W 1980 roku świat heavy metalu wyglądał zupełnie inaczej niż jeszcze 2 lata wcześniej, gdy ukazywał się album "Killing Machine". Setki, a może nawet tysiące zespołów z wysp dało początek Nowej Fali Brytyjskiego Heavy Metalu. Punkowa rebelia straciła swój impet a w muzycznym świecie na dobrych parę lat zakrólował heavy metal. Jedną z płyt, które stworzyły podwaliny nowego królestwa była "British Steel"[https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5948057444736632145/5948059675850243330?pid=5948059675850243330&oid=110062462996295510274] Bogów Metalu - Judas Priest[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/judas_priest/2014-07-04-331], wydana na przełomie dekad.
Co sprawia, że jest to tak ważna płyta dla heavy metalu jak i innych odmian ostrej muzyki? Przede wszystkim pokazuje ona, że hard rock można grać jeszcze ciężej, że można z niego wyciągnąć jeszcze więcej agresji i mocy. Jest to zarazem jedna z najbardziej przebojowych płyt w historii Judas Priest. Nie należy tego mylić z komercyjnym graniem pod publikę. Każdy zawarty na tej płycie utwór zapada głęboko w naszym umyśle nie chcą szybko się z niego ulotnić. Muzycy postanowili wykorzystać ciekawy przepis na płytę. Zamiast zrażać słuchacza nadmiarem dźwięków, zmian tempa czy innych bajer postanowili stworzyć utwory oparte na prostych riffach. Nie ma tu rozbudowanych, długich solówek (zresztą rzadko można było je usłyszeć na płytach Priest) zamiast tego na czoło wysuwają się gitary rytmiczne. Mamy tu jeden na największych przebojów zespołu w postaci "Breaking The Law". Riff oparty na kilku prosty dźwiękach, które potrafiłbym zagrać nawet ja, choć jestem gitarowym laikiem. Oprócz "Breaking The Law" mamy jeszcze szereg innych szlagierów: "Grinder", "Metal Gods", młodzieżowe hymny "United" i "Living After Midnight", czy szybkie "Rapid Fire" i "Steeler".
W zespole pojawiały się tym razem dwie postacie. Przede wszystkim Tom Alom nowy producent. Stworzył on brzmienie godne lat 80-tych, na którym wzorowali się późniejsi fachowcy od dźwięku. Tom nadał utworom mocy i ciężkości, którą trudno było wtedy usłyszeć na płytach innych wykonawców. Judas Priest A.D. 1980 to jedna z najbardziej ekstremalnych grup w ówczesnych rocku. Druga osoba, która na długie lata związała się z zespołem był perkusista Dave Holland. Jego styl gry może niektórym wydawać się bardzo ograniczany. Na "British Steel" nie jest on aż tak rażący jak np. na "Ram It Dawn". Dave ogranicza się do prostego wybijania rytmu, jednak jego gra pasuje do prostych riffów, które znalazły się na albumie.
No na koniec pozostała mi sprawa okładki. Jest to chyba jedna z najbardziej rozpoznawalnych okładek metalowych. Tą rękę trzymająca żyletkę widział chyba każdy fan tej muzyki. Dodam tylko, że oryginalnie na żyletce widniała jeszcze krew jednak ówczesna cenzura zakazała wydania aż tak brutalnego obrazu. Jako ciekawostkę napisze też, że nazwa płyty pochodzi od fabryki, w której pracował wcześniej Glenn Tipton. Do przesłuchania tego albumu nie trzeba zachęcać nikogo. Świetny zarówno dla starszych fanów metalu, jak i początkujących, którzy nie wiedzą, od jakiej klasycznej płyty zacząć.
Mam mieszane uczucia w stosunku do „Get A Grip”. Z jednej strony sentyment - Crazy, Amazing, Cryin' czy Livin' on the Edge kojarzą mi się z fajnymi czasami i początkiem mojej fascynacji muzyką rockową. Z drugiej, słuchanie tej płyty po prostu mnie męczy. Całość trwa ponad godzinę i zawiera 15 utworów, z których mniej więcej połowa jednym uchem wpada a drugim wypada, w międzyczasie nużąc słuchacza. Trudno znaleźć pozytywy współpracy z muzykami Damn Yankees (Shut Up and Dance) czy nawet z samym Lenny Kravitzem Line Up. Mam wrażenie, że muzycy Aerosmith tak zachłysnęli się sukcesami dwóch poprzednich albumów, że trochę już nie chciało im się przyłożyć do pracy twórczej.
