Serial „Siedem życzeń”[http://metal-nibyl.ucoz.pl/photo?photo=41], pojawił się na ekranach telewizyjnych w 1984r. Opowiadał o niezwykłym kocie Rademenesie, który uratowany przed łobuzami przez 13-letniego Darka, obiecuje spełnić jego siedem życzeń. Serial szybko zdobył popularność wśród widzów, a utwór „Siedem życzeń” stał się jednym z najbardziej rozpoznawalnych utworów Wandy & Bandy[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/wanda_i_banda/2014-07-01-134].
Świetna muzyka, teksty i energia Wandy Kwietniewskiej, ale również liczne prośby fanów zespołu przyczyniły się do podjęcia decyzji o tym by wydać płytę „Piosenki z serialu SIEDEM ŻYCZEŃ”.
Płyta zawiera 10 utworów, które zostały zaaranżowane w roku 1984 przez zespół Wanda&Banda w składzie: Wanda Kwietniewska (wokal, chórki), Marek Raduli (gitara), Jacek Krzaklewski (gitara), Henryk Baron (gitara basowa), Andrzej Tylec (perkusja). Teksty wszystkich piosenek napisał scenarzysta serialu - Maciej Zembaty, a muzykę - John Porter.
W roku 1969 po nagraniu pierwszej płyty zespół Breakout[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/breakout/2014-07-01-137] został oskarżony przez PRL-owską propagandę o szerzenie zachodnich wzorców kulturowych oraz o kreowanie kojarzonej z ideologią hippisowską mody na długie włosy. Władza ludowa obawiała się w tamtym czasie wszystkiego co pochodziło zza żelaznej kurtyny, zwłaszcza że był to czas, gdy niepokorna Czechosłowacja dopiero co domagała się „socjalizmu o ludzkiej twarzy”. Sytuacja ta doprowadziła do całkowitego zakazu emitowania utworów Tadeusza Nalepy w mediach i wyeliminowało grupę z udziału we wszelkiego rodzaju festiwalach. Nagrania takich zespołów jak Trubadurzy, Czerwone Gitary i Niebiesko-Czarni mimo że stylistycznie nawiązujące do „zgniłego zachodu” były przez cenzurę akceptowane, ponieważ teksty piosenek tych grup nie niosły zagrożenia dla obowiązującego ustroju. Bo też cóż wywrotowego mogło narodzić się w głowach młodych ludzi podczas słuchania narzekań, że jakaś dziewczyna boi się myszy, albo że dwoje ludzi zna się tylko z widzenia, a jedno o drugim nic nie wie? Tadeusz Nalepa wywołał obyczajową rewolucję. Teksty Breakoutu niosły powiew wolnego świata i w dodatku wybrzmiewały w rytmie bluesa, który od początku swego istnienia był muzyką niechcianą i o swoje miejsce musiał walczyć pod prawie każdą szerokością geograficzną. Tam gdzie narodził się – na pełnym potomków niewolników ubogim południu USA, został przez pastorów okrzyknięty muzyką szatana, przez co początkowo został zepchnięty do spelun i slumsów tego regionu. Blues we wschodniej Europie kojarzył się nie tylko ze Stanami Zjednoczonymi ale przede wszystkim z nurtem hippisowskim, który zawładnął zachodnioeuropejską młodzieżą przełomu lat 60-tych i 70-tych. Kiedy więc w Polsce pojawiły się pierwsze próby bluesowego grania, władza postanowiła zdusić w zarodku powiew wolności, jaki ta muzyka ze sobą niosła.
„Kiedy byłem małym chłopcem” - najbardziej popularny utwór albumu obnaża słabość konsumpcyjnego świata, w którym uczucia zabijane są twardymi prawami ekonomii i do dnia dzisiejszego nie traci w niczym na aktualności. Jego przesłanie obecnie nikogo już nie straszy, a być może jedynie przygnębia. W czasach gdy „za chlebem” nie można było legalnie wyjechać za granicę, a prywatna przedsiębiorczość była postrzegana, jak godne potępienia cwaniactwo, piosenka ta wywoływać mogła emocje dla władzy niepożądane.
Brutalna prawda o otaczającej nas rzeczywistości oraz brudy i patologie, które dziś już nie szokują w tekstach piosenek, wówczas były nowością i zaskakiwały nie tylko cenzurę. Podczas, gdy w latach 90-tych Kasia Nosowska obnażała ohydę pedofilii, a Robert Kostrzewski pokazywał złamane życie wyrzucanych z domu kilkuletnich dzieci, Tadeusz Nalepa ponad 20 lat wcześniej w utworze „Oni zaraz przyjdą tu” wyśpiewał stan emocjonalny człowieka, który zamordował wiarołomną kobietę. Ówcześni słuchacze przyzwyczajeni do infantylnych piosenek o miłości po raz pierwszy dotykali naturalizmu świata, którego istnienie nie było wcześniej tematem piosenek z list przebojów.
Blues[https://plus.google.com/photos/search/breakout?pid=5948039760028786002&oid=110062462996295510274] to smutek i tęsknota. Rozstanie z ukochaną osobą wyśpiewane na sposób bluesowy jest pełne cierpienia i goryczy niezależnie od tego czy jest to prosta ballada „Ona poszła inną drogą”, czy też swingujący kawałek „Przyszła do mnie bieda”. Do tej tematyki nawiązuje także jeden z najlepszych utworów w karierze Breakoutu „Co się stało kwiatom”.
Gitarzysta Dariusz Kozakiewicz, basista Jerzy Goleniewski, perkusista Józef Hajdasz oraz grający na harmonijce ustnej Tadeusz Trzciński wraz z Tadeuszem Nalepą otworzyli nowy rozdział w polskiej muzyce i mimo trudnych początków przetrwali jako Breakout aż do rockowego boomu lat 80-tych. Przed nimi jedynym zespołem próbującym grać ambitniejsze utwory była tylko grupa Polanie. Album „Blues” w niczym nie ustępował poziomem klasycznym wydawnictwom blues-rockowym na świecie. Mało kto dziś pamięta, że Breakout miał także wpływ na rozwój muzyki rockowej na Węgrzech. Takie zespoły jak Omega, czy Locomotiv GT czerpały z muzyki Tadeusza Nalepy garściami, przewyższając z czasem naszą formację popularnością na zachodzie Europy.
Klejnot wokalny. Niepowtarzalny głos, którego najdelikatniejsze niuanse zdradzają przestrzeń gotyckiej katedry, oplatany bogatymi aranżacjami orkiestry w repertuarze, który - choć zalicza się do kanonu muzyki popularnej - zawsze zdradza najwyższe ambicje w zakresie łączenia niekonwencjonalnej muzyki z poetyckim tekstem. Ale Stan Borys (wł. Stan Borys), urodził się w 1941 roku i nie byłby dzieckiem swojego pokolenia, gdyby - na drodze do pieśni artystycznej, która wypełnić miała jego twórczość solową - nie zaliczył ostrej szkoły rhythm & bluesa i rock`n`rolla.
