Piątek, 11.15.2024, 5:20 AM
Witaj Gość | RSS Główna | Rejestracja | Wejdź
Moja witryna
Menu witryny

Kategorie sekcji
historia [56]
classic rock [195]
hard rock [74]
punk rock [84]
NWOBHM [12]
black metal [164]
death metal [64]
thrash metal [38]
gothic metal [14]
metal symfoiczny [5]
new metal [47]
groove metal [3]
doom metal [14]
progresja [15]
mroczne koncerty i festiwale [2]
recenzje [63]
power metal [17]
grunge [9]
Moja książka- black metal [3]

Statystyki

Ogółem online: 1
Gości: 1
Użytkowników: 0

Główna » 2014 » Wrzesień » 16 » Klasyczne albumy heavy metalu- Thrash Metal, cz. III
4:07 PM
Klasyczne albumy heavy metalu- Thrash Metal, cz. III

Mój pierwszy kontakt z zespołem był koncertowy. Słyszałem przedtem sporo dobrego o Iscariocie i byłem ciekaw, ile w tych zachwytach jest prawdy. Po znakomitym występie sam dołączyłem do tych wychwalających... Poradzili sobie naprawdę świetnie, zresztą odsyłam do relacji, która do przeczytania u nas na serwisie. Po koncercie przyszedł czas, by zapoznać się z Iscariotą[http://rockmetal-nibyl.ucoz.pl/blog/iscariota/2014-04-10-655] w wersji studyjnej. „Pół na pół”[https://www.youtube.com/watch?v=p7CjQCgdcgw][https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5948447183736208353/6000716377016512354?pid=6000716377016512354&oid=110062462996295510274]  to 8 utworów, o łącznej długości trzydziestu kilku minut (oj, mogłoby być trochę dłużej). Na koncercie zabrzmieli praktycznie jednoznacznie thrashowo, tymczasem na płycie słychać więcej heavy metalu. Zresztą, jak sami piszą na swojej stronie: „płyta jest utrzymana w klimacie heavy-thrash metalu w proporcjach zawartych w tytule płyty”. I coś w tym jest, choć moim zdaniem więcej tu jednak thrashu, co mnie niewątpliwie cieszy. Bardziej przekonuje mnie Iscariota, gdy pędzi na złamanie karku, a pani Grażyna wrzeszczy jak opętana, aczkolwiek w tych spokojniejszych partiach zespół też prezentuje się nieźle. A właśnie...pewnie dla wielu będzie zaskoczeniem fakt, iż gardło w Iscariocie zdziera kobieta. Jeśli myślicie, że z tego powodu będzie słodko i spokojnie, to grubo się mylicie. Grażyna dysponuje mocnym, silnym głosem, będącym dla mnie czymś pomiędzy Małgorzatą Ostrowską a Romkiem Kostrzewskim. Zresztą Kata słychać tu nie tylko w wokalizach. Muzycznie też mamy wpływ tego zespołu. A jeśli już o inspiracjach, to z pewnością wypada tu dodać m.in. Metallicę i Megadeth. Wszystkie teksty śpiewane są po polsku, co mnie ogromnie cieszy w dobie powszechnej anglicyzacji, czasami tym groźniejszej, że wokaliści strasznie ten język kaleczą. Tu mamy swojską polszczyznę, do tego całkiem niegłupie teksty.

Płytę doskonale otwiera z siłą huraganu „Jeśli chcesz”. Gitary pędzą, jakby zgubiły hamulce i tylko we fragmentach pozwalają sobie na zwolnienie. Wtedy jest czas by posłuchać miło szemrzącego basu. „Buk” kontynuuje ten czad, świetna praca gitar, sekcja łoi, pani Grażyna nawołuje: „chodź, chodź”, aż chce się pójść i o nic nie pytać. Do tego mamy pyszne solo i tylko końcówka tego utworu to jak dla mnie zgrzyt. Fragment, gdy wokalistka śpiewa „Gdy słońce wschodzi...”, za bardzo kojarzy mi się z jakimiś polskimi kapelami gotyckimi, na które mam alergię. Te słodkie wokalizy trochę mi tu przeszkadzają, na szczęście trwają tylko kilka chwil, a w tle dalej mamy ostre gitary. Może po prostu się czepiam?

