A jednak, najnowszy T.Love[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/t_love/2014-07-01-99] znacznie różni się od dotychczasowych dokonań grupy. Dwupłytowy album utrzymany został w klimatach nawiązujących do początków muzyki rockowej, stąd też usprawiedliwione są, słyszane tu, pewne naleciałości country. "Black and Blue", "Country Rebel" i tytułowy "Old is Gold", wykonane zostały w języku angielskim, co dodatkowo nie pozwala zapomnieć o inspiracjach towarzyszących powstawaniu płyty.
To co różni "Old is Gold" od poprzedniczek, to również odwaga w warstwie lirycznej. Muniek nie pozwalał sobie dotychczas na taką ilość wulgaryzmów we wcześniejszych tekstach T.Love. W połączeniu z kontekstem tematyki utworów, w których wspomniane wulgaryzmy występują, nadają one całości nieco dekadencki nastrój. W jego budowaniu pomocna jest również muzyka, utrzymana w brzmieniach z przełomu lat '50 i '60, która przywołuje momentami obraz zadymionej knajpy. Tak jest na przykład w "Wieczorem w mieście - Film". Subtelna muzyka złożona z delikatnych klawiszy i głównego riffu zagranego na saksofonie tworzy klimat przymglonego latarniami miasta, gdzieś wśród starych kamienic. Mimo występowania w kawałku słowa "neony" jakoś nie chce się wierzyć, że tekst prezentuje miasto z drugiej połowy XX wieku. Nastrój stworzony w tym numerze zdecydowanie temu nie sprzyja. Kawałek jest oczywiście stosunkowo wolny, trochę bujający, ale raczej w sposób jazzowy niż rockowy.
Nawiązań do wywodzących się z bluesa korzeni muzyki rockowej możemy doszukiwać się nie tylko w warstwie muzycznej płyty. "Mój grób musi być czysty tu', powiedział B.B. King... tymi słowami zaczyna się "Mętna woda". Refren jest już bardziej rockowy, z mocnym uderzeniem perkusji. Utwór, przechodząc z wolnych zwrotek w nieco bardziej dynamiczny refren, staje się dość schematyczny. Dobrym rozwiązaniem jest wzbogacenie ostatniego refrenu o klawiszowe solo rodem z The Doors.
Singlowy "Lucy Phere" rozpoczyna drugi krążek "Old is Gold". Muniek wdaje się tu w swoisty dialog z samym diabłem, uwypuklając przy tym tkwiące w sławie demony. Utwór jest niewątpliwie bardzo osobisty i przede wszystkim dojrzały. Da się to również odczuć na płaszczyźnie muzycznej. Poważnie brzmiący fortepian, harmonijka i saksofon sięgają inspiracji głęboko zakorzenionych w początkach muzyki rockowej. Przechodzące z prostych akordów akcentujących uderzenia w werbel, po partie solówek, brzmienie gitary dodaje wszystkiemu nieco koloru.
Moją ulubioną kompozycją jest "Ostatni taki sklep". Nawiązujący nieco do country, bardzo bujający, pozbawiony jest "wynalazków" muzyki rockowej. Nie usłyszymy tu gitarowego przesteru, a główny riff brzmi jak zagrany na bandżo. Rytm oparty został na towarzyszących uderzeniom w centralę bębenkach, dopiero na zaakcentowanie końcówki naprzemiennie pojawia się werbel. Wszystko to tworzy niesamowitą lekkość drzemiącą w tych prostych, nieskomplikowanych, ale również pozbawionych jakiegokolwiek kiczu, dźwiękach. Muzyka służy głównie do zabawy, a takimi utworami jak "Ostatni taki sklep" T.Love udowadnia nam to od lat. Chcę przy tym oczywiście powiedzieć, że "Old is Gold", mimo znacznie różniącej się od poprzednich albumów stylistyki, jest jak najbardziej T.love'owy. Co prawda żadnemu z utworów nie wróżę sięgnięcia rangi hitu, ale według mnie założeniem płyty z pewnością nie było wypromowanie takowych.
"Old is Gold" to bardzo przemyślany, dojrzały i świadomy album. Na tych dwóch krążkach znajdziemy wszystko, co było podstawą w formowaniu się wielu rockowych kapel, w tym także i T.Love. Takie sięgnięcie do korzeni, ze względu na staż sceniczny muzyków, jest jak najbardziej na miejscu. Nie oszukujmy się, będąc na scenie trzydzieści lat bardzo łatwo stać się karykaturą samego siebie. T.Love w sposób przemyślany uniknął tego przykrego scenariusza wydając porządny album.
Oczywiście, na co wskazuje okładka płyty, starych drzew się nie przesadza. Są one odporne na chwilowe mody i zmienność dyktowaną medialną papką. Nie dać się im przez trzydzieści lat to prawdziwa sztuka.
Ryszard „Tymon” Tymański[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/tymon_tymanski/2014-07-01-118] ustabilizował swoją działalność pod jednym szyldem – The Transistors – ale nie znaczy to, że utrzymuje z zespołem jeden muzyczny kierunek. Po parodystycznym Weselu i eklektycznym Don’t Panic! We’re From Poland dostajemy płytę o jeszcze innym charakterze.