Wokalista był filarem kilku zespołów młodego pokolenia, m.in. Blackout i Bizonów. To właśnie z zespołem Bizony wyśpiewał Stan Borys jeden z najbardziej urokliwych przebojów polskiego big-beatu, Spacer dziką plażą. Niezależnie od nagrań formacji wykonywał także nietypowy - bo jasny i optymistyczny - "protest-song", To ziemia (prezentujemy w naszej kolekcji wersję koncertową z VI KFPP w Opolu w 1968 r.). Natomiast z okresu współpracy z grupą Blackout, datującej się na lata 1965-1967 (to zalążek późniejszego Breakoutu), pochodzi klasyczne R&B, Studnia bez wody. Wokalista był filarem trzech kolejnych zespołów młodego pokolenia: grupy Blackout, Pesymistów i Bizonów. To właśnie z zespołem Bizony wyśpiewał Stan Borys jeden z najbardziej urokliwych przebojów polskiego big-beatu, Spacer dziką plażą. Z tą samą formacją nagrał także nietypowy - bo jasny i optymistyczny - protest-song, To ziemia (otwierający naszą kolekcję w wersji koncertowej z VI KFPP w Opolu w 1968 roku). Natomiast z okresu współpracy z grupą Blackout, datującej się na lata 1965-1968 (tu warto przypomnieć, że był to zalążek późniejszego Breakoutu), pochodzi klasyczne R&B, jakim jest Studnia bez wody (z partią gitarową młodego Tadeusza Nalepy).
Już we wczesnych nagraniach, obok fenomenalnych możliwości ekspresyjnych, ujawnił się inny ważny talent Stana Borysa, jakim jest bezbłędne wyczucie poetyckiej frazy wiersza. Nic dziwnego, że w twórczości solowej artysta ten skoncentrował się na wysublimowanych pieśniach artystycznych (ten kierunek zapowiadała pierwsza samodzielna propozycja artysty To ziemia, zaś z nagrań zespołowych, zarejestrowany jeszcze z Bizonami, Wiatr od Klimczoka). Obok znaczących tekstów własnych - wyjątkowy wokalista już na progu kariery dał się poznać jako utalentowany poeta i recytator - Stan Borys sięgnął po wiersze Gałczyńskiego i Broniewskiego, ale przede wszystkim twórców współczesnych: Osieckiej, Stachury oraz malarza, Kazimierza Szemiotha.
Zacznę od tego, że na okazję realizacji tych nagrań zebrała się ekipa znakomitych instrumentalistów: Tadeusz Nalepa (gitara, śpiew), Dariusz Kozakiewicz (gitara), Jerzy Goleniewski (bas), Tadeusz Trzciński (harmonijka) i Józef Hajdasz (perkusja). ,,Muzycy rockowi grają blues’’ – powiedział kiedyś o tej płycie Nalepa, odżegnując się jednocześnie od określania jej mianem bluesowej.
Z jednej strony jest w tym stwierdzeniu sporo racji: wtedy – na przełomie lat 60. i 70., kiedy blues był dla rockmanów podstawową bazą dla muzycznych poszukiwań - tak się po prostu grało. Ale też z drugiej strony owo wyznanie brzmi dość przewrotne zważywszy, iż taki, a nie inny tytuł krążka nie pozostawia żadnych wątpliwości, co jest główną esencją tej muzyki.
Nagrana w 1971 r. płyta ,,Blues’’[https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5947851383651907521/5948039760028786002?pid=5948039760028786002&oid=110062462996295510274] jest próbą przeniesienia na nadwiślański grunt poczynań ówczesnej światowej czołówki blues-rockowej. I - powiem to od razu - próbą od początku do końca udaną. I nie ma najmniejszego znaczenia, że głos wokalisty jest tu jeszcze bardzo młodzieńczy, a harmonijka nie brzmi tak rasowo, jak na następnych albumach Breakoutu[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/breakout/2014-07-01-137]. Na ,,Bluesie’’ po prostu nie ma słabych momentów. Nalepa dowodzi w stu procentach swoich zdolności twórczych. Chwytliwe melodie, charakterystyczne riffy gitarowe czy basowe pochody pozwalają na rozpoznanie każdego utworu już od pierwszych dźwięków.
Gdyby pokusić się o szukanie odniesień do wzorców zachodnich, znajdziemy tu utwór w aranżacji przypominającej (Ona poszła inną drogą), spotkamy się z pełną nostalgii estetyką nagrań rodem z Fleetwood Mac, którego lider, Peter Green, był ulubionym gitarzystą Nalepy (Co stało się kwiatom), natrafimy na swingujący temat w stylu Ten Years After (Przyszła do mnie bieda). ,,Blues’’ to także, a dla wielu przede wszystkim, super przebój Kiedy byłem małym chłopcem - dziś największy z rodzimych ,,standardów’’ bluesowych. Ale to poza tym mroczny w klimacie utwór Dzisiejszej nocy, rockowo ujęte Pomaluj moje sny, leniwie sącząca się bluesowa kołysanka Usta me ogrzej, wreszcie najdłuższa na płycie kompozycja Gdybym był wichrem z rozbudowanym, niesłychanie intrygującym solem gitarowym Dariusza Kozakiewicza, który jest drugim wielkim bohaterem tego muzycznego spotkania (dziś aż trudno uwierzyć, że zgłosił się on do Breakoutu, by zagrać na basie – ale tak właśnie było!).
Osobny akapit należy poświęcić tekstom Bogdana Loebla, który potrafił wspaniale wczuć się w nastrój muzyki Tadeusza Nalepy. Jego liryki – o miłości, tęsknocie, zdradzie, rozstaniu - są wręcz przesiąknięte bluesem (czy uwierzycie, że trzy dekady temu recenzent pisma ,,Jazz’’ określił je jako grafomanię? – tak też było!).
Tak naprawdę ,,Blues’’ został doceniony dopiero po latach. Dziś na naszym rynku jest płytą wręcz kultową: począwszy od muzyki i tekstów, a skończywszy na znanej każdemu fanowi okładce, na której Tadeusz Nalepa prowadzi za rękę swego 6-letniego wówczas syna Piotra. Mimo upływu trzech dziesięcioleci ta muzyka nie zestarzała się ani o jotę!
Któż z nas nie kojarzy Muńka Staszczyka- legendarnego już dziś frontmena T Love? Ten wokalista przez lata związany był z formacją Shamboo, która milczała przez 30 lat od swego debiutu. Jacek Miślikowski postanowił w 2013 roku reaktywować zespół i wydać płytę... Muniek, który wybił się dzięki T Love postanowił wspomoc ziomali z Chęstochowy iw ydać płytę sygnowaną jako Shamboo + Muniek pt. „Tata”. Może jest to trochę na wyrost, może jest to nawet lekkie oszustwo, bo Staszczyk zaśpiewał raptem na czterech piosenkach na albumie: „tata”, „Armata”, „My zmieniamy świat” i „Częstochowa”. Nie umiejsza to w rzaden sposób płycie, bo to świetne gitarowe granmie. To czysty rock n roll („Podróże powietrzne”) czasem z domieszką regea („Policja”), a także rock, który był charakterystyczny dla gry Kobranocki- „Eskimosi”. T. Love „Armata” i „Rewolucja 2013” czy Odziału Zamkniętego- „Zamieniamy świat na lepszy”.
