwo bycia pionierem heavy metalu- ja nie mam wątpliwości, że zespół Ozzy’ego Osbourne’a i Tonny’ego Iommiego jest po prostu fenomenalny. Ich pięć pierwszych płyt jest po prostu genialna, a nazw takich jak: „Black Sabbath”, „Paranoid”, „Master of Reality”, „Vol.4” czy „Sabbath Bloody Sabbath”- tych nazw trzeba się nauczyć, gdyż są one kultowe. Długo zastanawiałem się od czego zacząć spotkanie z Black Sabbath... Wybór nie był prosty... Postanowiłem zacząć od pierwszej płyty, która sobie nabyłem przed wiekami... Chodzi o „Vol.4”[http://www.youtube.com/watch?v=MQm5MlSQGn8][https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5948057444736632145/6028232559416372882?pid=6028232559416372882&oid=110062462996295510274].

O brzmienie tej płyty zadbali członkowie grupy (złoty skład: Osbourne, Iommi, Butler i Ward) i ówczesny team menager Patric Meehan. Bas na tej płycie nie dudni aż tak bardzo ,ale pasuje to do modyfikacji muzyki, którą Black Sabbath przeszedł. Pojawiły się syntezatory, które wykorzystane są tu jeszcze dość oszczędnie, a gitara akustyczna wykorzystana w łagodnym „Laguna Sunise” służy nie tylko nadaniu utworowi klimatu, ale przede wszystkim jest to uzupełnienie mocnych riffów. Zaskakuje też fortepianowy „Changes” (który jest świetny!). W „FX” struny gitary dla efektu testuje się metalowym krzyżem. „St. Vitus Dence” to lekki motyw, który spokojnie pasowałby do folk rocka, a jest sabbatowa zagywka... Świetny efekt!

W utworze „Under The Sun” pojawią się niesztampowe riffy Iommiego i szybka solówka lidera. Nie można zapomnieć również o popisie sekcji ritmicznej w „Supernaut”.... „Snowblind” to natomiast ironiczny tekst o zażywaniu kokainy...             

 Na przestrzeni dziejów różne było moje podejście do Guns N’ Roses[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/guns_n_39_roses/2014-07-04-354]. Jako jedenasto, dwunastolatek słuchało się Gunsenów. Potem, gdy już byłem złym metalowcem i wszystko co nie było death, doom i black to była lipa i padaka, odszedłem od nich tak jak od wielu innych „słabszych” zespołów, a to że miałem kiedyś na ścianie plakaty Axla to był dla mnie raczej powód do wstydu. Później, z biegiem lat zacząłem wracać do klasyki i kanonów heavy metalu i rock n’ rolla. Wróciłem także do Guns N’ Roses. Dziś, gdy wszelkie takie ustosunkowywania wydają się być bardzo odległe i jakże dziecinne, sięgam sobie po tą płytę, żeby po prostu posłuchać muzyki i... nie mogę wyjść z podziwu.

"Use Your Illusion"[http://www.youtube.com/watch?v=y0CYGs5KnvU][http://www.youtube.com/watch?v=lujpV8CzVJ8][https://plus.google.com/photos/search/guns%20n%20roses?pid=5948086768129372946&oid=110062462996295510274][https://plus.google.com/photos/search/guns%20n%20roses?pid=5948086751893611346&oid=110062462996295510274] to wielkie podwójne wydawnictwo, które oficjalnie traktowane jest jako dwie płyty. Ponieważ jednak obie części wydane zostały jednego dnia i tworzą spójną całość, tak też je potraktuję i spróbuję opisać jako jedną. Jest to płyta, którą znają wszyscy. Każdy gdzieś się z nią zetknął, coś tam słyszał, coś tam widział. W każdym razie wie o co chodzi. Jednak wszyscy ci, którzy kojarzą ją przez pryzmat dwóch, trzech podstawowych ballad mogą mieć bardzo mylne pojęcie o jej zawartości. "Use Your Illusion" jest bowiem niezgłębioną kopalnią wspaniałego rocka, wzbogaconego różnymi innymi stylami muzycznymi z ogromną ilością różnorodnej, doskonałej muzyki, z wieloma gośćmi, wieloma dodatkowymi instrumentami i skomponowanej przez bardzo wiele osób. Jest ogromnym zbiorem muzyki na najwyższym poziomie, który na zawsze wpisał się w historię rocka, a ogromna sława i popularność jaką zyskał ten zespół na początku lat dziewięćdziesiątych absolutnie nie jest przypadkowa.