Bigos Heart to z grubsza brzmieniowe nawiązanie do lat 60. (głównie) i 70. (mniej) oraz towarzysząca mu konsekwencja kompozycyjna. Udało się w to nawet wpisać utwory starsze, z repertuaru poprzednich grup lidera, które zresztą były impulsem do powstania albumu, chodziło o przedstawienie ich w lepszym brzmieniu. Zacznijmy więc od porównań. Sunday pochodzi z repertuaru Trupów, znajdziemy numer na płycie Songs For Genpo z 1996 roku. W oryginale był hardrockerem z surowymi gitarami i średnio brzmiącą perkusją. Teraz ciężar pozostał, ale zyskał psychodeliczny walor, powiedzmy że mogłaby to zagrać formacja w rodzaju Iron Butterfly. W I Think It’s OK nie ma już dziwnego początku, a z dramatycznie wyśpiewanej pieśni zrobiła się miła, kameralna piosenka. Drugs (w oryginale Dragi to syf) pierwotnie zdominowany przez saksofon Mikołaja Trzaski – przerodził się w fortepianową balladą wyśpiewaną najcieplejszą z tymonowych barw wokalnych. Najmniej zmieniła się Samsara z repertuaru Czanu. Poza oczywiście tekstem: tym razem jest anglojęzyczny.
Chciałoby się napisać – jak wszystko na tym albumie – ale mamy wyjątek. Utwór Posłuchaj, Siddharto, zaśpiewany przez Grzegorza Halamę, który trochę odstaje od reszty. Poza tym – jednak spójność. Tymon postanowił oddać hołd swoim mistrzom, a na ich czele stoją The Beatles. Najbardziej to słychać w Pete Best Was Good Enough, jawną sklejką patentów z wczesnego okresu twórczości liverpoolczyków: jest charakterystyczny rytm, harmonijka, poklaskiwanie i oczywiście odpowiednie harmonie. Love Don’t Last to dla odmiany okres późny, powiedzmy że okolice Białego Albumu, w utworze dominuje nibyharrisonowska partia gitary. A taki Help Me Out mógłby się znaleźć na Abbey Road (radzę zwrócić uwagę na organową solówkę – grający na klawiszowych Leszek Możdżer to klasa sama w sobie). Nawet w kawałku tytułowym, rodzaju przaśnego reggae, słychać beatlesowsko podkręconą końcówkę frazy...
Bigos Heart to kolejny dowód wszechstronności Tymona, ale przede wszystkim dużo przyjemnego słuchania.
Na początek garść informacji. Kielecki zespół Ankh powstał osiem lat temu, debiutował na Rock Festiwal w swoim rodzinnym mieście w 1993 roku, gdzie zdobył nagrodę publiczności. Tego samego roku wystąpił w Jarocinie, zgarniając prawie całą pulę nagród: II nagrodę jury, nagrodę głównego sponsora, dziennikarzy, publiczności oraz nagrodę wytwórni Mega Czad - możliwość nagrania płyty. W tych okolicznościach w lutym 1994 został wydany debiutancki album "Ankh", który mam przyjemność przedstawiać. Na marginesie dodam, że zespół, oprócz wspomnianego albumu, nagrał jeszcze: "Ankh - koncert akustyczny" , "Ziemia i Słońce" oraz "...będzie tajemnicą".
Z "Czarnym albumem" jestem od początku, od jego wydania. Zrobił na mnie duże wrażenie, ponieważ zespół w ciekawy sposób połączył delikatność, melancholijną grę skrzypiec z ostrymi, gitarowymi akordami (niestety na nowym albumie - "...będzie tajemnicą" - chłopcy zaczęli odchodzić od tej zasady i z zespołu skrzypcowo-gitarowo-perkusyjnego przeistaczają się w perkusyjno-gitarowo-skrzypcowy, ale to jest już całkowicie inna historia...).
W skrócie przedstawię utwory. Na początku jest ciekawe, tajemnicze i wprowadzające w inny świat - świat zespołu Ankh - intro. Następnie "Hate and Love", w którym po raz pierwszy można dostrzec dwa oblicza skrzypiec - wściekłe dźwięki przeplatają się z łagodnością, a gitara tylko temu wtóruje, w trzecim planie słychać perkusję rytmicznie wybijającą takty. Całość dobrze zaaranżowana, co składa się na ciekawy utwór, ale to dopiero początek...
"Kraina umarłych" to... heh, cover "Czterech pór roku" A. Vivaldiego. Ciekawe, ciekawe... choć moim zdaniem "24" według Paganiniego jest lepiej zrobione, lecz o tym w dalszej części recenzji. Kolejny utwór to "Wiara", lekki, łatwy i przyjemny, choć stopniowo pokazuje pazurki, zaczynając od przejścia w "ostrzejsze" gitarki, po czym następuje ankhowski kontrast akordów (skrzypce-gitara). Nie można zapomnieć o drugiej parze czyli perkusja-bass, która umiejętnie wtrąca swoje trzy grosze. "Bez imienia" jest wierszem Baczyńskiego, do którego napisano muzykę - dobrą i odzwierciedlającą klimat tekstu. Tak jak w wierszu, gdzie panuje chaos, również i tu można wyczuć muzyczny "bałagan".
"Sen" - cóż, utwór ciekawy, dobrze zrobiony. Szybkie tempo, fajna partia basu. Nie jest nastawiony tylko na skrzypce i bardzo dobrze, bo można by odczuć monotonię. "Czekając na słońce" i "Nocne kwiaty" trzeba samemu usłyszeć i ocenić. Dla mnie są to dobre utwory (hmm, zapewne jak całość albumu :) ). To kawałki ze zmiennym rytmem i tempem, nie każdy to lubi. Po "Nocnych kwiatach" nadciąga wspomniany "24" Paganiniego. Moim zdaniem miód. Nawet nie wiem co napisać... ;) Po prostu - Ankh. "Chleb i krew" jest zwrotem o 180 stopni po "24". Utwór utrzymany w klimacie balladowym. Smutek i zadumanie potęgowane są przez skrzypce, ale całość oparta jest na grze gitary klasycznej. "Brama" zaczyna się akompaniamentem pianina i recytacją utworu Dantego. Następnie wchodzą instrumenty perkusyjne, bass, gitara, skrzypce i zaczyna się kawałek w pełni instrumentalny. Bardzo piękna partia skrzypiec. "Koniec" jest niestety końcem tego albumu, utrzymanym w klimacie "Początku" czyli intra.