Płyta bardzo dobra, choc czasem zalatuje lekko Green Day’em...
Płyty, które ostatnio mnie zaintrygowały? Na pewno The Cult[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/the_cult/2014-07-01-108]: „Choice of Weapon”. Pierwsze zdawałoby się bardzo niedbałe uderzenie w “wiosło”, a potem wchodzi punkowy jednostajny riff, wysokie „wyjące gitary” i ten głos.... Co można powiedzieć o nowej płycie? Ci, którzy zespół kochają i z przyśpieszonym biciem serca czekali na wielki powrót tej formacji powinni być zadowoleni... Ci, którzy mają stosunek mniej entuzjastyczny będą narzekać, że to już nie to, że Asbury już tak dobrze nie śpiewa... i że często tłucze w tamburyn... Jim Morison był pierwszy... Zastanawiam się czy muzycznych maruderów da się przekonać do czegokolwiek, bo narzekanie to ich chleb powszedni....
Skupię się na tej grupie słuchaczy, która na ten album czekała lub przynajmniej na tych, którzy chcą poznać czym jest The Cult. Czekałem na tą płytę i nie zawiodłem się. Ian i Duffy to po prostu rockowy sound z pięknymi, ale bardzo nastrojowymi gitarami, siła melodii i znakomity wokalista... To wszystko na tym albumie jest i co najważniejsze działa...
Wydana w roku 1981 składanka GREATEST HITS ewidentnie zamyka okres lat 70. Zamyka też pewną erę, oddzielając dwa wcielenia Królowej[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/queen/2014-07-01-54]- rockowe od pop-rockowego, a nawet popowego. Kolejne płyty miały być już inne, zupełnie inaczej wyprodukowane, pełne syntezatorowego tła...
O wyborze utworów decydowała prosta matematyka - znalazły się tutaj piosenki wydane na singlach, które zaszły na listach przebojów najwyżej; głównie w Anglii, choć wyjątkiem jest WE WILL ROCK YOU, w Zjednoczonym Królestwie tylko strona B singla WE ARE THE CHAMPIONS. Trudno jednak wyobrazić sobie taką kompilację bez tego nagrania...
zy znajdują się tutaj absolutnie najlepsze utwory Królowej z lat 70? NIE! Najpopularniejsze i najłatwiejsze w odbiorze - na pewno, ale nie najlepsze. Zwłaszcza brak (także wydanych na singlach) TIE YOUR MOTHER DOWN oraz SPREAD YOUR WINGS jest zauważalny - matematyka jest jednak bezlitosna... Bez żadnych jednak wątpliwości można powiedzieć, iż wydawnictwo to doskonale oddaje fenomen QUEEN. Opisując ich muzykę pewne określenia będą się stale powtarzać. Wszystko znajduje się właśnie na tej płycie, w skondensowanej i niezwykle przystępnej formie, nacechowane nieprawdopodobną wręcz przebojowością. To właśnie słuchając kolejnych nagrań najłatwiej wyłapać i zrozumieć znaczenie poszczególnych elementów stylu Królowej - BOHEMIAN RHAPSODY to piękna melodia, ekstrawagancka struktura, pretensjonalność i perfekcyjna produkcja, KILLER QUEEN to słynna „śpiewajaca” gitara Maya, bardzo charakterystyczne jej brzmienie oraz niesamowite, bogate harmonie wokalne, GOOD OLD FASHIONED LOVER BOY to znakomity przykład słynnych wodewilowych inklinacji. WE ARE THE CHAMPIONS - chwytliwa, prawie (?) zmuszająca do wspólnego śpiewu melodia refrenu, NOW I'M HERE - rockowe zacięcie, świetny riff, SOMEBODY TO LOVE - wokalny geniusz Freddiego... Wreszcie charakterystyczne dla QUEEN pianino - dynamiczne DON'T STOP ME NOW czy balladowe SAVE ME. Te wszystkie składniki przeplatają się w kolejnych kompozycjach tworząc jedną, barwną całość - dość niesamowite jak na składankę! Po wysłuchaniu tego albumu także inna rzecz staje się oczywista - jak bardzo eklektyczny materiał zespół nagrywał: od prostego rockabilly CRAZY LITTLE THING CALLED LOVE przez glam-rockowe SEVEN SEAS OF RHYE aż do niemalże funkowego ANOTHER ONE BITES THE DUST... Tutaj jest prawie każdy możliwy styl, wszystko podane wprost i niezwykle łatwe w odbiorze. Doprawdy zdumiewające jest, że przy takim bogactwie nastrojów cała płyta stanowi jedną, w miarę logiczną całość...
Najoczywistszy chyba wybór dla każdego - nie tylko potencjalnego fana QUEEN, ale każdego lubiącego dobrą muzykę w ogóle. Jeżeli zestaw rozczaruje - omijaj wydawnictwa Królowej z lat 70 szerokim łukiem. Jeżeli się spodoba - kolejne albumy kupuj śmiało. Wielu właśnie tak zaczęło przygodę z muzyką panów Maya, Mercury'ego, Taylora i Deacona...
Album okazał się niesamowitym sukcesem komercyjnym, spędzając na listach przebojów aż 165 tygodni. Równolegle wydana została kompilacja filmów promocyjnych - GREATEST FLIX i książka z fotografiami zespołu GREATEST PIX. Warto zwrócić uwagę na wydaną w roku 2002 wersję DVD, zatytułowaną GREATEST VIDEO HITS, gdzie muzyka została zmiksowana w „surroundzie” sprawiając, że materiał ten jest jeszcze bardziej efektowny. Poza tym - uzupełniono zestaw o takie nagrania jak LOVE OF MY LIFE (live), TIE YOUR MOTHER DOWN, SPREAD YOUR WINGS czy też KEEP YOURSELF ALIVE. Jeśli posiadasz odpowiedni sprzęt audio - musisz mieć ten tytuł w swojej kolekcji!!!
Obchodząc 20 rocznicę istnienia zespół wydał drugi w swojej karierze zestaw największych przebojów - GREATEST HITS II. Tym razem zebrano największe hity z lat 1982-91, tym samym reprezentując etap mniej rockowy, za to bardziej komercyjny. Większość zawartego tutaj materiału to przeboje ogólnoświatowe, święcące sukcesy niemalże wszędzie... tylko nie w USA. Tak - w roku 1984 publiczność amerykańska zupełnie odwróciła się od Królowej... Jednak w Europie QUEEN nie miało sobie równych, zwłaszcza po legendarnym występie na Live Aid. Nic dziwnego iż znajdujące się na tym albumie piosenki są doskonale znane prawie każdemu.