Co dalej? Mamy jeszcze chyba najbardziej przebojowy „Z ruin marzenia”, spokojny początek, a potem do przodu w bardzo megadethowym stylu. Jest „Pół na pół” mordujący od pierwszej sekundy, a całość zamyka moja ulubiona „Osaczona”. Cieszy, że materiał jest jednolity, nie ma tu jakiegoś wypełniacza, wszystkie kawałki bronią się tak samo mocno.

I tylko żal, że zespół wydał tę płytę sam. Mam nadzieję, że wkrótce ktoś się nimi zainteresuje, bo naprawdę warto! Album jest naprawdę godny polecenia wszystkim maniakom heavy/thrashu. Zachęcam do zakupu, tym bardziej że płytka jest niedroga. I pamiętajcie: kopiowanie i rozpowszechnianie albumu w sieci grozi anihilacją przez radę Jedi!

P.S. Aha, nie byłbym sobą, gdybym czegoś nie wytknął, jeśli chodzi o stronę techniczną wydania. Niestety z tyłu płyty jeden z tytułów widnieje jako „Odnaleść wieczność”, a powinno być „Odnaleźć” tak jak jest w książeczce. Niby szczegół, ale trochę kłuje w oczy.

Na "Fishdick Zwei"[https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5948447183736208353/5948451919769522690?pid=5948451919769522690&oid=110062462996295510274][http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/acid_drinkers/2014-07-04-288] czekali chyba wszyscy. Jedynka rzuciła na kolana, Acidzi[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/acid_drinkers/2014-07-04-288]  już dawno osiągnęli status zespołu, który robi genialne wręcz rovery, a przy okazji potrafi tworzyć na światowym poziomie własne kompozycje. Mają głowy pełne procentów i pomysłów. Ponoć nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu. Wydawać by się mogło, iż jeden tribute album w historii zespołu wystarczy, że ciężko będzie go pobić. Aż tu nagle pojawia się numer dwa. I co tu z nim zrobić?

Przede wszystkim: dokładnie przesłuchać. Najlepiej niezwłocznie po zakupie i w pełnym skupieniu. O trzeźwości absolutnie nikt nic nie mówi. "Love shack" dostępne w sieci od jakiegoś czasu w formie teledysku spowodowało sporo kontrowersji. Jedni byli wniebowzięci, inni mocno jęczeli.- bo źle, bo po co, bo co to za piosenka. Tak czy siak utwór ten, dobrze przerobiony, z bardzo dobrym wokalem Anny Brachaczek okazał się bardzo smacznym aperitifem. "Ring of fire" było coverowane chyba na pięćdziesiąt różnych sposobów. Zajęli się nim chociażby panowie z H-Blockx. Na szczęście w wersji Acidowej półgołe dziewoje można co najwyżej sobie wyobrazić. Nie ma nic gorszego, jak dostanie wszystkiego na tacy. Szczególnie w zestawie z silikonowym biustem. Niestety, problem z bardzo popularnymi do przerabiania kawałkami jest taki, iż po kolejnej próbie przerobienia ich czasem ciężko przypomnieć sobie jak to brzmiało w oryginale. Chociaż w niektórych przypadkach nawet lepiej tego nie pamiętać. Ostatecznie pamięć też ma ograniczoną pojemność i lepiej jej nie zapychać marnymi wersjami.

Panowie Kwasożłopy chyba mięli jakiś ambitny plan z dziedziny piromanii, ponieważ "Ring of fire" nabrało niemalże zawrotnej szybkości. Ślimak chyba pomylił perkusję z rollercoasterem i zwyczajnie zaszalał. Szybko, szybko, bo wino pójdzie z dymem! A jeśli doliczymy do tego Vogga w ramach gościa od solówki, to robi się bardzo gorąco. Z kolei jeden z chyba najbardziej nudnych utworów w wersji oryginalnej, przemielony niczym resztki w parówce i znienawidzony przez pracowników sklepu muzycznego na stacji metra Centrum (wisi tam karteczka z prośbą o nie granie utworów Metalliki) o nazwie "Nothing else metters" doznał szokującej przemiany. Czesław Mozil - skądinąd świetny muzyk - ostatnio stał się bardzo chodliwym "towarem"  i w ramach skopania tyłków utworom nieśmiertelnym potraktował ten kawałek na spółkę z zespołem własnym wokalem. Muszę przyznać, iż takie wykonanie jest nieco szokujące i zwyczajnie dziwne. Nie twierdzę, że jest złe, ono jest po prostu zupełnie z innej bajki. Powiedziałabym, że bardziej z bajki Czesława, niż Drinkersów. Ale przynajmniej nie jest nudno!