Tak, to już koniec płyty - dobrej moim zdaniem. Ankh zaprezentował porządną muzykę; ciekawe rockowe interpretacje Vivaldiego i Paganiniego, muzykę do poezji Baczyńskiego i Dantego. Ankh jako zespół bardzo się zmienia z albumu na album - i świetnie, ponieważ czegoś poszukuje, rozwija się. Ja opisałem ich pierwszą płytę, którą znam prawie od ośmiu lat. Uważam, że jest to ich najlepszy album - choć pozostałe płytki również są dobre, po tę sięgam z największą przyjemnością i jestem przekonany, że jeśli lubisz dobrego rocka, to "Ankh" sprawi Ci dużo przyjemności. Dlatego z czystym sumieniem. Polecam!
Nieruchoma naga i plastikowa
mogę zrobić z tobą to… to co chcę
mogę cię odpychać i… i całować
mogę opowiadać ci zły sen...
zły sen ...zły sen... zły sen...
takie same usta masz rozchylone
takie same dłonie wciąż koją mnie
w otwór w plecach wpuszczam ci ciepłą wodę
jesteś żywa bądź tak.. tak chcę...
tak chcę...tak chcę
na reklamach jesteś mi jakaś obca
na wystawach widzę wciąż siostry twe
nie zamykam na noc two.. twoich oczu
wtedy patrzysz na mnie gdy gdy śpię.
Nie trzeba się jakoś bardzo uważnie wsłuchiwać, żeby odkryć, jak bardzo głęboki jest przekaz tego utworu. Wystarczy świadomie go usłyszeć, przez moment zastanowić się o czym jest mowa, aby zdać sobie sprawę z jak poruszającym wyznaniem mamy do czynienia. I kiedy mówię o przekazie, nie ma na myśli tylko tekstu. Gitara grająca spokojną, złożoną z kilku dźwięków, usypiającą melodię, lekko jazzujące klawisze, stonowana perkusja- to wszystko tworzy tło dla przejmującego, pełnego ekspresji, ale jednocześnie nie pretensjonalnego, pozbawionego sztucznej maniery głosu Grzegorza Ciechowskiego. Piosenka Sexy Doll, bo o niej mówię, nie jest raczej o gadżecie z sex shopu. A przynajmniej nie tylko. Jeżeli popatrzymy na trzecią zwrotkę zauważymy, że coś tu nie gra. Dmuchanych lalek nie reklamuje się w telewizji ani na bilbordach, nie widuje się ich tak często na wystawach. Widuje się za to mnóstwo innych produktów, które mają zapewnić nam szczęście, bezpieczeństwo, spokój, stabilność, miłość – wszystko.
Nie, to nie działa. To jest kłamstwo. To jest plastik. Jeżeli dajemy się nabrać, jeżeli w to wierzymy, jesteśmy tak samo nieszczęśliwi i tak samo samotni jak ten człowiek, na którego patrzy tylko lalka. I tylko wtedy, gdy on nie zamknie jej oczu. A przecież to jest obrzydliwe!
Utwór Sexy Doll po raz pierwszy został wydany jako singiel, razem z Układem Sił, w 1982 roku. W tym samym roku Republika wydała album Nowe Sytuacje. Jednak muzycy nie znaleźli tam miejsca na te piosenki. Podobny los spotkał Gadające Głowy i Kombinat, które w radiu można było usłyszeć już dwa lata wcześniej. Zespół miał wtedy swoją koncepcję muzyki, swój nowy, ambitny materiał, nie zamierzał schlebiać gustom publiczności. Byli młodą, obiecującą grupą, grali muzykę, jakiej nikt wcześniej ani nikt później nie wykonywał. I bardzo dobrze się stało, że album Nowe Sytuacje ma taki a nie inny kształt, bo według wielu to jedno z największych dokonań grupy.
Jednak w roku 1991 sytuacja wyglądała nieco inaczej. Formacja była wówczas po ponad trzyletnim rozpadzie. Decyzja o ponownym spotkaniu muzyków i próbie wspólnego stworzenia nowego materiału zapadła dość spontanicznie, po zagranym razem koncercie w Opolu. I w ramach tej reaktywacji powstał album 1991, na którym znalazły się między innymi nagrane po raz kolejny starsze single grupy.
Wspomniany wcześniej Kombinat jest otwarciem krążka 1991, ale też jako pierwszy singiel grupy, jest niejako otwarciem całej ich twórczości. Jest pewnego rodzaju wizytówką Republiki, kluczem do czytania ich dzieł. Są żywiołowe klawisze i gitary. Jest, jak przystało na fabrykę, chłodny, industrialny klimat. Jest wokal, krzyczący, mający ogromną moc wyrazu. Jest także genialna harmonia muzyki i tekstu. To wszystko sprawia, że możemy się poczuć naprawdę jak nic nie znaczące, pozbawione tożsamości trybiki w wielkiej maszynie („nic nie wiem o sobie, mam tętno miarowe…”).
Układ Sił w niezwykle ciekawy sposób łączy typowo nowofalowe brzmienie z pewnego rodzaju orientalnymi elementami. Bardzo dobrze słychać tutaj sekcję rytmiczną, zdecydowaną perkusję oraz klangujący bas. A cały wydźwięk utworu jest jakby drwiący, prześmiewczy, ale też daje się w nim wyczuć jakieś szaleństwo. I znowu doskonale tekst współgra z całością. Słowa brzmią, jakby je wypowiadał wariat - „jestem agentem planet złych, jestem agentem wrogich sił, układu sił” i dalej „ja decyduję, nie wy” – zaś gra instrumentów jest porywająca, energiczna, wciągająca w trans.
