Gdy szukamy naprawdę dobrej klasyki to niewątpliwie koniecznością jest sięgnąć po Primal Fear i „Deliving the Black”[https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5948092697489615009/6029329806936379218?pid=6029329806936379218&oid=110062462996295510274]. Gdy pojawiły się głosy, że ekipa Scheepersa nie jest w stanie nagrać nic dobrego. Oczywiście jest to mit. Wiem, że znajdą się malkontenci , którzy będą mówić, że płyta Primal Fear jest światu nie potrzebna. Kolejny mit, bo zespół pokazał, że jest w znakomitej formie i stać go na nagranie dobrych albumów. Ja wiem, że zaraz znajdą się tacy, którzy stwierdzą, że po nagraniu „Unbleakable” wcale nie był ostatnią płytą, a równia pochyła jakoś power metalowej nie grozi. Ba mało „Deliving the Black” wcale nie jest nudna. Od pierwszego utworu „King for a day” prowadzi nas sprężystymi galopującymi rytmami, a jeszcze jest 11 wspaniałych kompozycji! Czasem do złudzenia to brzmi jak Judas Priest.
Gdybym się miał do czegoś przyczepić to jest gra na perkusji. Jest ciekawa, choć trochę łaskocze w uszy. Nie wiem na ile był to zamysł kapeli, a na ile zabiegi producenta... nie zmienia to jednak faktu, że płyta zastępuje na królewskie przyjęcie...
Nie można zapomnieć również o „A Tribute to Ronnie Jomes Dio”[http://www.youtube.com/watch?v=hN4RU9i76oI]. O zasługach dla Dio[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/dio/2014-07-04-333 ][https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5948057444736632145/6023753022886058658?pid=6023753022886058658&oid=110062462996295510274] można sporo powiedzieć i sporo już powiedziano. Hołdów dla Ronnie Jomesa Dio nigdy dość. Na albumie znalazło się czternaście znanych utworów, których komentowanie jest tu zbędne i odczytane może być jako nietakt. Wystarczy wspomnieć, że wśród zaproszonych gości znaleźli się Corey Taylor[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/slipknot/2014-07-07-683 ], Helestrom, Tenecious D., Motörhead[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/motorhead/2014-07-08-753 ], Metallica[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/metallica_1/2014-07-04-277 ], Scorpions[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/scorpions/2014-07-06-581 ] czy Helford. Słuchamy koniecznie w całości i koniecznie z wyczuciem (o ukazaniu hołdu dla doskonałego artysty nie muszę chyba mówić). Są tacy twórcy, którzy jak w Tenecious D., którzy w „The last in Line” dodają do oryginału flet; Helestrom nadaje numerowi „Straght Trought The Heart” zyskuje zupełnie nowy wymiar dzięki młodzieńczemu głosowi wokalistki... Inne trzymają się bliżej oryginału np. „The Mob Rulles” w wykonaniu Adrenaline Mob czy „Neon Kinghts” w wykonaniu Anthrax, Metallica wykonała „A Light In the Black”, „Tarot Women”, „Stargazer” czy „Kill the King”, a hetfild jak to Hetfild wykonał go jak zwykle po swojemu. Ostatni utwór „This Your Life” należy do Dio. Album niezmiernie energetyczny.
W 2002 roku wreszcie doczekałem się... Wreszcie nowe dziecko "królów metalu", choć wydaje mi się, że stracili ten przydomek na rzecz Iron Maiden[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/iron_maiden/2014-07-08-754]. Jak ludzie mówią "lepiej późno niż wcale", widocznie muzycy Manowar[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/manower/2014-07-08-736] wyszli z tego samego założenia i po 6 latach uraczyli nas nowym albumem. Dwa krążki live wydane jeden po drugim wystawiły fanów na mocną próbę, do tego jeszcze DVD, a nowego albumu jak nie było tak nie było, kilku :) starych fanów już zwątpiło w zapowiadany album Manowar, lecz Amerykanie po prośbach, błaganiach swoich fanów nagrali 11 nowych kompozycji, które wydane zostały pod szyldem "Warriors Of The World"[https://plus.google.com/photos/search/manower?pid=5948095938110564642&oid=110062462996295510274][https://www.youtube.com/watch?v=A0xzOL58fuk]. Nie wiedziałem jak podejść do krążka Manowar, czy jako nowy album wydany po powrocie na scenę, czy jako krążek który jest po prostu następcą "Louder Than Hell"[https://www.youtube.com/watch?v=vgV_dikNN-c]. W końcu 6 lat to kawał czasu, przez ten okres zespół mógł wydać co najmniej 3 krążki. W końcu doszedłem do wniosku, że nie będę się nad tym tematem rozwodził i postanowiłem czym prędzej wrzucić "Warriors Of The World" do hi-fi i zobaczyć co to wielebny Manowar zarejestrował. Muszę jednak dodać, że apetyt miałem wielki, wszak przez 6 lat nie słyszałem nic nowego granego przez DeMaio i spółkę.