"Hit the road Jack" jak i "Blood, sugar, sex, magic" jako najlepsze z zamieszczonych kompozycji zdecydowanie najlepiej oddają styl i ducha zespołu. Są ciężkie, szybkie i bardzo, bardzo Acidowe. Największą ciekawostką przyrodniczą i zaskoczeniem na "Fishdicku" jest piękne, nastrojowe "Et si tun’existais pas". Utwór nieco rodzinny (chórki odśpiewała między innymi Halszka Starosta - córka Ślimaka)niewiele  różni się od oryginału, ale sądzę, iż akurat tej piosenki nie warto zmieniać - jest piękną sama w sobie i każda ingerencja mogła by jej zaszkodzić. Co ciekawe, w roli wokalisty, basisty i gitarzysty wystąpił Ślimak. Reszta zespołu pewnie poszła na wino, kiedy trzeba było nagrywać i ktoś musiał odwalić pańszczyznę. W moim mniemaniu ta prześliczna, nastrojowa piosenka pokazała zespół z zupełnie innej strony. Czyżby i zatwardziali rockersi mieli romantyczną duszę (jedna, na spółkę)?

Z kolei za najdziwniejszy utwór można uznać "Season In the abyss". Utwór-legenda występuje tu w wersji… country! Swoim skromnym zdaniem pozwolę sobie nadmienić, iż chwilami zalatuje też polskim weselem w remizie, ze sztachetami w tle. Masakra! Aczkolwiek wymyślenie takiego patentu na pewno wymagało sporo inwencji twórczej (procentów, nudy, albo wszystkiego na raz) i jest po prostu inne. Myślę, że paru osobom mogą spaść kapcie z wrażenia. Jedynymi, ale za to sporymi mankamentami anatomicznej części ryby w wersji 2 są "Losfer words Big ‘Orra" i "Detroit rock city". Ciężko nawet napisać o nich coś konkretnego. Utwory te kończą się zanim tak naprawdę się zaczną. Łup, cyk, cyk i po utworze. No halo! Co jest grane?! Kto wyłączył prąd?!

Z niekłamaną przyjemnością przebrnęłam przez całą płytę. Chwilami było zabawnie, chwilami nastrojowo, a kiedy indziej ostro i rockowo. Większość piosenek bardzo zyskała w wykonaniu Acid Drinkers, żadna nie została skrzywiona. Moja psychika również. Mam świadomość, że tego typu krążki są swoistymi zapychaczami pomiędzy autorskimi płytami zespołów. Jednakowoż w tym przypadku nie dostaniemy żadnego zapychacza (ani popychacza, ani tym bardziej zagrychy), dostajemy za to w pakiecie z okładką kawałek porządnego, ciężkiego (albo i nie) grania, które zapada w pamięć.

Krążek jest fenomenalny, świeży i widać, że zespół się odpowiednio przyłożył do jego nagrania. Przemyślał kogo zaprosić do współpracy. Przekrój muzyków jest wręcz zadziwiający: od Wacława "Vogga" Kiełtyki, przez osoby grające w Arce Noego, kończąc na chociażby Perle. Nie zapominając oczywiście o świetnej Ani Brachaczek i fenomenalnej Gosi "Siarce" Wiktowskiej. Należy podziwiać synapsy Acidów, że mimo różnych przeżyć nadal są w stanie przekazywać fantastyczne pomysły do odpowiednich miejsc w mózgu.

Mam szczerą nadzieję, iż na drugiej części się nie skończy i za kilka lat dostaniemy do przesłuchania numer 3, która powali na kolana niczym cios bejsbolem. Tak jak w przypadku dwójki.

Przyznaję się bez bicia, że z Virgin Snatch zapoznałem się bardzo niedawno. Słyszałem z jednej strony, że grają ciekawie - z drugiej, że nic porywającego. Niektórzy mówili mi, że stare zagrywki na nowo odgrzane, inni z kolei, że malutka improwizacja w nowej stylistyce. Chcąc nie chcąc, wychodząc z założenia, że najelepiej przekonać się na własnej skórze - złapałem w brudne łapy ich krążek.