Muzyka QUEEN w latach 80 uległa transformacji - w większości zniknęły harmonie wokalne i pianino, zastąpione przez wszechobecne syntezatory. Rockowy charakter odżywał z rzadka, w jego miejsce grupa położyła nacisk głównie na komercyjny pop. Melodyjność zaczęła odgrywać dużo większą rolę, produkcja zaś miała sprawić, że muzyka będzie niezwykle łatwa w odbiorze. W rezultacie okres lat 80 jest muzycznie znacznie mniej ekscytujący od poprzedniej dekady. Co nie znaczy, że jest zły...
Tak w ogóle ślady rockowych korzeni tutaj mamy - i to jakie! I WANT IT ALL, HAMMER TO FALL czy HEADLONG to naprawdę świetne kompozycje - i nie dziwi fakt, iż napisał je Brian. Także w ONE VISION mamy do czynienia ze świetnym riffem (choć rozmytym przez elektroniczną produkcję), z kolei w niezwykle dynamicznych pop-rockowych THE INVISIBLE MAN i BREAKTHRU gitara również odgrywa niebagatelną rolę. Zdecydowanie popowe wcielenie Królowej mamy okazję poznać przez takie nagrania jak RADIO GA-GA, I WANT TO BREAK FREE czy A KIND OF MAGIC. Zaś doskonałym połączeniem starego z nowym jest nagranie IT'S A HARD LIFE. Wreszcie - mamy tutaj absolutnie genialne kompozycje z INNUENDO. Utwór tytułowy to prawdziwa perła rockowego grania, a w niezwykle emocjonalnym THE SHOW MUST GO ON słychać wszystko to, co w muzyce (nie tylko QUEEN) najlepsze. Tak własciwie, to ta płyta nie oddaje sprawiedliwości latom 80. Jest za dobra! Jest dużo lepsza niż którykolwiek album z okresu 1982-86...
Podsumowując - wydawnictwo zdecydowanie warte zakupu! Największe przeboje w pigułce, płyta dająca wyobrażenie o tym, jak poszczególne albumy zespołu w tamtym okresie brzmiały (produkcja). Dużo lepsza inwestycja niż THE WORKS czy A KIND OF MAGIC - te lepsze utwory z tych płyt i tak tutaj są...
Płycie towarzyszyło wydanie rocznicowej książki GREATEST PIX II i zestawu wideoklipów - GREATEST FLIX II. Tak jak w przypadku pierwszej części Największych Przebojów, także tutaj warto zwrócić uwagę na DVD GREATEST VIDEO HITS 2, znowu zmiksowane w surroundzie i znowu z paroma (mile widzianymi) dodatkami - SCANDAL, CALLING ALL GIRLS, BACK CHAT, PRINCES OF THE UNIVERSE czy absolutnie genialna koncertowa wersja STAYING POWER (Milton Keynes '82). Brakuje jednak nagrań z INNUENDO - tych należy szukać na części trzeciej...
Ledwie dwa lata po wydaniu trzeciej w karierze zespołu składanki w sklepach pojawiła się kolejna, zatytułowana GREATEST HITS III, obejmująca okres 1992-99. Bezcelowość tego wydawnictwa jest wręcz niewyobrażalna - wydaje je zespół nie istniejący, w międzyczasie nagrywając ledwie JEDNĄ płytę z premierowym materiałem (nie licząc NO-ONE BUT YOU na ROCKS). Nic dziwnego, że projekt sygnowany jest nazwą QUEEN+, co oznacza, iż mamy tu nie tylko „przeboje” Królowej, ale także nagrania solowe członków zespołu, a nawet różnorakie kolaboracje. Czary goryczy dopełnia fakt, iż znalazło się nawet miejsce dla dwóch nagrań z 1982 i 1986 roku, kolejno LAS PALABRAS DE AMOR i PRINCES OF THE UNIVERSE. Pierwszy był „przeogromnym” hitem, docierając na listach przebojów „aż” do miejsca 17 (choć gwoli prawdy - w Trójce był na... pierwszym!) drugi zaś - nigdy w Anglii na singlu nie wydany - na żadne listy przebojów nawet nie wszedł. Mamy więc do czynienia z zestawem „Największe przeboje i piosenki, które przebojami może i nie były, ale musieliśmy zapełnić miejsce na CD...”
Na pewno nie można powiedzieć, że wszystkie utwory na GH III są słabe - NIE! THESE ARE THE DAYS OF OUR LIVES to prawdziwy skarb i najprawdziwszy hit! Cztery single z MADE IN HEAVEN (HEAVEN FOR EVERYONE, LET ME LIVE, TOO MUCH LOVE WILL KILL YOU i YOU DON'T FOOL ME) są absolutnie świetne, ale na pewno dużo lepszym pomysłem jest zakup całego albumu... DRIVEN BY YOU - solowy utwór Briana - czy też BARCELONA albo THE GREAT PRETENDER - solowe przeboje Freddiego - to wspaniałe, bardzo udane piosenki, ale... czy to usprawiedliwia umieszczenie ich na składance QUEEN...? Nie można oprzeć się wrażeniu, iż jedynym powodem wydania tej płyty były... pieniądze! I niech nikogo nie zwiedzie „nowa” wersja UNDER PRESSURE - zmieniona na gorsze, wcale zresztą nie tak znacznie, nudna. Ciężko cokolwiek złego powiedzieć o SOMEBODY TO LOVE zaśpiewanym przez George'a Michaela, ale już THE SHOW MUST GO ON w wykonaniu Eltona Johna jest dramatycznie słabe i stanowi ciekawostkę wyłącznie dla zatwardziałych fanów... Także o ANOTHER ONE BITES THE DUST zmiksowanym przez Wyclefa Jeana nie można powiedzieć jednego dobrego słowa - absolutny koszmar... Jedynym nagraniem wartym wyjątkowej uwagi może być piosenka z roku 1984 THANK GOD IT'S CHRISTMAS, wcześniej nie umieszczona na żadnej płycie zespołu. Bez wielkich jednak rewelacji - nagranie mało odkrywcze, stereotypowe, niezbyt zapadające w pamięci...
Mamy więc płytę zupełnie prawie niepotrzebną, nie wnoszącą niczego nowego do wizerunku Królowej, nudną - ba, zdaniem wielu wręcz psującą reputację zespołu... Absolutnie początkującym fanom odradzaną - jedynym celem jej nabycia może być uzupełnienie kolekcji, jako że wydana jest dość efektownie, zwłaszcza na winylu...
DRIVEN BY YOU Briana to utwór napisany specjalnie do reklamy Forda. Niezwykle udany rockowy numer znajduje się na solowej płycie gitarzysty BACK TO THE LIGHT - albumie solidnym, wartym uwagi.
BARCELONA to słynny duet Freddiego z operową śpiewaczką Montserrat Caballe; płyta warta poznania, choć tylko dla osób muzycznie bardzo otwartych - zderzenie wokalu Mercury'ego z operowym głosem hiszpańskiej divy nie każdego musi zniewolić...
THE GREAT PRETENDER jest zaś największym solowym przebojem Freddiego - jeżeli lubisz muzykę pop na wysokim poziomie, album składankowy (znowu...) THE FREDDIE MERCURY ALBUM z roku 1992 jest całkiem niezłym pomysłem...