Innym utworem, który dopiero w 1991 roku znalazł się na longplay-u, a pochodzi, podobnie jak Kombinat, z 1982 roku, są Gadające Głowy. Problematyka tekstu jest tutaj również bardzo typowa dla Republiki, i co za tym idzie, niebanalna. Zniewolenie, system, osaczenie, manipulacja („operacja mowy”). I jawny bunt przeciwko temu wszystkiemu.
Moja Krew, zamykająca krążek, pochodzi z singla z 1986 roku (singiel miał zapowiadać płytę, która wówczas nie została wydana, ponieważ zespół się rozpadł). Moim zdaniem jest to jeden z mocniejszych fragmentów 1991. Słuchając go czujemy się jak podczas spektaklu. Grzegorz Ciechowski śpiewa mocny, metaforyczny tekst o swojej krwi, o tym, jak jest przelewana, wykorzystywana na całym świecie, zaś muzyka brzmi tak, że naprawdę mamy wrażenie przelewania, przetłaczania, płynięcia. Do tego jeszcze utwór cały czas zdaje się narastać, jest coraz głośniejszy, coraz silniejszy, na końcu przechodzi w podniosły motyw orkiestrowy, który z kolei w ostatnich sekundach zamienia się w żołnierski gwizd i werbel. Z tego samego singla pochodzi również piosenka Sam na linie. Ma ona również teatralny charakter, który podkreśla zwłaszcza pojawiająca się w trakcie kwestia imitowana na wypowiedź cyrkowego konferansjera.
Republika to kolejny muzyczny manifest, wyraz buntu przeciwko Systemowi, rozumianemu nie jako ustrój polityczny, ale coś o wiele głębszego. „Acha! Zła Hydra znów podnosi wrogi łeb, zdecydowany opór damy jej, nie damy się! Prawice razem z lewakami chcą obalić naszej pracy wspólny dom…” I dalej „Zdecydowana polityka, zdecydowana republika..” …i muzyka też bardzo zdecydowana, zwłaszcza od strony rytmicznej. Co ciekawe, utwór ten po raz pierwszy nagrany został w latach osiemdziesiątych, ale został wówczas zatrzymany przez cenzurę. Balon brzmi typowo w „republikańskim” stylu, lecz interesujący charakter nadaje mu szepcący wokal. Podobnie w utworze Zawsze Ty (Klatka) słyszymy muzykę charakterystyczną dla Republiki, wzbogaconą między innymi dźwiękami saksofonu. Zawroty głowy to kolejny utwór mocny od strony tekstowej -„Ja urodzony tyle lat po wojnie do wiadomości przyjąć mam, że właśnie mija międzywojnie hojne, że właśnie przyszedł wielki czas”. Znów mamy tutaj genialny, aktorski, ekspresyjny wokal, świetne klawisze i prężną sekcję rytmiczną.
Telefony i Biała Flaga 91 to chyba jedne z największych przebojów Republiki. Wielokrotnie były na szczytach list przebojów i wciąż często wraca się do nich przy różnych okazjach. Oba mówią o samotności. Drugi z nich jest znamienny ze względu na tematykę, którą porusza, bardzo aktualną, w czasie, kiedy powstawała płyta – emigrację. Grzegorz Ciechowski wielokrotnie określał się jako patriota i wielki przeciwnik przeprowadzek za granicę. „Długie numery telefonu” są częstym elementem jego wierszy. A motyw klawiszowy Białej Flagi potrafi w Polsce zanucić chyba każdy.
Gdzieś czytałam, że Grzegorz Ciechowski chciał być poetą i dopiero, kiedy jego wiersze zostały odrzucone przez kolejnego wydawcę, zdecydował się na wykorzystanie ich w projekcie muzycznym. Osobiście dziwię się tym wydawcom, nie ma jednak wątpliwości, co do tego, że dobrze się stało. Bo lider republiki to genialny poeta, ale także świetny kompozytor i instrumentalista. I fakt, że nigdy nie widziałam i nie zobaczę jego koncertu jest jedną z rzeczy, których najbardziej żałuję.
Nie można mówić o Republice nie mówiąc o tekstach. Nie można mówić o Republice nie mówią o głosie Ciechowskiego. Republika to teatr. Teatr słowa, dźwięku, głosu, emocji. Każdy utwór jest małym spektaklem. I każdy ma bardzo stanowczy przekaz. 1991 [https://www.youtube.com/watch?v=p1AJsnE9Eoo][http://metal-nibyl.ucoz.pl/photo?photo=40] to jedna z moich ulubionych płyt.
Niedawno ukazała się edycja pt. „Kultowe Winyle na CD”. Wśród nich znalazły się propozycje Tadeusza Nalepy, Klanu, Dżamble, Skaldów... Nie mogło również zabraknąć „Cienia Wielkiej Góry” Budki Suflera[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/budka_suflera/2014-07-01-67]. Która to reedycja kultowego debiutu Krzysztofa Cugowskiego i Romualda Lipki?... Pierwotnie wydany w 1975 roku LP Budki Suflera już dawno stał się kultowy- to dzięki niemu zespół zdobył awans do prawdziwej czołówki polskiego rocka, w której znajduje się po dziś dzień. To właśnie potężny wokal Cugowskiego i doskonałe aranże basisty i kawiszowca Romualda Lipki sprawiły, że uzyskaliśmy klimat , którego jeszcze w naszym kraju nie było.