To, że kompletnie nie znam zespołu poczytuję sobie w tym momencie za atut, bo do słuchania Virgin Snatch przystąpiłem całkiem wyzbyty wszelkich wstępnych zastrzeżeń, stereotypowych myśli i założonego z góry stanowiska. I już od samego początku wiedziałem, że będę miał problem z określeniem gatunku. Ale to dobrze, bo oskarżenie o brak innowacyjności został oddalony przez Sąd Muzyczny już po trzech pierwszych utworach. Właśnie trzecie "Altering Theory" sprawiło, że troszeczkę zaczęło mi się rozjaśniać. Słychać w tym utworze bowiem wyraźnie wpływy masowo kochanych i uwielbianych w naszej krainie "kwasożłopów". Virgin brzmi zatem jak wyjątkowo paskudny thrash metal - niezadbany, chaotyczny, nieco prześmiewczy. Są to jednak tylko powierzchowne cechy ich muzyki. W kolejnym utworze, o wdzięcznej nazwie "Six Six Six" wyczuwamy już delikatną woalkę hardcore'u podszytego metalcorem.

Wokal jest dość ciekawy. Jak na taką muzykę, można powiedzieć, że jest wręcz innowacyjny. Spokojnie przechodzi od wrzasku, poprzez coś w stylu rapowania znanego z mało lubianego projektu o legendarnej już nazwie Linkin Park, aż do całkiem dobrego i melodyjnego śpiewu. Chyba właśnie coś takiego lubię. Świetny jest kawałek "Prayer Infected", który, jeśliby tylko zmienić jedną gitarkę, pachniałby Sepulturką z płyty Chaos A.D.. Zachęcające to porównanie było. I dobrze, bo chcę Was zachęcić do schylenia się po ten nowoczesny polski wytwór muzycznej wyobraźni. Troszeczkę za mocno trąci mi wprawdzie elektroniką. Ale cóż, ktośtam kazał wybaczać, no to wybaczam. Dopóki tego prądu nie jest w utworach za dużo, mogę udawać, że go nie słyszę. Chociaż w pewnych chwilach troszeczkę ciągnie za uchem, tak jak np. w "More Than Less".

Żeby się jakoś streścić w kilku ostatnich linijkach: S.U.C.K. to z pewnością wydawnictwo bardzo nowoczesne. A jeśli dodamy, że powstało na naszym podwórku, robi się jeszcze ciekawiej. Słowa "innowacyjne" czy "rewolucyjne" może jeszcze nie do końca tu pasują, ale bez wątpienia to co gra Virgin Snatch, może pretendować o miano nowego brzmienia i nowych horyzontów roku 2005.

Zespół Stos[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/stos/2014-07-04-298]  z Jaworzna istnieje już na polskiej scenie heavymetalowej przeszło 30 lat. Znany dość wąskiej grupie odbiorców, niedoceniany – niesłusznie, gdyż dysponuje jednym z ciekawszych kobiecych wokali w kraju. Wyjątkowo oszczędny, jeśli chodzi o wydawane albumy – do tej pory mają na koncie jeden studyjny „Stos” (1990) i dwa dema: „Przebudzenie” (2001) i „Za horyzont” (2005). W tym roku – po tak długiej przerwie – wyszedł długo oczekiwany, drugi album studyjny „Jeźdźcy Nocy”. 

Trochę szkoda, że mamy tu do czynienia wyłącznie z czternastoma starymi utworami, które były już wydane głównie na płytach demo. Chciałoby się usłyszeć jakiś nowy materiał, ale jak to mówią: jak się nie ma co się lubi, to się słucha co się ma.

Największą zaletą tego albumu jest to, że każdy może go posłuchać z przyjemnością. Zaczynający swoją przygodę z twórczością Stosu znajdą tu przegląd różnych ich wcześniejszych utworów. Osoby pamiętające zespół i jego dokonania jeszcze z początku istnienia, z uśmiechem przypomną sobie dawne, lepsze (?) czasy. Ja sama mam ogromny sentyment do tego zespołu. „Jeźdźcy Nocy” są też idealną propozycją pośród tych wszystkich muzycznych eksperymentów i kombinacji, jakie teraz wychodzą na rynek – w przeciwieństwie do nich mamy tu czystą klasykę heavy metalu.