Oprócz udanego, energicznego, Eat the Rich mocnymi punktami albumu są quasi-ballady Livin' on the Edge, Cryin' i Crazy oraz nastrojowa ballada Amazing - trzy ostatnie utwory spopularyzowane zostały w telewizji muzycznej przez teledyski z Alicią Silverstone i Liv Tyler (w przypadku Crazy). Wymienione pięć utworów osiągnęło sukcesy na listach przebojów i przesądziło o smaku całej płyty.
Reszta płyty to porcja szalonego rock'n'rolla bez większych wzlotów. Czasem się trafi wpadający w ucho refren, czasem fajne gitarowe solo, ale generalnie bez rewelacji. Być może, gdyby obciąć album do 10-11 utworów zostawiłby po sobie lepsze wrażenie, ale jest tak jak jest. Mamy więc kilka wielkich przebojów i sporo przeciętniactwa. Warto jednak przesłuchać, ze względu na największe przeboje (no chyba że ktoś ma na półce składankę Big Ones).
Sebastian Bach[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/sebastian_bach_skid_row/2014-09-04-858] zdaje się przeżywać kolejna młodość (którą z kolei)- jego nowy album „Give’am Hell”[https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5948057444736632145/6055122829401374242?pid=6055122829401374242&oid=110062462996295510274] po prostu zachwyca świeżością i witalnością. Och przydał się tej formacji Duff McKagenen, były basista Guns N Roses [http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/guns_n_39_roses/2014-07-04-354] i Volvet Revolver... No i ten flirt z nowocześnie rockowym brzmieniem- to musiało wyjść zespołowi na dobre.
Nie ma co ukrywać, Bach na nowej płycie kłania się modzie. Można to uznać za komercję, ale gdy się to robi dobrze... Typowy dla ex wokalisty Skid Row ostry hard rock sprytnie został połączony z łagodnymi melodiami i wspaniałym brzmieniem. Sebastian Bach – niegdyś gniewny, dziś idzie na kompromis, a jego utwory stają się bardzo radiowe... To działa! Na płycie udało się uzyskać równowagę między drapieżnością na gitarach i wokalu w zwrotkach i bardzo przystępnymi refrenami. Nie boi się ocierać o nu metal, gdzies z okolic Linkin Park [http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/linkin_park/2014-07-07-685] czy jak w „Moud Enough” popu. Minus to ballada „Rock N’ Roll in Vietous”... Jest to czad i mrok...
Nazarath [http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/nazareth/2014-07-06-587] pomimo upływu lat nie zamierza zwalniać tempa i w 2014 roku wypuszcza na rynek kolejna płytę zatytułowaną „Rock N Roll Telephone”. Pan McCafferty pokazuje swym fanom, że jest w świetnej formie wokalnej. Mamy na to dowód już w „Boom Bang Bang”, w którym pojawia się fajny świdrujacy motyw gitarowy. Ta jego słynna chrypka wciąż zawala z nóg. Dalej też nie jest gorzej... W „One Set of Bones” McCafferty przedrzeźnia manierę Axla Rose (z Guns N Roses [http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/guns_n_39_roses/2014-07-04-354])- robi to jednak niezwykle subtelnie, zgodnie z rock n rollowym standardem (w końcu nie sztuką jest kogoś obrazić. Chodzi o przeciąganie frazy czy krzykliwe zaśpiewy... Wokalista Nazarath pokazuje jednak, że można być sobą... Ten charakterystyczny głos McCafferty’ego jest po prostu niepowtarzalny...).
Takich klasycznie brzmiących numerów jest na „Rock N Roll Telephone” kilka, np. utwór tytułowy, „Punsch A Hole In The Sky” (choc czuć tu troszkę AC/DC[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/ac_dc/2014-07-04-321]), „Not Todey”, „Speakesy” i „Got of The Mountain”- pelen szacun. Szczególnie ten ostatni jest energetyczny. Nazarath to również klimatyczne ballady: „Please Don’t Judas Me”, „Winter Sunlight”, „The Right Time”, „Love Hurts” czy „Deam On”.
Świetnie się tego słucha, choć nie ulega wątpliwości, że jakiś rodzaj smutku przebija się z owej płyty... Czyżby to ostatnia wielka płyta Nazarath? Może tak niestety być, bo w zespole od dawna mówiło się rotacjach... Byłoby szkoda...