Płyta zaczyna się mocnym i krótkim rockowym uderzeniem "Right Next Door To Hell", by zaraz jednak się uspokoić i wprowadzić słuchacza w delikatniejsze klimaty. "Dust N’ Bones" pokazuje już trochę łagodniejsze oblicze zespołu, nie znaczy to jednak, że w tym numerze brakuje gitar i dobrego grania. Jeszcze łagodniej robi się w trzecim "Live And Let Die", który jest coverem Paula McCartneya, ale wszystko co najgorsze nadchodzi oczywiście w "Don’t Cry". Ballady są dla mnie skazą hard rocka i heavy metalu. Zawsze bardzo cierpię gdy zespoły, które lubię, katują mnie słodką, lukrowaną popeliną. "Don’t Cry" jest typowym przykładem przesłodkiej popierdułki, jednak chciałbym zwrócić uwagę na tą piosenkę z innego względu. Otóż w czasach gdy byłem bardzo młody, była nieodzownym elementem wszystkich imprez. I choć to samo dotyczy "November Rain" i "Knockin’ On Heaven’s Door", to jednak właśnie "Don’t Cry" było tym symbolem imprezowej przytulanki. Kto z was nie tańczył przy tym na domówce? Kto nie przestępował z nogi na nogę, trzymając dziewczynę za biodra (ewentualnie chłopaka za szyję) i kręcąc się w kółko przez te niecałe pięć minut? Przecież czasem specjalnie czekało się z napięciem, aż poleci "Don’t Cry", żeby z bijącym sercem podejść do tej jednej i zapytać: „Zatańczysz?”. A potem trzeba było wykorzystać ten czas przysuwając się bliżej i bliżej, żeby poczuć jej miękkość, poczuć jej zapach...

Dobra, bo się rozmarzyłem, a tu nadszedł koniec, bo z głośników leci kolejny krótki rockowy killer "Perfect Crime". Dalej śmieszna i fajna piosenka z gitarą akustyczną, w której chłopaki prezentują zupełnie odmienne podejście do kobiet niż w takim "Don’t Cry". Zresztą różne spojrzenia na sprawy damsko-męskie są głównym tematem tej płyty i zajmują około połowy piosenek. Po tym przerywniku następują kolejne trzy zajebiste kawałki. Właśnie takie, za które tak kocham ten materiał. Szczególnie chciałbym wyróżnić "Bad Obsession", w który wplecione są fantastyczne partie pianina, saksofonu i harmonijki.

"November Rain" to kolejny legendarny utwór z tego albumu. Tańczenie przy tym było o tyle niebezpieczne, że jest bardzo długi i z nieodpowiednią partnerką można było się trochę znudzić. Chciałbym zwrócić jednak uwagę, że między tą kompozycją, a "Don’t Cry" jest ogromna różnica. "November Rain" to bardzo ciekawy, rozbudowany utwór muzyczny z wyróżniającą się solówką na gitarze i motywem na pianinie. Czy znacie kogoś kto nie kojarzy tej solówki Slasha przed kościołem? Nie wiem, może się nie znam, może się mylę, ale wydaje mi się, że jest to najbardziej znana rockowa solówka wszechczasów. Nie mówię dla ludzi, którzy się interesują rockiem i w ogóle muzyką, tylko tak po prostu dla wszystkich. W ten sposób przeszli do historii i tego już nikt, nigdy im nie zabierze.

Dalsza część pierwszej płyty to już wszystko co najlepsze w Guns N’ Roses. Seria wspaniałych, niesamowitych rockowych kompozycji. Taki trochę psychodeliczny "The Garden", mówiący o złu tego świata "Garden Of Eden", kozackie "Don’t Damn Me" i "Bad Apples" i chyba mój ulubiony "Dead Horse" z fantastycznym refrenem.

Na koniec jedynki kolejna perła. Najdłuższy na płycie i jakże cudowny utwór "Coma". Zanurzamy się w nim w śpiączkę i nie chcemy się z niej wybudzić, aby wrócić do trudnej codzienności. Jest tu dużo zmiennych momentów, szybszych i wolniejszych, wkręcające odgłosy, solówki, przewodni, powracający mocny motyw na basie i gitarze, a przede wszystkim długie mistrzowskie wokalizy, w których Axel wspina się na wyżyny swoich niebywałych umiejętności.