Pierwszy "Call To Arms" wali prosto w gębę, nadaje się na utwór otwierający płytę wprost znakomicie. Kawałek przypomina najlepsze utwory Manowar, jest zdecydowanie jednym z najlepszych z nowego albumu, galopujące rycerskie rytmy już na początku, albumu to, to na co wszyscy czekali. Kolejny "Fight For Freedom" wprowadza patetyczny, patriotyczny nastrój, balladowy klimat, początek zagrany na fortepianie, jednym słowem hymn z prawdziwego zdarzenia, który bez problemów nadawałby się na soundtrack do jakiegoś wojennego filmu, zobaczymy może jakiś producent filmowy zgłosi się do Manowar i "Fight For Freedom" będziemy mogli usłyszeć siedząc wygodnie w kinie :). "Nessun Dorma" nie przypadł mi do gustu, Eric Adams śpiewa jak jakiś tenor, do tego po... włosku, wydaje mi się, że utwór ten powinien znaleźć się jako bonus na singlu, a nie jako normalny kawałek na albumie, mówi się trudno. "Valhalla" to symfoniczne intro do piątego na płycie "Swords In The Wind" - kolejnej ballady, która ponownie porusza tematy walki, umierania, czyli typowe liryki true metalowe. Do tego mamy nieźle wkomponowane riffy gitar, znakomity DeMaio na basie. Kawałek zagrany wolno, patetycznie, coś jak "Heart Of Steel" z "Kings Of Metal". "An American Trilogy" to następny utwór poruszający patriotyczne tematy, tym razem muzyków Manowar musiał zainspirować wypadek 11 września 2001 roku. Tragedia ta dotknęła ich w takim stopniu, że postanowili nagrać utwór składający hołd wszystkim poległym w tym tragicznym dniu. Wykorzystali w "An American Trilogy" fragmenty utworów symbolizujących patriotyzm w Ameryce, pewnie nie jednemu pojawiła by się łezka w oku podczas słuchania, a ci którzy mówią, że muzyka metalowa to hałas, niech posłuchają właśnie tego utworu, a zrozumieją że metalowcy to normalni ludzie potrafiący nagrać przepiękną nastrojową piosenkę. Z drugiej strony znakomita robota, lecz trochę nie w stylu Manowar. "The March" to ponownie kolejny instrumentalny utwór, wypełniony symfonicznymi brzmieniami, moim zdaniem bardziej pasującym do Rhapsody niż Manowar. W końcu dochodzimy do "Warriors Of The World United", kawałek ten znają już pewnie wszyscy, jako że poszedł na pierwszego singla, rzeczywiście nadaje się do procji, jest przebojowy, chwytliwy a zarazem ma w sobie ten rycerski klimat, który charakteryzuje większość najlepszych utworów Manowar. "Warriors Of The World United" to hymn skierowany do wszystkich fanów grupy, utwór który krzyczy do każdego miłośnika metalu, "Manowar wrócił, podnieście swoje ręce do góry, jesteście przecież wojownikami metalu". Do wałka tego nakręcono dosyć niezły teledysk (widziałem nawet na niemieckim MTV - co się dzieje, metal w telewizji, koniec świata). Kończą "Warriors Of The World" trzy utwory, które zagrane są z "wielkim jajem" Manowar młóci dosyć mocno, pierwsze kawałki są raczej balladowe, ale koniec krążka to jazda na maxa, jak za dawnych czasów. "Hand Of Doom", "House Of Death", i "Fight Until We Die" są zdecydowanie najbardziej agresywnymi i najszybszymi utworami z płyty. Coś jak "Outlaw" z "Louder Than Hell". Galopujący bass, szybka perkusja, świdrujące riffy i do tego wspaniały Eric Adams to właśnie to co fani metalu lubią najbardziej. Nasuwa się pytanie czemu reszta albumu nie jest taka, chociaż z drugiej strony album wydaje się bardziej dojrzały przez wymieszanie wolnych utworów z szybkimi.