W 2008 roku po 15 latach oczekiwania, ujrzał światło dzienne nowy album zespołu Guns N' Roses[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/guns_n_39_roses/2014-07-04-354] - "Chinese Democracy"[https://www.youtube.com/watch?v=a5GFroVSm48][https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5948086503253497905/6052197743050897298?pid=6052197743050897298&oid=110062462996295510274]. Axl Rose zapowiadał tę płytę przez tyle lat, że mało kto spodziewał się, że kiedykolwiek zostanie wydana. Jedni mówią o 13, inni o 14 milionach dolarów - podsumowując wydatki, jakie pochłonęła ta produkcja.
Ze starego składu pozostał tylko Axl i klawiszowiec Dizzy Reed. Zabrakło dwóch charyzmatycznych muzyków, czyli Slasha i Duffa McKagana, którzy obok Axla byli kojarzeni z marką Guns N' Roses.
Początkowo sceptycznie podchodziłem do nowego materiału, mimo że niektóre utwory, które wyciekły do sieci, słyszałem już jakiś czas temu i były dla mnie przekonujące. Gdzieś w głowie zakodowaną miałem myśl, że Guns N' Roses bez Slasha to jak stół bez nogi. A przecież nie Slash tylko Izzy Stradlin, obok Axla, był twórcą największych dzieł zespołu, czyli płyt "Appetite for Destruction"[https://www.youtube.com/watch?v=mu2bwqhTxOo] i obu części "Use Your Illusion"[https://www.youtube.com/watch?v=Yl8-u0VZ-w8]. Gdy obejrzałem fragmenty koncertu "Rock in Rio" z 2006 r., podczas którego dwóch gitarzystów nie potrafiło sobie poradzić z genialną solówką z "November Rain", mogłem się tylko w tym przekonaniu utwierdzić. Na szczęście koncert ten zobaczyłem już po zachwycie, jaki pojawił się po wsłuchaniu się w "Chinese Democracy".
Sama płyta zaskakuje o tyle, że wciąż wpisuje się w styl, jaki wypracowało Guns N' Roses w latach swej świetności. Z drugiej strony krążek nie jest wtórny i nie powiela utartych w tyglu młodzieńczego szału twórczego schematów. Słyszymy nowoczesne aranżacje, a zarazem wiemy od pierwszego taktu, z jakim zespołem mamy do czynienia. Nie jest to wcale takie oczywiste, biorąc pod uwagę mało twórcze dokonania np. zespołu Metallica[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/metallica_1/2014-07-04-277]. Axl, w przeciwieństwie do Hetfielda i Hammetta, nie zjadł własnego ogona, wpadając w samonaśladownictwo.
Parę słów o utworach, których możemy posłuchać. Płytę otwiera tytułowe "Chinese Democracy". Dość rozbudowany wstęp wprowadza w klimat piosenki. Pierwsze takty riffu gitarowego kojarzą mi się, nie wiedzieć czemu z "Satisfaction" The Rolling Stones. Kolejne "Shackler's Revenge" pokazuje, że z wiekiem Axl nie stracił pazura. Utwór został wykorzystany w grze komputerowej "Rock Band 2". Następne "Better" i "Street of Dreams" to klasyczne Guns N' Roses w nowoczesnej aranżacji. Bliżej im jednak do "Use Your Illusion" niż "Appetite". Zresztą tak jest z całą płytą. "I.R.S." nawiązuje trochę do "Civil War", choć w początek tego ostatniego jest wsamplowany w utwór "Madagascar", podobnie jak słowa Martina Luthera Kinga "I have a dream" z pamiętnego wystąpienia z sierpnia 1963 r. Prawdziwą perłą jest dla mnie "This I love" - smutna ballada o rozstaniu i związanym z nim cierpieniem. Gdy posłuchałem jej pierwszy raz, ciarki przeszły mi po plecach. Miałem wrażenie, jakbym wsiadł do wehikułu czasu.
"Chinese Democracy" to moim zdaniem płyta bardzo równa. Brzmi dobrze jako całość, choć każdy z utworów stanowi też osobny rozdział. Odkąd wyszła, słucham jej praktycznie bez przerwy. Od czasu do czasu włączam stare "Use Your Illusion". Zasadniczo nie potrafię krytykować nowego dzieła Gunsów. Niewiele jest dziś rzeczy, których chcę słuchać, dlatego tym bardziej doceniam to, czego dokonał Axl. Zdaje sobie sprawę, że moich zachwytów nie podzieli wielu starych fanów zespołu. Guns N' Roses Anno Domini 2008 to jednak inna jakość. Nie uważam jednak, by była to jakość gorsza niż ta z początku lat 90-tych.