Dwójka zaczyna się kolejną wspaniałą, przejmującą kompozycją. "Civil War" można uznać za balladę, jednak środek piosenki, refren i solówki są już znacznie mocniejsze. Piosenka jest sprzeciwem wobec wojny i przejawem niezrozumienia dla niej. Ma taki smutny klimat i opowiada o poważnych i aktualnych problemach. Z tych bardziej balladowych utworów zawsze ten lubiłem najbardziej i dziwię się, że nie zdobył aż takiej popularności jak pozostałe.

Następnie taki standardowy, w średnim tempie "14 Years", bardziej klimatyczny "Yesterdays" i drugi na płycie cover, tym razem Boba Dylana. "Knockin’ On The Heaven’s Door" to ostatni z serii domówkowych przytulańców, również bardzo popularny w swoim czasie.

Dalej utwór w wersji koncertowej, nagrany w Nowym Jorku, który jest wymierzony w nierzetelnych i szukających na siłę sensacji dziennikarzy. Pada tam dużo wyzwisk i obraźliwych epitetów. Sam tytuł, który jest wykrzykiwany w piosence, "Get In The Ring", obrazuje wymowę tego kawałka. Do tego muzyka jest ostra i wszystko to sprawia, że jest to chyba najmocniejsze uderzenie na płycie. Jest dedykowane wszystkim fanom zespołu, którzy ich wspierają, co bardzo dobrze zresztą słychać, gdy skandują nazwę zespołu i tytuł piosenki. Jakimś rozliczeniem z wrogami jest również następny, fajny i zabójczy "Shotgun Blues".

"Breakdown" zapowiada już końcową, bardziej spokojną część płyty. Zaraz wytłumaczę co mam na myśli, ale zanim to nastąpi mamy jeszcze "Pretty Tied Up", ostatni wesoły i jajcarski kawałek o pewnej niedobrej kobiecie. Kolejny fajny i udany punkt programu. Jednak właśnie "Breakdown" i kolejne cztery kawałki po "Pretty Tied Up" to już jest trochę inne granie. Takie bardziej melancholijne i uczuciowe. Myślę, że dobór tych kawałków jest nieprzypadkowy i cała końcówka drugiej płyty jest inna niż to, co było na jedynce. Wszystko tu jest mniej żywiołowe i przebojowe, a takie bardziej przemyślane i na poważnie. Absolutnie nie znaczy to, że mamy tu nudę i dłużyzny. To jest bardzo ciekawa i wartościowa muzyka, ale już taka bardziej wyważona. Wyłamuje się z tego obrazu trochę "Locomotive", który jest najżywszym kawałkiem w tej części płyty. Natomiast "So Fine" jest skomponowany w całości przez Duffa i w większości przez niego zaśpiewany.

Uważam, że po również bardziej żywiołowym, "You Could Be Mine" powinien być koniec. Przedostatnia na płycie jest alternatywna wersja "Don’t Cry" i to już jest przesada. Brnąć jeszcze raz przez ten numer z innymi zwrotkami jest niepotrzebne i kompletnie bez sensu. Tym bardziej, że po prawie dwóch i pół godziny słuchania jednej płyty człowiek jest już trochę znużony. Na koniec takie krótkie nie wiadomo co w postaci "My World", które może spełniać rolę zakończenia, gdyby jednak nie to drugie "Don’t Cry".

Sama słabsza końcówka nie może zatrzeć ogólnego wrażenia. "Use Your Illusion" to epokowe wydawnictwo, które na stałe i głęboko wpisało się w historię muzyki. Jest w absolutnej czołówce największych i najbardziej znanych albumów jakie powstały na świecie. Niestety sami muzycy nie udźwignęli ciężaru swojego dzieła. Nie potrafili uporać się z jego oddziaływaniem. Tak jakby nie dorośli do swojego własnego geniuszu. Zespół się rozpadł i w tym składzie nic nigdy już nie nagrał. Szkoda...

Pamiętam jak dziś... Kołobrzeg, wczasy z rodzicami i odkrycie czarnej płyty. Nie była to jednak płytaMetalliki[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/metallica_1/2014-07-04-277] ...

Bon Scott w 1973 roku, śpiewając z zespołem Fraternity, zaliczył trasę po Wielkiej Brytanii. Kilkakrotnie było to supportowanie grupy Geordie. Bon wspominał braciom Young o wokaliście tej grupy, Brianie Johnsonie...