Teraz trochę o innych sprawach, przede wszystkim produkcja albumu, nie jest zła choć przyznam, że można to było zrobić lepiej, chodzi mi głównie o perkusje, po prostu nie wali tak w głowę jak na innych albumach Manowar, ale w sumie jest OK. Teksty - tu się nic nie zmieniło: metal, krew, bitwy, miecze, stall, waleczni wojownicy, czyli tematy sztandarowe dla Manowar. Na koniec zostawiłem sobie okładkę, która jest po prostu znakomita (tylko jedno zastrzeżenie, czemu flagi Polski tam nie widać ???). Podsumowując album Manowar, można dojść do wniosku że muzycy przez te 6 lat nazbierali dosyć dużo dobrych pomysłów, które zarejestrowali na "Warriors Of The World", dzięki temu mamy naprawdę bardzo dobry krążek, chociaż kilka nowinek może trochę denerwować, chodzi mi przede wszystkim o przesadzenie z symfoniką, czyżby muzycy Manowar nasłuchali się Rhapsody? Ale Jak ciężko jest powrócić na scenę po tak długiej nieobecności z dobrym albumem przekonało się już wiele zespołów. Manowar uraczył nas bardzo dobrym true-metalowym dziełem, nie będę oceniał czy lepszym, czy gorszym od swoich poprzedników. Po prostu "Warriors Of The World" to kilkadziesiąt minut znakomitej muzyki na najwyższym poziomie, a że dobrej muzyki nigdy za wiele, trzeba się cieszyć, bo biorąc pod uwagę talent muzyków Manowar nowy krążek będzie jeszcze lepszy, obyśmy tylko nie czekali na niego kolejne 6 lat. Obcinam po pół punkcika za produkcję i mnogość elementów symfonicznych.
W 2013 roku Helloween [http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/helloween/2014-07-08-733] wypuścił na rynek płytę pt. „Straight out hell”. Od razu pojawiły się głosy, że płyta jest “naj”: “najlepsza”, „najszybsza” , „najmroczniejsza”... No dobra, ok. Ja jednak byłbym w owych sądach ostrożniejszy... Nie o to chodzi, że nie lubię Helloween, czy nie podoba mi się „Streight out Hell” i będę go wam tu odradzał.... Co to, to nie, bo płyta jest naprawdę bardzo dobra...
Nie wybija się na tle innych bardzo dobrych krążków, bo Niemcy od lat trzymają dobry, wysoki poziom swoich wydawnictw. „Streight out Hell” jest po prostu albumem uczciwym w stosunku do wiernych fanów... Bez jakiś fajerwerków. Bywa szybko, ale bywało szybko na wszystkich albumach grupy, nie jest to zatem wyróznik „rewolucyjny”. Mamy tu zabojcze przeboje typu „Nabataca”, w „Asshole” pojawiają się wulgaryzmy (i tu może być mini rewolucja, bo ów element językowy u Niemców pojawia się dość rzadko). Zdarzają się tu numery, które nie zachwycają, jak wyjątkowo anemiczna ballada „Hold Me In Your Arms”... Można po niego sięgnąć, bo to dobry album, ale rewolucji tu nie znajdziecie...