Na koniec ciekawostka. Axl Rose zniknął tuż przed premierą "Chinese Democracy". W chwili największego szumu medialnego zaszył się w miejscu, którego nikt nie zna. Jak twierdzą wydawcy, nie przyczyni się to dobrze do promocji krążka. Pewnie 13 milionów USD się nie zwróci. Muzyka broni się jednak sama...
Metalowa Dorotka (czyli Doro)[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/doro/2014-07-06-607] nagrała jedną z największych płyt heavy metalowych od lat 80-tych XX wieku. Panie i Panowie oto „Raise Your First”[https://plus.google.com/photos/search/doro?pid=5999918563072586994&oid=110062462996295510274]...
Na otwarcie słynna niemiecka wokalistka swrwuje nam tytulowy kawałek, który z powodzeniem mogłby być prawdziwym hymnem koncertowym podobnie jak „Grab The Bull (Last Man Strunding)” z dfektem solo Gus G.- gitarowego wymiatacza Ozzy’ego Osbourne’a z chóralnymi partiami rodem z najlepszych lat świadomości hard rocka i heavy metalu. W podobnym tonie utrzymany jest „Litte Headbouger”. Paweru ma jeszcze dużo w sobie, choc latka lecą. Są też wyborne ballady np. „It Still Hurns” z Motorhead- wyczyniają cuda z emocjami słuchacza. Symfonicznie a zarazem romantycznie robi się w „Free My Heart”, „Engel”- jest zgoła odmienny, ma szansę stać się prawdziwym hymnem koncertowym. „Hero” to natomiast hold złożony Ronniemu Dio, który pokazuje swiat baśniowy... Doro pokazuje, że nie wybiera się jeszcze na muzyczną emeryturę...
Slash’s Snakepit nigdy nie był tylko projektem pobocznym kultowego gitarzysty solowego Guns N’ Roses[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/guns_n_39_roses/2014-07-04-354]. Gdy Gunsi zniknęli przez ciągłe chimery Axla (a nie funkcjonowali praktywnie od 1993 roku, Slash postanowił poświęcić się innej formie muzycznej. Swoją grupę zmontował ze znanych sobie, znakomitych muzyków. W składzie Slash’s Snakepit znaleźli się dawni Gunsi: perkusista Matt Sorum i gitarzysta Gilby Crark, a także basista grunge’owego Alice In Chains oraz młody i co najważniejsze obiecujący wokalista o dużych możliwosciach, Ervie Dover z Jellyfish.
Slash od samego poczatku był zaangażowany w swoje Wężowisko. Gdy słuchamy ich debiutu „A Fire O’Clock Somewhere” mamy pewność, że włożył w nią w całą swoją psję i pozostali muzycy składu też.
Album w całości po prostu powala energią, zadziornym brzmieniem i znakomitymi melodiami. Jest to genialna hard rockowa surowizna i to w najlepszym wydaniu. Slash pretenduje tu południowe regiony bluesa, co jest zupelnie inne od tego co robił w Guns N Roses. Czadu tu jednak nie brakuje... Gilbby doskonale rozumiał się ze Slashem w Guns N Roses. Wcześniej podobne relacje były z Izzym Stradlinem...
Nowy album Slasha miał być kontynuacją tego co robili w Guns N Roses, tym bardziej, że za brzmienie odpowiedzialny był sam Mike Clink. Czadowego grania w „Gunsowym” klimacie jest tu mnóstwo. Z drugiej strony płyta oferuje bardzo szerokie spektrum doznań.
Dokonania grupy byłu naprawdę na wysokim poziomie (może nie tak wielkim jak Guns N Roses czy Velvet Relolver czy solowe albumy Slasha). W Ameryce płyta sprzedała się tylkow sumie miliona egzemplarzy, ale wszyscy wielbiciele drapieżnego hard rocka muszą ją koniecznie nabyć...