Gdy Scott zmarł, odszukali Johnsona i z nim dokończyli materiał, nad którym pracowali wcześniej. Brian nie tylko uratował AC/DC[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/ac_dc/2014-07-04-321 ], lecz przyczynił się też do stworzenia nowego, jeszcze ostrzejszego wizerunku muzycznego grupy (od tej pory za repertuar odpowiadała spółka autorska Young-Young-Johnson). Back In Black[http://vimeo.com/61793839] to kolejny krok w rozwoju AC/DC. Oczywiście, różnica nie jest spowodowana jedynie zmianą wokalisty na bardziej ekspresyjnego.

Ciekawy, wykombinowany ponoć w środku nocy przez Malcolma Younga, riff utworu tytułowego, stanowił wówczas novum na arenie heavymetalowej (ten wynalazek na wiele sposobów będzie przerabiany w przyszłości przez liczne grupy). Konstrukcja Hells Bells też nie jest rzeczą oczywistą w kontekście wcześniejszych dokonań AC/DC. Smętna atmosfera Let Me Put My Love Into You również wnosi coś nowego. W Shoot To Thrill Angus pierwszy raz zastosował patent gitarowy... później przez niego samego wręcz nadużywany. Rock And Roll Ain’t Noise Pollution bliski jest bluesowym zagrywkom, ale też wychodzi poza ramy kanonu, stając się pewnego rodzaju hymnem. Pomyślane ewidentnie przebojowo You Shook Me All Night Long na pewno nie jest jakimś komercyjnym kompromisem, nie podważa stylowości grupy.What Do You Do For Money Honey czy Shake A Leg porażają świeżością i hardrockowym żywiołem. Na pewno nie są muzycznym świadectwem żałoby. Ciekawe jak Bon zaśpiewałby te kawałki? Bo Johnson jawi się w nich jako „wściekły Plant”.

A teksty płyty – wydanej w czarnej, ewidentnie żałobnej okładce – nie odbiegały jakoś specjalnie od propozycji Scotta. Jest o wiecznie żywym rocku, który wcale nie zanieczyszcza muzycznej atmosfery (Rock And Roll Ain’t Noise Pollution), o popijawach (Have A Drink On Me), o piekle (Hells Bells) i oczywiście – o kobietach. Czasami bardzo dosadnie – w Given The Dog A Bone, kobieta porównana jest do psa, czekającego na kość. Z czego zresztą potem AC/DC musiało się publicznie tłumaczyć.

Back In Black to najlepiej sprzedający się album AC/DC. Wyjątkowo ważna płyta została przyjęta wyjątkowo dobrze.

Mało kto pamięta w tej chwili album Guns N' Roses[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/guns_n_39_roses/2014-07-04-354 ]  - "Appetite For Destruction"[https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5948086503253497905/5948086613991383186?pid=5948086613991383186&oid=110062462996295510274][http://www.youtube.com/watch?v=7-A0o9zXaXc], a jest on przecież jednym z ważniejszych wydawnictw w historii heavy metalu. Oto mało znany amerykański zespół, korzystając ze starych i sprawdzonych wzorców tchnął w skostniały heavy metal nową siłę, zapoczątkowując renesans tegoż gatunku. Utwory z "Appetite..." grano w radio i telewizji na okrągło, a sam zespół wyrósł na jedną z największych gwiazd tego okresu. W czym więc tkwił sukces zespołu?

Przede wszystkim w charyzmatycznym wokaliście zespołu Axlu Rose, którego głos natychmiast kojarzy się z Ozzym Osbournem, co jest oczywiście wielkim plusem. Na tym albumie Axl prezentuje nam swoje duże możliwości, znajdziemy tu bardzo wiele interpretacji głosowych, od szeptów i recytacji do jęków i dzikich wrzasków. Poza tym jest doskonałym komentatorem otaczającej go rzeczywistości, dużym atutem albumu są świetne, różnorodne i rozbrajająco szczere teksty, wzięte głównie "z własnych doświadczeń". Drugi powód to doskonali gitarzyści. Słychać, że Izzy i Slash rozumieją się doskonale, ich dialogi gitarowe, różne "smaczki", przestery i przede wszystkim solówki w wykonaniu Slasha robią naprawdę spore wrażenie. Nic dziwnego, że Slash z miejsca dołączył do grona najlepszych gitarzystów świata i dostawał zaproszenia na nagrywania z Davidem Bowiem, Michaelem Jacksonem, czy Queen. Przejdźmy teraz do sekcji rytmicznej. Duff MacKagan jest raczej słabo słyszalny (cóż, taka jest niewdzięczna rola basisty w zespole heavy metalowym), ale kiedy tylko cichną gitary elektryczne, słychać jak dobry jest technicznie. Natomiast Steve Adler to perkusista kompetentny, kiedy trzeba wali w bębny z siłą młota pneumatycznego, kiedy nie - uspokoi tempo.