Nie wiem, co to za sceotycyzm, gdy z zespołu odejdzie jeden czy drugi muzyk... Kamelot[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/kamelot/2014-07-08-741] pozostanie Kamelotem bez względu na wszystko. Odejście Roya Khane wcale nie pokrzyżowało Amerykanom szyków, a jego sukcesor Tommy Kerevik zdał egzamin jako wokalista i współautor repertuaru, który zespół zaprezentował na wydanym, w 2013 roku albumie „Silverthorm”. Tak apropos to już dziesiąty studyjny album zespołu i w dodatku wspaniały koncept album.
„Poetry for the poisoned” spotkał się z dość mieszanymi uczuciami zarówno od strony fanów, jak i krytyków. W tym przypadku możemy stwierdzić, że nowy long jest o wiele bardziej zróżnicowany i bombastyczny. Mamy tu i podejście symfoniczne, gitarowe galopy, sola, natchnione wokale i chóry... Bez wątpienia dużą rolę w kształtowaniu się nowego repertuaru odegrał klawiszowiec Oliver Palotai. To jego inwencji kompozycje zawdzięczają moc i arażacyjny rozmach.
Produkcja jak zwykle dopieszczona w najmniejszych drobiazgach. Na powinno to nikogo dziwić, bo zajął się tym Sascna Peathow, który na co dzień zajmuje się muzyką z kręgu smoków, miecza, magii i rycerzy, Nadał więc kompozycji odpowiedni smaczek. Jak dla mnie Kamelot to zdecydowanie ekstraklasa w swoim gatunku.
Wiem, wiem... Gdy odszedł z Iced Earth[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/iced_earth/2014-07-08-743] Matt Barlow wielu darlo sobie włosy z glowy... Tymczasem niedawno ukazal się drugi album formacji ze Stu Blockiem pt. „Plagues of Babylon” [https://www.youtube.com/watch?v=Zi2byoKN-GM][https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5948092697489615009/6047006939291182674?pid=6047006939291182674&oid=110062462996295510274]. Stu radzi sobie z mikrofonem na prawdę dobrze i bez trudu znajduje się w tych ponurych kliematach kompozycyjnych, ktore są ozdobą pierwszej częsci albumu, jak i tych półballadowych i bardziej skocznych z drugiej części. Block udowadnia, że na stałe zadomowił się w zespole, z kolegami z zespołu dogaduje się świetnie, a dla Matta Barlowa nie ma już w zespole miejsca. Stu wsparl frontmen Blind Guardian, Hasi Kursh- jego wokal nie przezszkadzał mi, bo do Iced Earth pasuje świetnie. W „Among The Living Dead” powieje naprawdę grozą... Panowie znają się na rzeczy. Świetny album...
Z ogromną przyjemnością obserwuje jakiego tempa nabiera kariera Within Tamptation, bo naprawdę lubię tę power metalową formację.
Poprzedni konceptualny album pt. „The Unforgiven” wydany w 2011 roku był swoistym układem w stronę muzyki rodem z lat 80-tych ubieglego wieku. W roku 2013 wydali limitowaną na kraje Beneluxu płytę z coverami, a na poczatku 2014 roku Sharon Dan Adel i spółka uraczyła swoich fanów kolejnym albumem.
Album „Hydra”[https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5948092697489615009/6047020003259726530?pid=6047020003259726530&oid=110062462996295510274] jest niezmiernie różnorodny i niezwykle przebojowy. Hydra to według mitologii greckiejwielogłowe monstrum pokonane przez Herkulesa. Co heros odciął potworowi jedną z głów, to na jej miesce wyrastały dwie lub trzy następne. Porównanie tego potwora do tego symfoniczno metalowego zespołu jest oczywistym.
Mocne brzmienie gitar, rozbudowane instrumentarium i następujące w wielu przypadkach napięcie w obrębie poszczególnych kompozycji wyjątkowo oddziałuja na uszy odbiorcy.
Zespół zaprosił również znakomitych gości. Howarld Jones zaprezentował się w utworze „Dengerous”, „Xzibit” w utworze „And We Run”. Przypomina to sytuację z Aerosmith, którzy do współpracy zaprosili Run DMC. Raperzy od lat współpracowali z rockmenami i tu fakty są nie zaprzeczalne.