To hardrockowo- progresywna kombinacja, która od razu jest w stanie zauroczyć słuchacza. Utwór tytułowy, wolny, w elegijskim klimacie, ale od razu da się zaobserwować ten dramatyzm i pewnego rodzaju przesłanie. Widać, że Budka dość pewnie „cytuje” gitarowe zagrywki rodem z King Crimson[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/king_crimson/2014-07-06-594] i Deep Purple[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/deep_purple/2014-07-04-319]. „Jest taki samotny dom” to mocny charakterystyczny riff, połączony z brzmieniem fortepianu, a Cugowski tak pięknie opowiada historię rodem z gotyckiej opowieści. To prawdziwa muzyczna przygoda, może warto poświęcić jej odrobinę czasu, by spędzić czas przy głośnikach...
Eric Clapton[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/eric_clapton/2014-07-02-214] to człowiek legenda, a że ostatnio postanowił złożyć hołd swojemu mentorowi i przyjacielowi J.J. Cole’owi. Nie zrobił jednak tego sam, tylko zaprosił gości. „Call Me The Breeze” zaśpiewał sam, ale już w “Rock and Roll Records”, “I got the same old blues” i “The old man and me” wykonał z Tomem Petty. Dwie pierwsze to duet, ale trzeci Petty wykonał sam . Ta hybryda rocka, bluesa i country w wykonaniu Toma Petty’ego może nasuwać skojarzenie z Markiem Knopfleem z Dire Straits. Ten wokalista też pojawia się jako gość na „The Breeze An Appreciation of JJ Cale”[https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/6060742079769136977/6060742096450535122?pid=6060742096450535122&oid=110062462996295510274]. Można powiedzieć, że wykonany przez niego „Samely” przypomina późne Dire Straits. „Thern to Nowhere” to ostry gitarowe riffy, a malo tu bluesa, ale klimat jest...
Wybór gości i płyta genialna...
Nie wiem, czy sprawiły to piguły, ale te piosenki są po prostu piękne – powiedział „Rolling Stone’owi” Caleb Followill, zapytany, czego można spodziewać się po czwartym albumie Kings Of Leon[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/kings_of_leon/2014-07-01-55] gdy zespół przebywał jeszcze w studiu. Czy wam też włączyło się czerwone światło alarmowe? Kings Of Leon i – aż trudno to napisać – piękno? Czy można wyobrazić sobie jeszcze bardziej niedobrany zestaw elementów? Mistrzowie chropowatości i piękno? Sumienie zapijaczonej Ameryki i piękno? Faceci, którzy zwykli karmić się przygodnym seksem i piękno?
Przyzwyczajajcie się, moi drodzy. Kings Of Leon dorastają, albo przynajmniej chcą, byśmy tak o nich myśleli. Już nie w głowie im antyprzeboje, już nie chodzi o rock’n’roll w najbardziej zepsutej postaci. Teraz jest bardzo, ale to bardzo poprawnie i rzetelnie. Only By The Night brzmi, jakby została wycięta z szablonu wzorcowych amerykańskich melodii. Pierwsze dwa numery jeszcze nie zaskakują – są hipnotyczne, mroczne, mocne, jazgotliwe, w stylu Charmera z przedostatniej płyty. Przy pierwszym kontakcie Sex On Fire równieżnie wzbudza wątpliwości – jak każdy artysta, także i Kings Of Leon potrzebują singlowej pierwszej dziesiątki w Wielkiej Brytanii. Omamieni faktem, że to kolejna płyta TEGO zespołu, nie dostrzegamy tak od razu, że gitarka jakaś taka wypolerowana. A potem jakby obuchem w łeb – Manhattan, który ma w sobie więcej pompy niż wszystkie płyty U2 i Arcade Fire razem wzięte. Brytyjscy recenzenci uwielbiają w takich sytuacjach używać określeń „stadionowy” i „przestrzenny”. I co z tego, że mamy tu wielopoziomowe harmonie wokalne, zupełnie jak u Coldplay, co z tego, że Matthew postanowił przebrać się za The Edge’a. Teoretycznie koszmar, praktycznie (a nie mówiłem!) – piękno. Serio. A potem to już do końca jedziemy tym lirycznym klimatem, choć niektóre z pomysłów aranżacyjnych prowokują do postawienia pytania, czy z tymi pigułami to jednak nie przesadzili, np. w 17 pojawiają się najprawdziwsze dzwonki (czyżby celowali w świąteczny singel?). Całość sprawia wrażenie nieprzyzwoicie – nawet jak na ten zespół, którego sukces opiera się na umiejętnym korzystaniu z tradycji – klasyczne. Notion czy I Want You to przecież nic innego jak wujek Bruce po paru głębszych. Najmocniejsze jest Be Somebody, przejmujące wyznanie hedonistycznego zagubienia. No właśnie, mimo że brzmienie całości jest znacznie uładzone, zmysł obserwacyjny nie stępił się wcale. Stąd też dostajemy jedenaście dosadnych, introwertycznych opowieści o przegranej walce z alkoholowym uzależnieniem, o dziwkach, które same włażą do łóżka, o szukaniu swego miejsca, wykrzyczanych, wyszeptanych, wyjęczanych przez Caleba, którego pamiętnikiem zdaje się być głos gromadzący wszystkie rozczarowania, porażki i butelki whisky. Sprytnie sobie to wszystko panowie wymyślili – zaczęli od szczeniackich chaotycznych przyśpiewek, teraz, świadomi niewyobrażalnego wręcz dystansu, jaki przebiegli od czasu pierwszej płyty, przygotowali zestaw niezwykle mocnych piosenek. Kings Of Leon nie muszą starać się o miejsce w panteonie najważniejszych. Oni zwyczajnie już tam zasiadają, i to w loży honorowej.