Czas najwyższy omówić sam album. Naprawdę doskonała robota, na próżno szukać w nim jakiegoś słabego punktu albo typowej "zapchajdziury". Zespół od początku narzuca nam ostre i bardzo szybkie tempo, które utrzymuje się przez 13 utworów, tu nie ma czasu na odpoczynek. Szkoda, że gunsi nie wrzucili gdzieś jakieś spokojnej balladki (jej pozory zachowują "My Michelle"[http://www.youtube.com/watch?v=18dBU55S6P0&feature=kp]  i "Paradise City"[http://www.youtube.com/watch?v=Rbm6GXllBiw&feature=kp]), bo po pewnym czasie utwory zlewają się w papkę i ma się wrażenie, że wszystkie są grane na "jedno kopyto", co oczywiście jest rozumowaniem błędnym. Powoduje to jednak, że po wysłuchaniu albumu pamiętamy prawie wszystkie refreny, a nie możemy sobie przypomnieć linii melodycznych poszczególnych piosenek.

Na pierwszy plan albumu wysuwa się pięć genialnych utworów: "Welcome To the Jungle"[http://www.youtube.com/watch?v=o1tj2zJ2Wvg&feature=kp], "Nightrain"[http://www.youtube.com/watch?v=-Gu3gDhESRY], "Mr. Brownstone"[http://www.youtube.com/watch?v=b5VJa-sYsyU], "Think About You"[http://www.youtube.com/watch?v=kfOtJ98d1Ms]  i przede wszystkim "Sweet Child O'Mine"[http://www.youtube.com/watch?v=bzAGZT_XTAk]. Otwierający płytę "Welcome To The Jungle" charakteryzuje się doskonałym wstępem (pierwsze akordy Izzy'ego i pojękiwania Axla, przerwane nagłym, ostrym wejściem Slasha i Stevena), świetną linią melodyczną i solówką oraz bardzo dobrym tekstem, opowiadającym o chłopaku z prowincji, który po raz pierwszy przybył do wielkiego miasta. Nic dziwnego, że utwór z miejsca stał się hitem. Następny mój faworyt - "Nightrain" to doskonałe gitary, chwytliwy refren (bardzo podobny do tego z "Out Ta Get Me") i różnorodne tempo (w miarę spokojne przyspiesza i nabiera dynamiki w refrenie). Dalej rewelacyjny "Mr. Brownstone" - za sam wstęp do tego utworu przyznałbym zespołowi jakąś nagrodę, niesamowicie brzmiące przesterowane gitary i perkusja przechodzą w świetny riff, a ten w doskonałą linię melodyczną i cudowny refren (uwielbiam fragment zaczynający się od słów "I used to do a little/ but this little was too little...") . Piosenka jest naprawdę zabójcza, na uwagę zasługuje kolejny świetny tekst, opowiadający o heroinowym uzależnieniu członków zespołu. "Think About You" - świetny riff, doskonała gra Slasha i niezwykle melodyjny refren, można słuchać tej piosenki wielokrotnie. No i w końcu największy hicior - "Sweet Child O'Mine". To jeden z największych przebojów zespołu, charakteryzuje się rewelacyjnym riffem, zaliczanym do riffów wszech czasów. Piosenka jest niezwykle melodyjna, wszyscy członkowie zespołu ostro dają czadu, a w solówkach Slash przechodzi samego siebie. Totalny odlot!

Poza tym mamy tu jeszcze osiem dobrych i bardzo dobrych piosenek, których jedyną wadą jest to, że nie wyróżniają się wśród całości. Cóż mogę jeszcze powiedzieć? Naprawdę doskonała płyta i lektura obowiązkowa dla wszystkich fanów dobrej muzyki.