Naszym polskim smaczkiem na „Hydrze” jest udział Piotra Roguckiego w „Whole World is Watching”. Smucić może, ze ta świetna kompozycja tak często prezentowana w Rock radiu ukazała się jedynie w polskim wydaniu. W pozostałych wydaniach zamiast wokalisty Comy udzielał się Dare Pinere z Soul Asylum.
W utworze „Paradise”, który można uznać za wisienkę i tak już na smakowitym na torcie udzioela się Tarjia Turumen znana m.in. z Nightwish. To prawdziwy pojedynek dwóch symfonicznych torped: miażdżą wszytsko na swojej drodze i nie biorą jeńców.
Ballada „Edge of the World” daje nieco wytchnienia, a „Silver Moonlight” czy „Coverd By Roses” świetnie dopasowuj ą się do całości.
Po trzech dość eksperymentalnych płytach (dwóch studyjnych i jednej koncertowej) Ronnie James Dio[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/dio/2014-07-04-333] zwolnił z zespołu kontrowersyjnego gitarzystę Tracy'ego G i postanowił wrócić do korzeni. Efektem tych starań jest koncept-album "Magica"[https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5948057444736632145/5948060150668507746?pid=5948060150668507746&oid=110062462996295510274]. Ponieważ w wyniku rozmaitych perypetii odeszli także perkusista Vinny Appice oraz basista Larry Dennison, z poprzedniego składu Dio został tylko sam Mistrz. Do współpracy zaprosił gitarzystę Craiga Goldy'ego (grał na płycie Dio "Dream Evil"), basistę Jimmy'ego Baina (ex-Rainbow, później wiele lat w Dio) i perkusistę Simona Wrighta (ex-AC/DC, grał na płycie Dio "Lock Up The Wolves").
Pod względem muzycznym "Magica" hołduje starym, sprawdzonym wzorcom heavy metalowym. Wprawdzie w takich utworach jak "Feed My Head" nadal czuć ducha "Angry Machines" (poprzedni album studyjny Dio), ale całość zdecydowanie bardziej pasuje do lat osiemdziesiątych niż do roku 2000. Niestety, "Magica" okazuje się być płytą dość monotonną. Małe zróżnicowanie temp utworów powoduje, że w okolicach dziewiątego kawałka można zacząć ziewać. Dziwi brak przynajmniej jednego szybkiego "rockera", który wydawał się być nieodłącznym elementem płyt z udziałem Ronniego. Niestety, nie ma tu utworów wybijających się ponad przeciętność. Zwłaszcza boli, że, pomijając "Challis" (nawiasem mówiąc, podobno riff jest niemal identyczny jak w "Cat Scratch Fever" Teda Nugenta), nie ma tu riffów godnych zapamiętania.
Na plus trzeba zaliczyć wspaniale brzmiące klawisze, tworzące doskonałe tło i spajające płytę. Najważniejszy jest jednak sam Ronnie, który śpiewa po prostu rewelacyjnie i chyba najlepiej od czasu "Dehumanizer" (albumu Black Sabbath - przyp. red.). Wielka szkoda, że Ian Gillan, Robert Plant czy Ozzy Osbourne nie potrafili utrzymać głosów w takiej fenomenalnej kondycji.
"Magica" jest koncept-albumem. Ze świetnych skądinąd tekstów utworów wywnioskować to raczej trudno, każdy jest osobną całością albo przynajmniej sprawia takie wrażenie. Aby uwiarygodnić "Magicę" jako koncept-album, w kilku miejscach na płycie dodano coś, co w założeniu miało być głosami Obcych (dlaczego Oni zawsze muszą mówić po angielsku?), a brzmi, niestety, jak nędzny komputerowy syntezator. Można się było bez tego obejść. Ostatnia ścieżka na płycie (przynajmniej w mojej wersji, nalepka na pudełku informuje, iż jest to limited edition, w co raczej nie chce mi się wierzyć) to historia "Magiki" czytana przez Ronniego. Jest to opowieść z pogranicza SF i fantasy, oparta na jakże świeżym i niewyeksploatowanym pomyśle walki Dobra ze Złem.
"Magica" to przeciętna płyta z wybitnym wokalistą. Solidne, choć trochę nudne granie. Raczej nie rozczaruje, ale i też nie zachwyci.
|