Co sprawia, że muzyka zespołu Stos od razu wkrada się w łaski słuchaczy? Powodów jest wiele. Ja osobiście zakochałam się w gitarach, które potrafią wyrazić wszystko. Od pięknego akustycznego intra „Schizofrenii” poprzez szybkie riffy i elektryzujące pasaże, jak w „Za horyzont”, aż do kojących nerwy, spokojnych solowych partii. Pomimo nie zawsze optymistycznych tekstów, „Jeźdźcy Nocy” dają nam naprawdę mocnego, energetycznego kopa właśnie za sprawą fenomenalnych gitar. 

Gdybym miał wskazać ulubiony moment  tego albumu, miałabym spory problem, żeby coś wybrać. Na pewno sentymentem darzę „Ognistego ptaka”, gdzie Irena Bol śpiewa w duecie z Grzegorzem Kupczykiem z Turbo. Bardzo pozytywnie kojarzy mi się „WSK” –  z polską, mało znaną komedią „Motór”, która przenosi nas w lata 80′ i przedstawia grupę chłopaków, którzy kultową wueskę czynią swoim bogiem (gorąco ten film polecam). Z kolei z utworami z dema „Za horyzont” muszę się jeszcze osłuchać, bo wcześniej nie miałam okazji. Jednak tu na pierwsze miejsce wysuwa się chyba „Wyrocznia”. Moją uwagę zwrócił też potężny utwór z męskim chórem w tle, tytułowi „Jeźdźcy Nocy”. Naprawdę, jest moc. 

Brudne, surowe brzmienie zespołu tym razem zostało trochę uładzone i dopracowane w szczegółach. Album naprawdę stanowi dzieło na wysokim poziomie muzycznym i technicznym.

Wydana w 1996 roku „The Stade Of Mind Raport”[https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5948447183736208353/5948452471734172370?pid=5948452471734172370&oid=110062462996295510274] [https://www.youtube.com/watch?v=Nb-Ptrs0eSE] Acid Drinkers[ http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/acid_drinkers/2014-07-04-288] jest płytą o dużo mniejszym ciężarze niż jej poprzedniczka, wydana dwa lata wcześniej „Infernal Connetion’. To nie znaczy, że „Titusowi”zabrakło energii, a płyta nie jest efektowna...

Mamy tu wszytskie składowe, które przez szereg lat złożyły się na styl, który reprezentowała grupa przez lata. Mamy tu szybkostrzałowy, utrzymany w thrash metalowej stylistyce „Private Eco” i „Maximum Overload”. W „United Suicide Legion” wprawiony słuchacz usłyszy pokłosie „Drug Dealer” (z ww. albumu). Słuchać tu w zwrotkach zaśpiewy rodem z Pink Floyd[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/pink_floyd/2014-07-01-85] i efekt skandowania w refrenach. Charakterystyczny dla groove porywający riff słuchać natomiast w „24 Radical Question”. „Two Be One” doskonale łączy w sobie elementy groove i stylistykę Beastie Boys[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/beastie_boys/2014-07-07-696], a więc prekursorów nu metalu[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/nu_metal/2014-07-17-781]. „Pump The Plastic Heart” opowiada natomiast po udanej operacji serca u „Litzy”. Sam gitarzysta i wokalista (były, obecnie Luxtorpeda, KNŻ, Arka Noego, Flapjack, 2Tm,2,3) ma się świetnie, a „Sold Rock” uznać należy za najwspanialsze świadectwo nawrócenia na wiarę chrześcijańską. Utwor jest popisem gitarowych umiejętności Roberta, a „Solid Rock II” przypomina mentrę („Litzę” w tym utworze wspomagają Darek „Maleo” Malejonek, Tomek Budzyński i „Dziki”).

„Walkway to Heaven” to piekna ballada, która poruszyła mnie dogłębnie. Momentami ociera się ona o oldschoolowy pop!.. Nie wiem czemu, może dlatego bo gościnnie pojawia się tu Lori Wallet, a może dlatego bo za aranż był odpowiedzialny Marcin Pospieszalski?

„Wild Thing The Troggs” to dość „ostry” numer, który stanowi pewnego rodzaju opozycję do opisywanej wyżej ballady... Ciekawostka jest, że „Titus” nagrał go praktycznie samodzielnie (za wyjątkiem perkusji).

Powiem krótko: Acid Drinkers w swoim stylu...