Robert Rodriguez i Quentin Tarantino to interesujący faceci nie tylko dlatego, że są twórcami filmowymi. Filmy "Desperado" i "Od zmierzchu do świtu", które współtworzyli, obejrzałem kilka razy (nie w kinie) narażając się otoczeniu, bo przecież te obrazy nie wszystkim się podobają - niektórzy nawet mówią, że to "gnioty". Pierwszy z tych filmów jest bardziej romantyczny od drugiego, a drugi bardziej krwawy od pierwszego i skierowany do dorosłych i dojrzałych emocjonalnie widzów. Ale nie obrazy zdecydowały o moim zainteresowaniu się tymi dziełami - dla mnie główną zaletą tych filmów jest muzyka, a w obu ścieżka dźwiękowa zawiera m.in. produkcje grupy Tito & Tarantula[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/tito_i_tarantula/2014-07-01-132 ] zamieszczone na płycie "Tarantism"[https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5948057444736632145/6030349042138874226?pid=6030349042138874226&oid=110062462996295510274][https://www.youtube.com/watch?v=a781e70RzXM].

Muzyka przywołuje niektóre sceny z filmów. Przy dźwiękach "Strange Face" można przypomnieć sobie dramatyczne okoliczności spotkania przystojniaka Antonia B. z sympatyczną Salmą H. i nie chodzi mi tutaj o kolizję drogową wywołaną pojawieniem się na ulicy Caroliny (Salma H.). W tej scenie Tavo próbuje zgładzić El Mariachi (Antonio B.), ale nie wychodzi mu to na dobre. "Strange Face" znakomicie wpleciono w akcję, albo z muzyką zsynchronizowano wydarzenia - tu muzyka jest nie tylko tłem. Postać Tavo kreuje Tito Larriva - lider grupy Tito & Tarantula.

Teraz niektórzy już wiedzą jak wyglądał lider zespołu u schyłku ubiegłego wieku.

Kawałek "Angry Cockroaches" towarzyszy bohaterom od wejścia do baru Titty Twister - w tej bogatej w dźwięki kompozycji grupa Tito & Tarantula niebezpiecznie się rozpędza i rozkręca. Na okładce płyty napisano, że w tym nagraniu bierze udział Robert Rodriguez - być może to on stwierdza w finale utworu: "I'm hungry". W nocnym barze dla motocyklistów i kierowców ciężarówek, na scenie obok lidera (Tito Larriva) prezentuje się gitarzysta Peter Atanasoff - to drugi uczestnik ówczesnego składu zespołu Tito & Tarantula. Teraz uważni widzowie już będą mogli rozpoznać dwóch członków grupy.

Przystojniak George C. patrzy na Salmę H. przy dźwiękach "After Dark" - to nagranie otwierające płytę. Santanico Pandemonium wzbudza emocje i pragnienie również wśród widzów (zwłaszcza przy upałach) - właśnie ta przewrotna kobieta ulega nietypowemu pragnieniu i jako pierwsza przeistacza się w niesympatyczną wampirzycę chcąc wysuszyć Richarda Gecko, a później depcze Setha Gecko chcąc uczynić z niego niewolnika, co też nie wyszło jej na zdrowie. W tym filmie dużo się dzieje, a jeśli ktoś chciałby wyłowić wszystkie atrakcje, to chyba musi w skupieniu strawić go kilka razy. Podobnie jest z płytą "Tarantism".

Tito Larriva jest odpowiedzialny za wszystkie dziesięć kompozycji.

To muzyka znad granicy meksykańsko - amerykańskiej, a to bardzo interesująca kraina - oczywiście nie jedynie z powodu dostępu do tequili. Stany Zjednoczone praktycznie zagarnęły Teksas w 1845 roku, po uprzednim zasiedlaniu przez Amerykanów tej meksykańskiej prowincji, więc bywa tam gorąco nie tylko z powodu klimatu.

Do płyty o nieprzypadkowym tytule "Tarantism" można wracać w szczególnych stanach ducha - nie jest to chyba płyta, której można słuchać na okrągło. Nie polecam jej w upały, bo może spowodować dodatkowy wzrost temperatury - chyba, że wybierzemy z niej spokojne nagrania, jak np. "Back To The House" i nie skojarzymy nagrań z filmowymi obrazami.