Franz Ferdinand[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/franz_ferdinand/2014-07-01-69] zaczął karierę efektownie i z wielkim rozgłosem. Potem jednak impet jakby osłabł. Right Thoughts, Right Words, Right Action to zaledwie druga płyta z premierowym materiałem nagrana na przestrzeni ostatnich ośmiu lat (a czwarta w ogóle). Te przerwy wychodzą grupie tylko na dobre. Jej najnowsze dzieło to pozycja, której trudno nie lubić.
Right Thoughts, Right Words, Right Action to bardzo różnorodny album. Sąsiadują tu tak różne utwory jak przebojowy, funkowy Evil Eye i zakorzeniony w latach 70., brudny, gitarowy Love Illumination o glamrockowym posmaku.
Panowie ciekawie bawią się produkcją. Bo niby jest to album o oldschoolowym brzmieniu, ale osiągniętym także dzięki różnym zabiegom aranżacyjnym. Jak zabawy wielogłosami i harmoniami wokalnymi, które nabierają beatlesowskiego wydźwięku (Fresh Strawberries), a kiedy indziej po prostu intrygują swoją złożonością (finał Stand On The Horizon).
Franz Ferdinand potrafi zarażać radosną energią. Przykładem może być żywiołowy utwór Bullet czy oparty na zadziornym brzmieniu gitar podbudowanych staroświeckimi organami Treason! Animals. Ale bywa też, że muzycy intrygują bardziej subtelnym nastrojem (The Universe Expanded). Uwagę przykuwa również utwór Brief Encounters, który dzięki sferze rytmicznej przenosi twórczość Franz Ferdinand w inne rejony. Pojawia się charakterystyczny dla muzyki reggae puls i akcentowanie, które nadają rozbudowana o liczne instrumenty perkusyjne sekcja rytmiczna, a także temat gitary, który mógłby wyjść spod palców... Marka Jackowskiego.
O sile tego albumu stanowi fakt, że właściwie każdą piosenkę charakteryzuje wyrazista, zapadająca w pamięć melodia. Od pierwszych dźwięków początkowej, efektownej Right Action, po wspaniały finał w postaci Goodbye Lovers & Friends, każda kompozycja ma w sobie większy lub mniejszy potencjał przebojowości. Może nie są to odkrywcze dźwięki, ale mają w sobie jakąś urzekająca moc.
Jeśli więc potrzebują więcej czasu, by nagrać taki album, nie ma sprawy, mogę poczekać. Bo warto. Nawet jeśli jest to tylko nieco ponad pół godziny nowej muzyki.
Klasyka polskiego rocka to również romantyczne ballady, które na stałe weszły do kanonu polskiej muzyki rozrywkowej. Na płycie znalazło się16 kultowych polskich ballad rockowych. Wielkie gwiazdy polskiej sceny muzycznej i ich największe przeboje w jednej doskonałej na romantyczny wieczór składance. Kołysanka dla nieznajomej – Perfect, Zawsze tam, gdzie Ty – Lady Pank, Kochaj mnie i dotykaj – Tomasz Żółtko, Bez ciebie umieram – Maanam, Tak kochać tylko Ciebie – Kostek Joriadis, Na falochronie – Emigranci, Wróć i kochaj mnie – K2, Ona dobrze wie – PRL, Łoże w kolorze czerwonym – Sztywny Pal Azji, Jedwab – Róże Europy, Niecierpliwi – R.Chojnacki, W domach z betonu – Martyna Jakubowicz, Zabiorę Cię – Kancelarya, Podaruj mi coś – Dr.Hackenbush, Oczarowanie – Big Day, Magia tańca – Newgrange. Polecam też klasykę polskich ballad. [Seria].
Po kiepskim „Hot Space” zespół Queen[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/queen/2014-07-01-54] „ucichł” wydawniczo na 2 lata. Czy jest to dużo czasu na stworzenie czegoś nowego, dobrego? Wcześniej Freddie z ekipą udowadniali, że nawet krótszy okres im wystarcza. Ale akurat nie w tym przypadku. Niecałe 40 minut muzyki, tylko 9 utworów w tym strasznie drażniący i czerstwy niczym dowcipy z Familiady „Machines” oraz nieudolna, elvisowska kopia „Crazy Little…” czyli „Man On The Prowl”. Niby single są w porządku. Faktycznie, dobrze słucha się „Radio Ga Ga”, „I Want To Break Free” (do obu fajne teledyski), „It’s A Hard Life” i „Hammer To Fall” ale nie są to utwory wybitne, wpadają w ucho i tyle. Najlepiej z nich wszystkich wypada ten ostatni – mógłby się znaleźć na wcześniejszych wydawnictwach grupy. Z tej ligowej szarzyzny wyłaniają się 2 w gruncie rzeczy nieznane szerzej utwory: „Keep Passing The Open Windows” i „Is This The World We Created?” i to one moim zdaniem trzymają The Works w kupie. Szczególnie ten drugi jest świetny, poruszający. Co nie zmienia mojej opinii, że album jest co najwyżej średni. Na powrót do lepszej formy trzeba było jeszcze trochę poczekać.
Klask. Klask. Klask. No już, klaszczemy, everybody clap your hands! Jak to na koncercie, publika radośnie podchwytuje wezwanie pana wokalisty i zaczyna radośnie klaskać. Klask! Klask! „A wiecie, że za każdym razem, gdy klaszczecie, w Afryce umiera dziecko?” Brawo, stary. Możesz z powodzeniem pisać podręcznik pt. „Jak zrobić z siebie kompletnego palanta na oczach kilkudziesięciu tysięcy osób”. Wiadomo – kariera autopromocją stoi. Tyle tylko, że wykorzystywanie jak najprawdziwszych tragedii świata dla lansowania własnej osoby budzi spory absmak.