Dirty Money, Dirty TrieksAcid Drinkers to rozwinięcie dobrze działających pomysłów, które pojawiły się na debiucie Kwasorzłopów, ale przy nieco mocniejszym brzmieniu. Jest też dowodem ewolucji, którą przeszedł zespół. Mamy tu drapieżne, ale dośc chwytliwe riffy. Widać, że zespół oddalił się od thrashmetalowych standardów lat 80-tych, którym hołdował KAT [http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/kat_cz_i/2014-07-04-223] i jemu podobne klony. Słuchać tu basowe popisy Tomasza Punickiego. „Litza” osiąga coraz wyższy poziom jako gitarzysta i wokalista.

Płyta jednak brzmi ostrzej, bardziej mięsiście. To doskonale połączenie thrash metalu z hard rockiem. Musimy pamiętać, że  1991 rok to czas wydania „Nevermind” Nirvany[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/nirvana/2014-07-04-397] i do czasu, gdy do głosu dochodzi grunge.

Acid Drinkers to wyczucie klimatu. Luz, dowcip, a jednocześnie solidna heavy metalowa młucka. Utwory takie jak „Yahoo” pokazują, że zespół „Titusa” ociera się o thrash metalowe country....        

A jednak Hunter[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/hunter/2014-07-04-289] dalej pozostaje sobą (a frontman Paweł „Drak” Grzegorczyk głównym autorem repertuaru) i Królestwo powinno uradować szeregi jego fanów.

Intro to świergotanie ptaków stopniowo zagłuszane niepokojącymi dźwiękami i... zaczyna się Wojna! Właściwie Rzeźnia nr 6. Ciężki zwrotkowy riff przewodni otwierający ten numer jest prosty, wręcz oszczędny, ale gdy nakładają się te różne warstwy w postaci charakterystycznego śpiewu Draka, przeszywających skrzypiec Jelonka, udziału chóru Kantata, klawiszy, dźwięku... machania rurą odkurzacza to robi się naprawdę ciekawie i efektownie. A żołnierski zaśpiew wojenko, wojenko prezentuje się tu genialnie. Dalszą część Wojny stanowi szybki, prawie punkowy numer Dwie siekiery, gdzie Drak daje upust swemu upodobaniu do wschodnich śpiewów. Doskonały przykład, jak zabrzmieć zarazem ostro, klimatycznie, stylowo i świeżo. I bardzo przestrzennie. Trumian Show z wyjątkowo ciężkim refrenem to kolejne proste podkłady, które obudowują przeszkadzajkami, skrzypcami i nietypowymi zagrywkami drugiej gitary – Picika. Z kolei Sztandar z muzyką i tekstem Michała Jelonka, jest najbardziej rozpędzonym kawałkiem. Swą furią przypomina nieco $mierci$miech z ostatniej płyty Huntera, HellWood, ale autor ciekawie okrasił go orientalnymi zagrywkami. Kontrastowe zestawienie stonowanych zwrotek z potężnymi refrenami zawdzięczamy mocno osadzonemu na basowym temacie Samaelowi czy zawierającemu super solo gitary Kostianowi. Najlepsze solo w wykonaniu Picika otwiera natomiast utwór Inni. Ten i Kostian pochodzą już zresztą z tej „pokojowej”, „grzeczniejszej” połowy płyty. Inni to wspaniała, natchniona ballada ze znakomitym, monumentalnym rozwinięciem i lirycznym wyciszeniem. A O wolności jest najbardziej optymistycznym i magicznym utworem w dorobku tych metalowców! Przepiękne zwrotki ukoronowane zostały niemal sielankowym refrenem. Do tego jeszcze genialnie wpasowana „irlandzka” wstawka Jelonka. I poetycki tekst: magia wokół nas trwa i czeka/ w słońcu, oczach gwiazd wciąż urzeka/ ciemność zmieni w blask/ daje siłę spełnić swoje sny/ te z dziecięcych lat. Hunter tym razem miał zresztą wyjątkową wenę do ballad, ponieważ wspaniale prezentuje się także wzruszający do bólu początek opowiadającego o trudnym losie porzuconych zwierzaków PSI. W połowie utwór przeradza się w bardzo czadowe, gitarowe granie, co świetnie pasuje do treści tekstu. Z kolei w wyjątkowo prostym muzycznie RnR, Drak znów z orientalną manierą wyśpiewuje polityczne rymy, z dosadną pointą: kto mądry a kto głupi/ kto kogo dziś utrupi/ kto z lewa a kto z prawa/ dla kogo pusta ława ... Na Królestwie nie zabrakło typowych dla wokalisty Huntera, dających do myślenia zabaw słowami: zabij wroga cudnież mija droga... zabij wroga cudnie żmija droga (Rzeźnia nr 6). A dramatyczne pytania słyszymy w utworze o przemocy w rodzinie: gdzie jest ten, którego kochałem/ gdzie jest ten, któremu ufałem... (Kostian).