Slash[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/slash/2014-07-04-329 ] to wibitny gitarzysta, który dał się poznać przede wszytskim z występów z grupą Guns N’ Roses[http://rockmetal-nibyl.ucoz.pl/blog/guns_n_39_roses/2013-12-06-101] (ale i z Michaelem Jacksonem i innymi wykonawcami). Jegomość w cylindrze, wiecznie z papierosem w zębach... i ten genialny riff...- tak po krótce można przedstawić Saula Hudsona.

Gdy w 2010 roku Slash  wydał swą debiutancką solową płytę- zaistniał na niej drugi jegomość Myles Kennedy (wokalista Alter Bridge[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/alter_brige/2014-07-04-340 ]). Głos Mylesa spodobał się Sleshowi tak bardzo, że na „Slesh” dostał dwa kawałki, zostal zaproszony na trasę z  zespołem Saula i było oczywiste, że będzie grał głowne skrzypce na wokalu na drugiej płycie  Hudsona pt. „Apocalytpic Love”[https://www.youtube.com/watch?v=i5rRH6OWt58]  [https://plus.google.com/photos/search/slash?pid=5948069460296863842&oid=110062462996295510274] . Na tej płycie stał się jedynym wokalistą. Jest to wybór nautralny, ale bardzo trafny, bo głos Kennedy’ego doskonale współgrał ze świetnym hard rockowym riffem byłego gitarzysty Guns N’ Roses.

„Apocalyptic Live” to kwintestencja tego, co w muzyce rockowej najpiękniejsze. Nie ma tu mdłych melodyjek ze „Slash”, które sprawiały zgubne wrażenie. Slash doskonale wiedział, że współpraca gitarzysty i wokalisty jest niezmiernie ważna. Hudson miał to w Guns N’ Roses w epce świtności, gdy Axlowi Rose nie uderzyła do głowy woda sodowa. Myles Kenedy wiedział jak wypełnić tą lukę. Razem zaistnieli też jako duet kompozycyjny. Nie chcę tu ujmować pozostałym muzykom, bo i Todd Kerns- bas i Bret Fintz- perkusja (obaj z The Conspirations) są świetni, ale cała relacja na albumie kręci się wokół relacji wokalista- gitarzysta solowy (bo Myles gra też na tym albumie na gitarze).

   „Apocalyptic Live” to sprzężenie, odliczanie na pałeczkach i już mamy ostry, energetyczny riff. W „One Lost Thrill” słuchać manierę Johna Lydona w głosie Kennedy’ego. W „Standing in the Sun” główną rolę odgrywa wyborny groove, trochę w stylu „Locomotive”[https://www.youtube.com/watch?v=8D6k3LKeMA0&feature=kp]  Guns N’ Roses,a le Myles na szczęscie pozostaje sobą i nie stara się na siłę kopiować maniery Axla Rose, co wychodzi kompozycji tylko in plus. Guns N’ Roses 2 to byłby lekki banał... Nie sądzicie? W „We will Roam” mamy wręcz łagodny i bardzo autentyczny motyw Kennedy’ego (jego znak firmowy), czy przejmujący śpiew w balladzie „Wot For Me” to prawdziwy geniusz artystyczny.

Druga solowa płyta Slasha to materiał na pewno bardzo pzremyślany i spójny niż ten na „Slash”. Mamy tu nawet „Bad Rain”- coś co mogłoby być muzyką taneczną.

Utwory zbudowane są w wypróbowany w czasach Guns N Roses sposób: sekcja rytmiczna zapodaje rytm, gitara rytmiczna huśta nim i na tak solidnej podstawie kładzie się solówki, melodie i oczywiście wokal...

Slash pokazał jak ważny jest wypracowany przez lata warsztat i doświadzcenie... reszta to kwestia weny...

Kategoria: recenzje | Wyświetleń: 574 | Dodał: Bies | Rating: 0.0/0
Liczba wszystkich komentarzy: 0
avatar
Formularz logowania

Wyszukiwanie

Kalendarz
«  Wrzesień 2014  »
PnWtŚrCzwPtSobNie
1234567
891011121314
15161718192021
22232425262728
2930

Archiwum wpisów

Przyjaciele witryny
  • Załóż darmową stronę
  • Internetowy pulpit
  • Darmowe gry online
  • Szkolenia wideo
  • Wszystkie znaczniki HTML
  • Zestawy przeglądarek

  • Copyright MyCorp © 2024Darmowy kreator stron www - uCoz