Według Followillów Mechanical Bull stanowi greatest hits of Kings Of Leon. Z marketingowego punktu widzenia to zgrabna formułka, ale z prawdą ma niewiele wspólnego. Podobnie jak twierdzenie, że Mechanical Bull jest wypadkową Only By The Night i Aha Shake Heartbreak. Wprawdzie szósty album Kings Of Leon[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/kings_of_leon/2014-07-01-55] jest powrotem grupy do dobrej formy, ale poziom całości jest odległy od wspomnianych dokonań formacji. Nie ma tu energii, jaka była na pierwszych płytach grupy. Mimo że utwory są bardzo chwytliwe i nagrane pod stadionową publiczność, nie ma też monumentalnych hitów na miarę Sex On Fire czy Use Somebody. Prawdą jest, że Mechanical Bull[https://www.youtube.com/watch?v=YKdSf2qOnYE] jest dziełem o niebo lepszym, spójniejszym, przebojowym od mrocznego i w dużej mierze nużącego Come Around Sundown, ale Only By The Night 2 to to nie jest. I dobrze. Ale po kolei.
Singlowe Supersoaker to miałka, melodyjna piosenka, ale wystarczająco chwytliwa, żeby podbić większość list przebojów na całym świecie. Dużo lekkości i luzu ma w sobie Rock City. Świetny jest motoryczny, punkowo-pearljamowy Don’t Matter. Zwarte tempo, nośny riff i prosta solówka oraz żarliwy śpiewa Caleba to przepis na mocne dwie i pół minuty koncertowego czadu. Na Open’erze nie chcieli grać premierowych utworów, ale podczas wywiadu udało mi się ich namówić, żeby zagrali ten kawałek (mam to na taśmie!) i zabrzmiało wybornie. Spokojnie robi się podczas sennej ballady Beautiful War. Piękna, oszczędna gitara Matthew i przeszywający tekst ze słowami: Your heartbreak rolls down the window... Pewnej czwórce z Irlandii trudno będzie w najbliższym czasie nagrać piękniejszą pieśń. Przebojowe Temple zostało idealnie skrojone pod stadionowe śpiewy. Wait For Me to kolejna spokojna odsłona płyty. Cut open my heart right at the scar to pierwsze słowa drugiego singla płyty, które cudownie niosą się na tle równie chwytającego za serce, ascetycznego, muzycznego drugiego planu. Zupełnie czymś innym jest bujające, zmysłowe, lekko funkowe Family Tree. Kawałek idealny pod scenerię niczym z teledysku Joe Cockera You Can Leave Your Hat On. Melancholijnie robi się przy ckliwym Come Back Story. Po raz kolejny Matthew Followill wygrywa tu swoje oszczędne wielkie solo. Te harmonie, sekcja smyczkowa w tle, powtarzany żarliwie refren i uniwersalna melodyjność... Już widzę morze zapalniczek palących się na koncertach. Ale i tak najbardziej sentymentalnym utworem płyty, utkanym z fascynujących w swej prostocie zagrywek gitarowych, jest Tonight, który równie dobrze mógłby się znaleźć na Only By The Night. Również świetne, transowe Coming Back Again brzmi jak kompozycja, broń Boże odrzut, z najsłynniejszej płyty Kings Of Leon. Followillowie muszą cieszyć się względami w niebiosach. Bezwzględnie mają boski dar komponowania chwytliwych pieśni. Potwierdza to oniryczne zakończenie płyty, czyli On The Chin. W wersji deluxe album wzbogacony został o dodatkowe dwa utwory: Work On Me i Last Mile Home. Niestety, oba brzmią jak odrzuty z poprzedniego albumu i tylko psują efekt całości Mechanical Bull.
Można się było spodziewać, że drogi Dżemu[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/dzem/2014-07-01-68] i Jacka Dewódzkiego w końcu się rozejdą. Materiał z Jackiem był co prawda wyśmienity, ale do ekspresji z czasów Ryszarda Riedla wiele mu brakowało. Na wakat wokalisty wskoczył więc Maciej Balcar, niegdyś parający się rasowym metalem i musicalami. Powstała płyta „2004”, klasyczne wydawnictwo Dżemu, czyli rock’n’roll flirtujacy z bluesem, tym razem w nieco złagodzonej formie. Wiąże się to z ciepłą barwą głosu Balcara i dokonaniem ostatecznego masteringu w Los Angeles w studiach Precision Mastering. Jednak na nic zdałyby się studia i producenci, gdyby nie wartościowość muzyki. A jak ona jest na „2004”? Dżem jak zwykle pokazał klasę. Nagrał album najlepszy od śmierci Riedla. Na „2004” nie brakuje przebojowych i dynamicznych kompozycji, przy których można się solidnie wyszaleć („Chleb z dżemem”, „Gorszy dzień”, „Diabelski żart”, „Wymarzony świat”). Ogniste riffy i motoryczna sekcja, wsparte inteligentną melodyką, zasługują na wysokie noty. Ciekawie prezentuje się też „ Warto też zwrócić uwagę na prawdziwe blues rockowe perły „Szeryfie, co się tu dzieje?” i dziesięciominutowe „W imię ojca”(ze snującym się namiętnie motywem przewodnim). Jednak solą tej płyty są chwytające za serce ballady jak np. „Do kołyski”, „W drodze do nieba”, „Ćma barowa”, czy „Nieproszony”, nadającego albumowi smutny, ale jakże piękny odcień. Znakomicie spisuje się tu łagodny głos Balcara. Zastrzeżenia można mieć jedynie do utworu „Dzień Świstaka”, który w swej pozornej sielskości może wydawać się nieco zbyt ckliwy. Jednak ten materiał jest wyjątkowo wybuchowy dopiero na koncertach, gdzie Dżem rozwija w pełni skrzydła i wylewa ze sceny falę uczuć.
Balcar okazał się nie tylko wyśmienitym wokalistą, ale sprawdził się również jako tekściarz. Daje krótką lekcję życia w „Do kołyski” („Idź własną drogą, bo w tym cały sens istnienia, żeby umieć żyć bez znieczulenia... ”) i „Chleb z dżemem” (W życiu najtrudniej nauczyć się żyć. Reszta jest milczeniem, więc milcz, bo tylko ta cisza nie kosztuje cię nic.”) Niechęci do współczesnego świata można doszukać się w „Ćma barowa” („Jutro będzie tak jak dziś, dzisiaj jutra nie chcę, wierzę ciągle, że coś zdarzy się..”) i „Wymarzony świat” („To co proste w oczach dziecka, zawiłe stało się. Gonimy za czymś, czego nikt już nie pojmuje. Przemoc i piekło, ten telewizyjny świat, Dokąd to?”). Wiele pięknych cytatów można wyciągnąć z warstwy lirycznej „2004”, pojawia się w nich sporo życia, śmierci, pytań o ich sens. Przemijanie zostało nawet symbolicznie ukazane na okładce w postaci zegara. Smutny całun okrywa tę płytę. Niestety, okazała się ona prorocza, gdyż niedługo po jej wydaniu zginął w wypadku samochodowym Paweł Berger, klawiszowiec, jeden z ojców zespołu. Jakże trafny wobec tej tragedii wydaje się cytat z piosenki „W drodze do nieba”: „Odszedłeś w słońcu tak nagle, że nawet nikt nie zdążył zamyślić się przez chwilę, człowieku z duszą jak ptak samotną, komu teraz grasz?”