W swej ostatecznej postaci po prostu powala 

Dla mnie nawiększą ozdobą „AcidofiliiAcid Drinkers jest jej tytułowy utwór, który owalił mnie swoją epicko- klimatyczną formułą Owe orientalizowane zwrotki i odniosłe refreny. Utwór przywołuje zmarłych rockmenów, którzy zmarli na skutek przedawkowania narkotyków. „Pour me a glass of 100 praaf/ Can't be sober all day long” stanowi pewnego rodzaju wyzwanie. Wprowadza bowiem element zaskoczenia.

Reszta albumu nie dorównuje tej pozycji (a szkoda!), ale muszę przyznać, że prezentuje się całkiem okazale.

„Disease Foundation” to utwór z posuwistymi refrenami i chwytliwymi zaśpiewami, które pjawiają się po krótkim, ale efektownym intro. To wprowadzenia tonu tak charakterystycznego dla Acidów. Efektownie prezentuje się też „Dunk Eyes”- utwór niezmiennie dynamiczny, który wypada tak dobrze dzięki swoim efektownym zmanom. Formacja „Titusa” zbliża się ze swoją ekspresją do Pantery. Szczególnie objawia się to w zaśpiewanym przez „Perłę” „Pig to Rent”. W tym poszatkowanym kawałku jest coś gniewnego... Podobny zabieg pojawia się w nieco bardziej skocznym „Be Careful With This Gun, Daughter!”, gdzie „Titus” folguje swojej wokalnej furii. Zupełnie inny jest „Stick Around”. „Hydrogen” jest nowocześnie pocięty i zawiera iście „kosmiczną solówkę”. To chyba najbardziej nu metalowa odsłona Acidów. W „Propaganda” i „Edmund's Hipocrisy” i iście thrash metalowa szkoła. . Pierwszy co prawda nietypowymi pogłosami wokalnymi, a drugi dość dziwną melotecytacją. Można to uznać z kombinacyjną kompozycję Acidów, która może być odczytana in plus. Fajnie i pozytywnie zakręcone wydaje się być być kontrastowy „Damned Diamonds”- to wyjątkowo ospałe, ciężkie motywy, które kontrowane są skocznymi zagrywkami i zgiełkowatym finałem w otoczeniu gęstych perkusyjnych blastów.

Acid Drinkers[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/acid_drinkers/2014-07-04-288] przyzwyczaili nas, że nagrywają płyty równe, rzetelne i przede wszystkim przekonujące! Oczywiście poszczególne albumy grupy różniły się w obrębie stylu metalowego grania i to dość drastycznie (dlatego Acidzi są zespołem, który nigdy nie będzie szanowany przez ortodoksów).  Wyobraźcie sobie  klasycznie thrashowy „The State  Of Mind  Report”(1990) i nowocześnie ciężki „High Proof Cosmic Milk”(1998)- nie mamy wątpliwości, ze mamy do czynienia! Nowy album „25 Cents For A Riff”(6 październik 2014) to kolejne odświeżenie formy, kolejna odmiana i co najważniejsze kolejny świetny album formacji „Titusa”, który mam zaszczyt recenzować.

Zacznijmy od tytułu... Na pewno przyciąga uwagę... Życie muzyków byłoby na prawdę ciężkie, gdyby zarabiali marne 25 centów na riffie. Jak twierdzi Tomasz Pukacki: „to tylko metafora, tu nie chodzi o muzyków... Napisałem go, wyszło dobrze. Na tym to polega.  Potem go przeczytałem i pomyślałem, że tak zostaje.” To ile na jednym riffie zarabiają Acid Drinkers pozostanie słodką tajemnicą.

A teraz muzycznie... Tym razem założenie było takie by dać muzyce oddychać i by uwydatnić melodię. Jednocześnie „Titus” chciał zaczerpnąć z bogactwa klasycznego heavy metalu (classic heavy metal). Poprzednie płyty „La Part Du Diable”(2012) i „Verses Of Steel”(2008) były stanowczo bliżej czadowego ekstremum i szorstkich, surowych brzmień.. . Nastała więc pora na coś zupełnie innego...