Koszmarny przerost ego lidera to jedna sprawa, tylko cały problem polega na tym, że na kabotyństwie Bono coraz bardziej cierpi U2[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/u2/2014-07-01-57] jako całość. Bo przecież kiedyś ten zespół potrafił nagrać płytę wielką – „The Joshua Tree” to bezsprzecznie jeden z muzycznych pomników lat 80., album znakomity. Potrafił nagrywać płyty bardzo dobre, jak „The Unforgettable Fire” czy „War”. A odkąd Bono został głównie celebrytą i chodzącym bóstwem, poziom płyt U2 zaczął wyraźnie spadać, zanurzając się w strefę rockowej przeciętności (wyjątek: niezłe „All That You Can’t Leave Behind”).
Najpierw było „The Joshua Tree” właśnie. Czyli moment, kiedy bardzo dobry zespół zmienił się w gwiazdę światowego formatu. I album wybitny, bezdyskusyjnie najlepsza pozycja w dorobku U2. Amerykańską trasę zespołu i ogólnie zetknięcie się muzyków z amerykańską kulturą dokumentowała „Rattle And Hum”: płyta intrygująca, nie do końca udana, chaotyczna, jakby nieco niedopieczona, ale w swym brudnopisowym, luźnym charakterze – ciekawa. Uzupełniający ją film, częściowo zawierający materiał z koncertów, częściowo dokumentalne sekwencje z podróży U2 po Stanach, budził u widzów mieszane uczucia: z jednej strony sporo kapitalnych ujęć koncertowych (ich głównym operatorem był nieżyjący już Jordan Cronenweth – autor zdjęć do „Blade Runnera”), z drugiej – patrząc na popisy Bono, co i rusz na myśl przychodzi powiedzonko o słomie i butach. Żeby było ciekawiej, samemu zainteresowanemu ponoć film bardzo się podobał. No cóż…
Potem była przerwa. A potem praca nad nową płytą. Wokalista i gitarzysta chcieli iść w kierunku nowej muzyki, nafaszerować płytę elektroniką, nowymi brzmieniami, sekcja rytmiczna obstawała wręcz przy powrocie do korzeni, przy graniu surowego rocka. Z sesji w Berlinie Zachodnim, w dawnej sali balowej SS, wyszły raptem dwa utwory, ale co ważniejsze – właśnie tam ukształtowało się nowe brzmienie zespołu. Reszta nagrań powstała w Dublinie, bazując w sporej mierze na taśmach z Berlina.
Już samo otwarcie tego albumu mogło przyprawić fanów U2 o palpitacje serca: elektronicznie zniekształcony głos Bono, spora dawka elektroniki uzupełniająca gitarowe brzmienie, transowy, jednostajny rytm połączony ze zniekształconym, trochę industrialnym brzmieniem bębnów, niczym jazda metrem (adekwatnie do tytułu). Podobnie wypada następne w kolejności „Even Better Than The Real Thing”, acz elektroniki jest tu nieco mniej, a i Bono śpiewa bez efektów. Ale charakterystyczna, transowa motoryka pozostaje. Dość typowe brzmienie U2 proponują w „One”; utworze tak znanym, że pewien gminny juror X-Factora stwierdził, że 70% Polaków się kiedyś przy nim kochało – taki detal: piosenka mówi o rozstaniu. Tak bez złośliwości: bardzo udany utwór. Mówisz, że miłość jest jak świątynia, zachęcasz mnie, bym do niej wszedł, ale potem każesz mi pełzać. A ja nie mogę dłużej już trwać przy tym, co mi dajesz, kiedy dajesz już tylko ból… Jakże to prawdziwe. Potem jest „Until The End Of The World”. Jedna z tych piosenek, które można podsumować: ładna, rockowa piosenka. Nieco filmowa w klimacie, zresztą pochodząca z filmu Wima Wendersa. „Who’s Gonna Ride Your Wild Horses” przypomina mi tytułowy utwór z „The Unforgettable Fire”. Za tą przestrzeń, rozpęd, swobodę. “So Cruel” narasta niby powoli, spokojnie, ale jest podszyte niepokojem, może nawet tłumioną rozpaczą. „The Fly” w intrygujący sposób łączy przestrzeń, nieco taneczny rytm i agresywną, zniekształcaną przeróżnymi efektami gitarę, co daje w efekcie gęste, przytłaczające brzmienie. „Mysterious Ways” brzmi na wskroś futurystycznie: bo i różne efekty gitarowe, i dużo elektroniki, i taneczny rytm, i jakieś perkusyjne „jeszcze”… „Tryin’ To Throw Your Arms Around The World” przypomina nieco „Until The End Of The World;” w „Ultra Violet” znów pojawia się charakterystyczny gitarowo – perkusyjny trans. Jest jeszcze cyniczny, podszyty jadem “Acrobat”. I na koniec melancholijna piosenka, powstała ponoć z inspiracji dziełami Jacquesa Brela, ze świdrującą uszy gitarą – “Love Is Blindness”.