Rok 2010 Maciek Balcar może uznać za udany. Ukazały się aż trzy albumy z jego udziałem, choć nie wszystkie z aktualnym repertuarem. Nie ma to jednak większego znaczenia dla odbioru muzyki, która broniła się na każdej płycie.
Na najnowszą płytę Dżemu musieliśmy czekać aż sześć lat. Następczyni "2004", czyli "Muza" jest drugim albumem kapeli nagranym z udziałem Maćka Balcara, a pierwszym z Januszem Borzuckim, który zastąpił tragicznie zmarłego w 2005 roku klawiszowca, Pawła Bergera. Na "Muzie" upchnięto grubo ponad 70 minut muzy i to tyle jeżeli chodzi o fakty.
"Muza" to album wielu kontrastów. Rock łączy się tu z blues-rockiem, reggae zahacza o pop. Przebojowo zaśpiewane partie wymieszane są z jamującymi wstawkami gitar. Co najważniejsze jednak - bardzo dobre utwory sąsiadują z dość przeciętnymi. Jakby się uprzeć, to z zaprezentowanego materiału można by ułożyć trzy odległe stylistycznie płyty i na dodatek o diametralnie różnym poziomie muzycznym. Z jednej strony mamy do czynienia ze świetnymi kompozycjami: "Partyzant", "To wszystko, co mam", "Strach". Obok nich pojawiają się jakieś knajpiano-wiejskie motywy, które tylko momentami przeradzają się w coś ciekawszego. Część z nich uratował wokalnie Maciek Balcar, choć nie zawsze mu się to udawało. Maciek zresztą podnosi swoim wokalem wartość płyty, wiele partii pobrzmiewa jego pomysłami. Pozostali muzycy nie wykazali się już taką pomysłowością. Połączyli za to w sprytny sposób swoje poprzednie zagrywki, z kilkoma zerżniętymi od The Allman Brothers Band i Gov’t Mule. Zrobili to jednak na tyle profesjonalnie, że należy im się szacunek.
Wszystkie narzekania idą jednak w niwecz wobec najważniejszego stwierdzenia: w przypadku "Muzy" mamy do czynienia z płytą nagraną na bardzo wysokim poziomie. Mniej interesujące partie stanowią krople w morzu całości, z której da się wybrać sporo perełek. Z pewnością zachwycą i zaskoczą one nawet starych fanów Dżemu. A pozostałych i tak powalą na kolana.
Będą wam mówić, że na nowej płycie Placebo nie znajdziecie nic nowego i że Brian Molko znowu sprawia wrażenie podstarzałego szczeniaka. I będą mieli rację.
Sądzę, że dla wielu obecnych dwudziestokilkulatków Placebo[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/placebo/2014-07-01-76] było niezwykle ważnym zespołem w okresie gimnazjum-liceum. Pełne smutku i melancholii płyty, zagubiony w wielkim świecie nadwrażliwy lider, wraz z basistą nakręcający ideologię gender, przy okazji śpiewający o nieudanej miłości. Ludziom przechodzącym przez burzę hormonów ciężko było się oprzeć takiej muzyczno-lirycznej ofercie. Tyle że my - w większości - dorośliśmy, a Molko i koledzy jakby nie do końca.
Niech nikogo więc nie zmyli pozornie ciepła melodia "Too Many Friends" (skądinąd Placebo właśnie dorobiło się swojego wcielenia słynnych Czterech Akordów) i tekst wydający się przystawać do współczesności (acz wyśpiewywany przez 40-latka brzmi troszkę pokracznie) - trio nie ruszyło się ani o centymetr. Nawet rozświetlony, pozytywny numer tytułowy to tylko zasłona dymna przed kolejnymi utworami, które spokojnie mogłyby się znaleźć na którejś z poprzednich płyt…
Zespół niezmiennie podchodzi do melodii i aranżacji: "A Million Little Pieces" to idealny przykład smętnej rockowej ballady w duchu "Without You I'm Nothing", "Rob the Bank" to zaś klasyk dynamicznego wcielenia Placebo, znanego chociażby z kawałka "For What It's Worth". Z kolei "Bosco" w sposób typowy, dla klawiszowej miniatury a la powiedzmy "Burger Queen", męczy jęczeniem Briana i drażni jego dojmującą nadwrażliwością oraz przerysowywaniem pewnych sytuacji. Molko chyba wyczuł, że w kwestii liryków nie ma za wiele do powiedzenia, bowiem zrezygnował z umieszczania ich w książeczce…
Gdy jednak przebrniemy przez cechy "Loud Like Love" obiektywnie słabe, zadajmy sobie pytanie: czy mimo wszystko nie tego oczekujemy od Placebo? Czy przypadkiem w muzyce tego zespołu nie szukamy powrotu do utraconej młodości, kiedy to w dość idiotyczny, ale jednak szczery sposób przeżywaliśmy swoje porażki, zawody miłosne, cierpieliśmy na Weltschmerz? Jeżeli odpowiecie sobie na te pytania twierdząco, śmiało proszę dopisać ze dwa punkty do oceny końcowej.
Przedmieścia[http://www.youtube.com/watch?v=rRbsuxAaQoo&list=PLhfzsTQCHRd98qHXs1FiT9rUUsCfLtcWG] to, najkrócej mówiąc, udana i twórcza kontynuacja stylu zaprezentowanego na debiutanckiej płycie. Z zachowaniem najważniejszych elementów, ale i pewnymi zmianami, świadczącymi o rozwoju. Choć niektórzy mogą powiedzieć, że zespół gra tu bardziej zachowawczo.