Utwór tytułowy już w swoich pierwszych sekundach zdradza, że dominować będzie zupełnie inna wrażliwość: melodyjna partia basu „Titusa” na początek, wszytsko utrzymane w średnim tempie i te sola osadzone w głębokiej metalwej klasyce... Tomasz Punicki stanowczo mniej tu krzyczy, a więcej śpiewa. Jego linie wokalne są też bardziej urozmaicone niż na wcześniejszych płytach.  Takiego materiału znajdziemy na owej płycie n prawdę sporo.  Atmosfera w „Me” jest na prawdę bardzo wyluzowana, a riff przypomina mocno Guns N Roses. W śpiewie „Titusa” słychać manierę w stylu Jello Biafry z Dead Kenedys. Grupa przywiązuje dużą wagę do nośnych riffów i ekspresyjnych solówek, poszczycić się może nimi lwia część zamieszczonego tu materiału, np. „Chewed Alive” czy „Don't Drink Evil Things”, w którym śpiew „Titusa” ma coś szalonego... Przypomina mi to Ozzy'ego Osbourne'a.

Ci co znają dyskografię Acidów wiedzą, że nawet jeśli grupa nagrywa spokojniejszy i tak nie zapomina aby porządnie dołożyć do pieca. Nie inaczej jest tutaj: „God Hampered His Life” to wyjątkowa ostra jazda w bardzo szybkich tempach z groźnym rykiem „Jankiela”. Ciężki i mocny jest również „Not be it’s cover” (zresztą kolejny numer, w którym słyszymy śpiew „Jankiela”), natrafiamy tu na spokojny fragment z poetycko brzmiącymi gitarami. Potężnie zabrzmiał „Roit in Eden”, w którym wokal „Titusa” zabrzmiał naprawdę power metalowo. „Enjoy Your Death” to 100% ekstremalny thrash metal rodem z Kalifornii. Na prawdę złowieszczo brzmi “The Noose”  i nie ma co się dziwić, bo ponury tekst napisany przez „Titusa” zainspirowany został filmem „Pętla”[http://rockmetal-nibyl.ucoz.pl/blog/petla/2014-10-04-964]. Tematyka śmierci przeważa z reszta na tej przygnębiającej płycie.

Dwa numery, które wyłamują się z przyjętej konwencji, to „Madman’s Join” i „My Soul’s Among Lois”. Pierwszy został napisany przez „Ślimaka” (Maciej Starosta). Perkusista też zaśpiewał ów kawałek. Niesiona też jest hard rockowym riffem, jakby z grunge’ową dynamiką pomiędzy zwrotkami a refrenem. „Ślimak” zadebiutował jako wokalista w roku 1993 śpiewając utwór „Midnight Visitor” z albumu „Vile Vicious Vision” czy „Et si tu n'existais pas” Joe Dassina. Dopiero w piosence „Madman’s Join” „Ślimak” pokazał pełnię swoich możliwości, bo napisany przez siebie utwór samodzielnie zaśpiewał. Drugi utwór to akustyczna ballada, a „Titus” i „Popkorn” brzmią po prostu zjawiskowo. Nasuwa mi to skojarzenie, z amerykańską prowincją... Może Acid Drinkers nagrają kiedyś płytę unplugged? Byłoby cudownie, bo kilka ciekawych kawałków do wersji akustycznej by się znalazło...

Trudno sobie wyobrazić lepszy prezent dla fanów na 25- lecie istnienia grupy.  

Kategoria: recenzje | Wyświetleń: 515 | Dodał: Bies | Rating: 0.0/0
Liczba wszystkich komentarzy: 0
avatar
Formularz logowania

Wyszukiwanie

Kalendarz
«  Wrzesień 2014  »
PnWtŚrCzwPtSobNie
1234567
891011121314
15161718192021
22232425262728
2930

Archiwum wpisów

Przyjaciele witryny
  • Załóż darmową stronę
  • Internetowy pulpit
  • Darmowe gry online
  • Szkolenia wideo
  • Wszystkie znaczniki HTML
  • Zestawy przeglądarek

  • Copyright MyCorp © 2024Darmowy kreator stron www - uCoz