Nie da się ukryć: to ostatnia wielka płyta U2. Potem już zaczął się upadek. „Zooropa” – choć będąca na dobrą sprawę jedynie słabszą kopią „Achtung Baby”, nagrana trochę z rozpędu, jaki „Achtung” nadało w tym czasie zespołowi – jeszcze trzymała całkiem niezły poziom; słaby „Pop” był świadectwem zagubienia, dowodem, że U2 zupełnie nie wiedziało, co ze sobą zrobić. „All That You Can’t Leave Behind” – oprócz produkcji – oferował słuchaczowi zaledwie parę bardzo dobrych utworów plus sporo słabizny, niemniej i tak to wystarczyło, by ten album był najlepszą płytą U2 po „Zooropie”. A „How To Dismantle An Atomic Bomb” i „No Line On The Horizon” nie oferowały słuchaczowi już w zasadzie niczego (no, może jedno jedyne, niezłe „City Of Blinding Lights”…), poza niezbyt udaną próbą powrotu do bardziej rockowego grania z lat 80.
Jedna z najważniejszych i najciekawszych rockowych płyt lat 90. – więc wypada znać. Jako że dwa dni temu minęło 20 lat od premiery – na rynku pojawił się szereg mniej lub bardziej okazałych reedycji. Jako że kilka miesięcy temu panowie skończyli trasę promocyjną 360 Tour – na nowe nagrania przyjdzie jeszcze poczekać. W sumie, sądząc po poziomie ostatnich płyt zespołu, nie należy oczekiwać rewelacji (chciałbym się mylić). Ale i tak pewnie po nowe kompozycje U2 sięgnę.
9 września U2 niespodziewanie i w niespodziewany sposób wydali swój 13. album. Dzięki współpracy z Apple o nowym dziele zrobiło się głośno, nie tylko ze względów artystycznych. Sprawdźmy więc, czy aby otoczka nie przysłoniła samej muzyki Irlandczyków.
Zespołowi na Songs of Innocence udała się sztuka niespotykana. Pomimo, iż posiadają jeden z najbardziej rozpoznawalnych stylów w muzyce rozrywkowej, to swoje najnowsze piosenki wycisnęli z jakiejkolwiek oryginalności. Rozwodnili je tak skutecznie, że w zasadzie nie ma osoby, której mogłyby one przeszkadzać. Postuluję, aby szybko zmienić tytuł płyty na Songs of Radio Zet, może się jeszcze nikt nie zorientuje. Współpracą z Apple przypieczętowali swoją ultrakomecyjną pozycję w świecie rozrywki (bo ciężko tu mówić o sztuce). Zarzucano wielokrotnie zespołowi Coldplay, że ten stara się być nowym U2. Moim zdaniem w chwili obecnej mamy do czynienia z procesem odwrotnym. To Bono i spółka naśladują swoich młodszych kolegów. Every Breaking Wave spokojnie mogłaby być śpiewana przez Martina. Ja nawet nie mam o to żadnych pretensji do zespołu. Rozumiem ich ciężką sytuację. Przez 38 lat od powstania zespołu w kuchni perkusisty, działali w zasadzie w niezmienionym składzie. Mało, które małżeństwo jest w stanie tyle przetrwać. Łatwo w takiej sytuacji popaść w rutynę. Wiem, że między pewnymi muzykami istnieje specyficzna więź, która pomaga im w tworzeniu rzeczy wyjątkowych, obawiam się jednak, że już dawno się ona z szeregów U2 ulotniła. Do tego dochodzi fakt, że wypracowali swój zabójczy styl, który zrodził wiele znakomitych piosenek, ale eksploatowany przez tyle lat zaprowadził U2 donikąd. W przeszłości trochę kombinowali. Raz kierowali się bardziej w stronę amerykańskiej muzyki, innym zapatrzyli się na zespoły w rodzaju Stone Roses, ale samo sedno pozostawało to samo. Po prostu nawet tak zdolni ludzie jak Bono z kolegami nie są w stanie w nieskończoność tworzyć ekscytującej muzyki, korzystając z tych samych patentów. Zdaje się również, że kieruje nimi jakaś chęć stania się bandem totalnym. Ta cała akcja z Apple i zapewnienia, że kierują muzykę w nowe rejony. Pomijam sam fakt, że jeżeli Itunes ma być przyszłością muzyki, to będzie to przyszłość wyjątkowo czarna, ale ta sytuacja obrazuje megalomańskie zapędy U2.
Okej, dowaliłem już wystarczająco jednemu z najważniejszych zespołów w historii, teraz czas przejść do konkretów. Otwierające płytę The Miracle, to fajna (to znienawidzone przez polonistów słowo pojawiło się nieprzypadkowo) i chwytliwa piosenka. Z pewnością najbardziej udana na płycie, trochę w stylu nowej odsłony OneRepublic. Jednak cała płyta brzmi jakby ktoś podał nam esencję pop rockowych szlagierów skroplonych z dowolnie wybranej radiostacji. Można sobie potupać, pokiwać głową, a nawet coś zanucić, tylko że od takiego zespołu oczekiwałbym trochę więcej. Przy California ( There is No End to Love) poziom banału sięgnął szczytu, a to dopiero początek płyty. Song for Someone, to jakiś krewny piosenek 3 Doors Down. Naprawdę ciężko się słucha tej łatwej płyty. Aż dziw bierze, że na następczynie nudnawego No Line On The Horizon musieliśmy czekać, aż pięć lat. Iris ( Hold Me Close) do momentu okropnego refrenu przypomina nieco klimatem rewelacyjny debiut zespołu, ale niestety nie na długo. Jeśli chodzi o koszmarne piosenki to mamy jeszcze Volcano, Cedarwood Road, czy This Is Where You Can Reach Me Now. Intrygująco wypada refren w Raised by Wolfs, a Sleep Like a Baby Tonight, to wyjątkowo udany jak na tę płytę utwór. Naprawdę jest przy czym się zatrzymać. Ciekawie wypada jednostajny syntezator i narastająca zwrotka. Wprawdzie napięcie spada w refrenie, ale jest on na tyle ładny, że to zupełnie nie przeszkadza.
|