Faktycznie, mniej jest takich ewidentnych odlotów, religijno – mistycznych uniesień. Mniej plemiennych bębnów i obrzędowych tekstów. Jednak istota pozostaje ta sama, a grupa tym razem próbuje przekazać nam ją w inny, bardziej dosłowny sposób. Jest konkretniej pod względem muzycznym, więcej tu elektrycznych brzmień, mocniejszych utworów. Już otwierające Nie Zabiję Nocy ma ciężki, jednostajny riff z urokliwą klawiszową zagrywką, a dalej jest choćby szalona Letnia Piosenka Dla Ciebie ze znakomicie pulsującym basem, żywiołowe, kipiące rytmem Crazy Summer, Słońce Moja Wiara czy drapieżne Nasze Przedmieścia. Pojawiają się też rzeczy zupełnie nowe, nie mniej intrygujące i oryginalne, niż te wcześniejsze. Najlepszym przykładem Hiszpan, łączący potężny, riffowy podkład z rytmiką i melodyka muzyki latynoskiej – gdyby wyłączyć przestery w gitarach i dodać kastaniety, wyszłoby prawie flamenco. Podobnie zaczyna się Ballada Emanuel, której gitarowy wstęp z perkusyjną kanonadą jest chyba najmocniejszym fragmentem muzyki, jaki Wilki[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/wilki/2014-07-01-87] kiedykolwiek nagrały. Jednak po niespełna minucie wchodzi spokojne akustyczne arpeggio i utwór zmienia się, zgodnie z tytułem, w urokliwą balladę. Zaskakuje także N’Avoie, radosna, żywiołowa piosenka z gitarami akustycznymi i dęciakami, w której Gawliński śpiewa naiwnie hippisowski tekst. A to, jak zespół potrafi żonglować klimatami i gatunkami widać najlepiej, gdy porównamy ten utwór z Kiedy Nie Ma Już Nic, posępnym, ciężkim bluesem z trochę może przejaskrawionymi motywami fortepianu. Album zamyka zaś oniryczny cover The Doors[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/the_doors/2014-07-01-62] – Indian Summer.
Także Przedmieścia doczekały się niemałych przebojów. Popularność zyskał sobie utwór Jeden Raz Odwiedzamy Świat, w czym z pewnością pomógł skandalizujący teledysk z nagim Gawlińskim i jego żoną Moniką. Większym hitem jest jednak Moja Baby, znakomita, pomnikowa ballada, przepełniona jakimś ogniskowym romantyzmem. Natomiast największymi artystycznymi wzlotami na tej płycie, są niezwykłe w klimacie, doskonałe melodycznie Nie Zabiję Nocy, oraz akustyczny, minimalistyczny Cień w Dolinie Mgieł.
Płyta kipi od pomysłów, zespół rozsadza inwencja. Oryginalność pierwszego albumu w żaden sposób nie zamknęła drogi do rozwijania własnego stylu na drugim. Aż szkoda, że grupa nie zdołała nagrać w tamtym okresie jeszcze jednej płyty z premierowym materiałem.
Bryan Adams zadebiutował na początku lat 80., kiedy przez USA przewalała się nowa fala, dzięki której popularność zdobywali wykonawcy odwołujący się do surowego, gitarowego brzmienia z lat 60. Wielkim przebojem stała się wtedy "My Sharona" grupy The Knack, a na gwiazdę pierwszej wielkości wyrastał Bruce Springsteen. Młodzi ludzie zakładali białe koszule, do tego wąskie, czarne krawaty, obcisłe dżinsy i skórzane kurtki. Power-pop stał się modną sensacją – w efekcie dostrzeżono również pochodzącego z Kanady wokalistę.
Wielką sławę przyniósł Adamsowi dopiero trzeci album – "Reckless" z 1984 roku. Bardziej wygładzony, starannie wyprodukowany, bliższy soft rockowi niż odchodzącemu powoli w przeszłość power-popowi, przyniósł takie hity, jak "Run To You", "Heaven", czy "It’s Only Love". Wszystko to było jednak niczym wobec piosenki "(Everything I Do) I Do It For You" z 1991 roku ze ścieżki dźwiękowej filmu "Robin Hood: Książę złodziei", która sprzedając się w ilości 15 mln egzemplarzy, stała się jedną z najsłynniejszych ballada miłosnych w historii popkultury.
Chociaż potem popularność Adamsa opadła, wierni fani pozwolili mu jednak z powodzeniem działać przesz kolejne dwie dekady. Ostatni album wokalisty ukazał się sześć lat temu – i piosenkarz powraca na rynek fonograficzny dopiero teraz, prezentując krążek "Tracks Of My Years", zawierający jednak tylko jedno premierowe nagranie. Reszta to covery wybranych przez Adamsa piosenek z minionych dekad, które miały wpływ na niego jako rockowego wokalistę. "Trudno było wybrać te piosenki. Próbowaliśmy je dotąd, aż nabrały odmiennego tonu niż oryginały. Sesje trwały jakieś trzy miesiące na przestrzeni ostatnich dwóch lat" – wyjaśnia muzyk.
"Tracks Of My Years" zaczyna się od piosenki Beatlesów – "Any Time At All" podana jest w power-popowym stylu, przywołując energetyczne brzmienia z końca lat 70. Podobnie wypada autorski utwór "She Knows Me" – zaaranżowany na modłę klasycznych hitów Springsteena z czasu "Born To Run". Potem przychodzi czas na ballady – i "I Can’t Stop Loving You", "Kiss And Say Goodbye" i "Lay Lady Lay" łączą w sobie soulową żarliwość, rhythm’n’bluesowy pazur oraz popową przystępność. Pierwszą część płyty wieńczy ukłon w stronę "żelaznej" klasyki – zagrany "po bożemu" "Rock And Roll Music" Chucka Berry’ego.
Druga odsłona albumu zawiera większe wpływy "americany" – a dowodem na to elementy dylanowskiego folku i country w "Down On The Corner" i "Never My Love". Echa soulu powracają w łagodnie zaśpiewanym "Sunny" i "The Tracks Of My Tears", a całość kończy delikatny "God Only Knows" Beach Boysów. W wersji DeLuxe jest jeszcze pięć piosenek, utrzymanych oczywiście w nastroju podstawowego zestawu, z których wyróżniają się poruszające ballady "Help Me Make It Through The Night" i "Many Rivers To Cross" oraz zagrany na hendrixowską modłę ekstatyczny blues "You Shook Me".
"Tracks Of My Years" to muzyczny hołd dla czasów, kiedy przebojami pop były piosenki łączące elementy rocka, folku, country, bluesa, soulu i gospel. Jeśli ktoś tęskni za nimi – dostanie tu zgrabnie wykonane covery, zachowujące szlachetność oryginałów, ale mocno nasycone własnym stylem ich wykonawcy (ten ochrypły wokal!). Niebawem koncert Bryana Adamsa w Kraków Arenie – materiał z tej płyty na pewno rozbuja całą salę!
Już sama okładka "Old is Gold" pokazuje, że mamy do czynienia z poważnym wydawnictwem. Przedstawiony na niej potężny dąb zdaje się sugerować powiedzenie "starych drzew się nie przesadza".
A jednak, najnowszy T.Love znacznie różni się od dotychczasowych dokonań grupy. Dwupłytowy album utrzymany został w klimatach nawiązujących do początków muzyki rockowej, stąd też usprawiedliwione są, słyszane tu, pewne naleciałości country. "Black and Blue", "Country Rebel" i tytułowy "Old is Gold", wykonane zostały w języku angielskim, co dodatkowo nie pozwala zapomnieć o inspiracjach towarzyszących powstawaniu płyty.
To co różni "Old is Gold" od poprzedniczek, to również odwaga w warstwie lirycznej. Muniek nie pozwalał sobie dotychczas na taką ilość wulgaryzmów we wcześniejszych tekstach T.Love. W połączeniu z kontekstem tematyki utworów, w których wspomniane wulgaryzmy występują, nadają one całości nieco dekadencki nastrój. W jego budowaniu pomocna jest również muzyka, utrzymana w brzmieniach z przełomu lat '50 i '60, która przywołuje momentami obraz zadymionej knajpy. Tak jest na przykład w "Wieczorem w mieście - Film". Subtelna muzyka złożona z delikatnych klawiszy i głównego riffu zagranego na saksofonie tworzy klimat przymglonego latarniami miasta, gdzieś wśród starych kamienic. Mimo występowania w kawałku słowa "neony" jakoś nie chce się wierzyć, że tekst prezentuje miasto z drugiej połowy XX wieku. Nastrój stworzony w tym numerze zdecydowanie temu nie sprzyja. Kawałek jest oczywiście stosunkowo wolny, trochę bujający, ale raczej w sposób jazzowy niż rockowy.
Nawiązań do wywodzących się z bluesa korzeni muzyki rockowej możemy doszukiwać się nie tylko w warstwie muzycznej płyty. "Mój grób musi być czysty tu', powiedział B.B. King... tymi słowami zaczyna się "Mętna woda". Refren jest już bardziej rockowy, z mocnym uderzeniem perkusji. Utwór, przechodząc z wolnych zwrotek w nieco bardziej dynamiczny refren, staje się dość schematyczny. Dobrym rozwiązaniem jest wzbogacenie ostatniego refrenu o klawiszowe solo rodem z The Doors.
Singlowy "Lucy Phere" rozpoczyna drugi krążek "Old is Gold". Muniek wdaje się tu w swoisty dialog z samym diabłem, uwypuklając przy tym tkwiące w sławie demony. Utwór jest niewątpliwie bardzo osobisty i przede wszystkim dojrzały. Da się to również odczuć na płaszczyźnie muzycznej. Poważnie brzmiący fortepian, harmonijka i saksofon sięgają inspiracji głęboko zakorzenionych w początkach muzyki rockowej. Przechodzące z prostych akordów akcentujących uderzenia w werbel, po partie solówek, brzmienie gitary dodaje wszystkiemu nieco koloru.
Moją ulubioną kompozycją jest "Ostatni taki sklep". Nawiązujący nieco do country, bardzo bujający, pozbawiony jest "wynalazków" muzyki rockowej. Nie usłyszymy tu gitarowego przesteru, a główny riff brzmi jak zagrany na bandżo. Rytm oparty został na towarzyszących uderzeniom w centralę bębenkach, dopiero na zaakcentowanie końcówki naprzemiennie pojawia się werbel. Wszystko to tworzy niesamowitą lekkość drzemiącą w tych prostych, nieskomplikowanych, ale również pozbawionych jakiegokolwiek kiczu, dźwiękach. Muzyka służy głównie do zabawy, a takimi utworami jak "Ostatni taki sklep" T.Love udowadnia nam to od lat. Chcę przy tym oczywiście powiedzieć, że "Old is Gold", mimo znacznie różniącej się od poprzednich albumów stylistyki, jest jak najbardziej T.love'owy. Co prawda żadnemu z utworów nie wróżę sięgnięcia rangi hitu, ale według mnie założeniem płyty z pewnością nie było wypromowanie takowych.
"Old is Gold" to bardzo przemyślany, dojrzały i świadomy album. Na tych dwóch krążkach znajdziemy wszystko, co było podstawą w formowaniu się wielu rockowych kapel, w tym także i T.Love. Takie sięgnięcie do korzeni, ze względu na staż sceniczny muzyków, jest jak najbardziej na miejscu. Nie oszukujmy się, będąc na scenie trzydzieści lat bardzo łatwo stać się karykaturą samego siebie. T.Love w sposób przemyślany uniknął tego przykrego scenariusza wydając porządny album.
Oczywiście, na co wskazuje okładka płyty, starych drzew się nie przesadza. Są one odporne na chwilowe mody i zmienność dyktowaną medialną papką. Nie dać się im przez trzydzieści lat to prawdziwa sztuka.
Na początku lat dziewięćdziesiątych Emigranci, pod wodzą Edmunda Stasiaka (ex Lady Pank[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/lady_pank/2014-07-01-72]) i z Pawłem Kukizem[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/piersi/2014-07-01-73] w roli wokalisty, starali się udowodnić, że można u nas grać ambitny pop rock. Zespół zostawił po sobie jeden naprawdę wielki przebój – Na falochronie, nagrał dwie płyty (druga – Mówię do ciebie z 1995 roku – powstała już bez udziału Kukiza) i zniknął z pola widzenia. Teraz, po latach milczenia, powraca z nowym materiałem.
No, może nie tak zupełnie nowym. Od razu bowiem rzuca się w oczy (i w uszy) nowa wersja legendarnego Na falochronie. Jakby zespół nie mógł uciec od tego utworu, starając się wyeksploatować go do granic możliwości. Nie mówię, że to zła piosenka. Wręcz przeciwnie. W dodatku brzmi teraz dużo lepiej, mocniej i bardziej rockowo niż oryginał. Dodano też solo na saksofonie i kilka innych smaczków. Ale czy to ma sens?
Jeśli jednak legendę pozostawimy w spokoju i spojrzymy bez uprzedzeń na nowe dokonania Stasiaka i kolegów, prezentują się one całkiem obiecująco. Przede wszystkim słychać, że mamy do czynienia z płytą rockową, podlaną jedynie trochę popowym sosem. Całość brzmi dużo bardziej gitarowo niż poprzednie albumy grupy. Już otwierający płytę Dżejms Błąd zaczyna się czadowym, „amerykańskim” riffem, a drugi (i – moim zdaniem – najlepszy na płycie) Uczony człowiek jest ciężki, klimatyczny i ciekawie „złamany” nieco reggae’ową wstawką w środku. Dalej jest różnie, choć gitary wciąż pozostają na pierwszym planie. Słychać, że „nowi” Emigranci inspiracji szukają przede wszystkim za Atlantykiem, ale nie zapominają o swoich rodzimych korzeniach – taki np. Waltz mógłby z powodzeniem znaleźć się w repertuarze Lady Pank.
Jednego też z pewnością nie można tej płycie zarzucić – braku profesjonalizmu. Każdy z instrumentalistów jest świetny w swoim fachu i to słychać. A nowy wokalista, Rafał Brzozowski, sprawdza się całkiem nieźle. Nie posiada co prawda charyzmy Kukiza, ale nie ma się czego wstydzić. Do tego album naprawdę znakomicie brzmi, ale w końcu nie od dziś wiadomo, że Rafał Paczkowski to spec od nagrywania takiej muzyki.
A zatem – solidna robota pod każdym względem, ale... No właśnie. Stasiak i spółka to bardzo sprawni, ale jednak – rzemieślnicy. Płyta jako całość nie porywa. Brakuje tam jakiejś iskry, błysku, wszystko jest zbyt wygładzone. Na dodatek teksty lidera, opisujące świat z punktu widzenia czterdziestolatka są momentami niezbyt zgrabne (te rymy...)
[https://www.youtube.com/playlist?list=PL0CEEEB670A2169E2]
|