Grand Magnus (doom/heavy metal)[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/grand_magus/2014-09-10-862] wielbię od lat. Gdy usłyszałem „The Hunt” zakochałem się w tej szwedzkiej formacji. Oczywiście są tacy, którzy ciągle utożsamiają tą formację z doom/stoner metalem, ja nie za bardzo mogę się z tym zgodzić, bo dla mnie grupa ta gra heavy metal, co udowadnia własnie najnowsza płyta Szwedów. 9 utworów utwierdza ową tezę. Ta muzyka ma swój charakter. Można śmiało powiedzieć, ze momentami nawet wzrusza, ale to przecież rzaden wstyd (nawet dla metala). Struktura i brzmienie pewnych utworów przypominają mi się lata 70-te. Jest zatem klasycznie, tradycyjnie i ze smakiem. Kapitalnie mocarne riffy, cięzar bardzo chwytliwe melodie, no i rewelacyjna forma wokalna no i te solówki- klasycznie brzmiące.
Dobra płyta, chyba najtańsza sesja zdjęciowa... Trzech brzydali na tle lasu... i w dodatku nie jest to las krzyży... Album cudo!...
Muszę Wam powiedzieć, że lubię takie płyty - szczere, z energią, z kopem. Jak mawia jeden z moich znajomych: prosto i do przodu. "Forever"[https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5948057444736632145/5988031772902636226?pid=5988031772902636226&oid=110062462996295510274] to jest taki album, który fanowi uczciwego hardrockowego grania praktycznie nie może się nie spodobać. Co prawda nie znajdziecie tu błyskotliwej oryginalności albo Bóg wie jakiego muzycznego wyrafinowania, ale Andrzej Nowak i Złe Psy[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/zle_psy/2014-07-07-664] oferują w zamian co innego: mocne, klarowne uderzenie i mocny, klarowny przekaz.
Mnie, człowiekowi lubującemu się jednak w swego rodzaju wyszukaniu, najtrudniej przyszło "zaprzyjaźnić się" z Nowakowymi tekstami. Prosty język, nieskomplikowana przeważnie treść - dłuższą chwilę zajęło mi zrozumienie, że przecież to właśnie jest rock'n'roll, to właśnie jest poetyka Harleya, poetyka szczerego, prostego życia. Powiem więcej: po jakimś czasie zaczęły mi się one autentycznie podobać, nawet (na swój sposób) te, które wcześniej przyprawiały mnie o lekkie acz nieprzyjemne ciarki (najlepszy chyba przykład to "Księżycowa": "Patrzę, a on tak na ciebie patrzy / Więc wyrwałem chwasta, niech się chlasta"). Większość tekstów współgra z muzyką (a może to muzyka współgra z tekstami?), dając efekt co najmniej dobry, a w przypadku utworu "Dziad" (jednego z moich ulubionych na płycie) czy zamykającej album lirycznej ballady "Blue Grass" - wręcz przejmujący. Nowak lekko zachrypniętym głosem śpiewa o dobrych i złych stronach miłości, o szczęściu i o zdradzie, a także nieco moralizuje (w "Po co ludzie się kochają" oraz, przede wszystkim, w "Krew się leje").
W warstwie muzycznej debiutancki krążek Złych Psów to, jak wspomniałem na początku, kawał dobrego, szczerego hard rocka, pełnego spontanicznej energii. Płyta ma swój własny styl, nie będący bynajmniej kalką dokonań Andrzeja z TSA - co nie oznacza, że w kawałkach takich jak "Szampan" albo "Ciesz się kobieto" nie czuć trochę tamtego ducha. Można przypuszczać, że na kształt utworów wpływ mieli wszyscy muzycy grupy, którzy w poszczególnych numerach pokazują, że naprawdę wiedzą, jak radzić sobie ze swymi instrumentami. Nie tylko nie sposób doszukać się wad w wykonaniu, ale niektóre partie mogą naprawdę zainteresować - fajna, niebanalna praca sekcji rytmicznej, wyraziste riffy i "klasyczne", dobrze rozpoznawalne solówki Nowaka. Tym, co może niektórych zaskoczy - choć niemal na pewno się spodoba - jest ciężar niektórych numerów, lub przynajmniej ich fragmentów. "Motocykl", "Krew się leje", "piekielny" "Pitbull" (z gościnnymi wokalami jednego z psów Andrzeja, Pini), refreny "Dziada" czy "Księżycowej" - panowie ze Złych Psów nie pozostawiają wątpliwości, że potrafią mocno uderzyć, a momentami zagrać także dość nowocześnie (czego dowodem fragmenty dwóch pierwszych z wymienionych powyżej utworów). Już czekam na możliwość zobaczenia ich "na żywo". I coś tak czuję, że "Forever" dołączy na stałe do mojego zestawu płyt dodających energii do życia.
Metal Mind raczy nas ostatnio zremasterowanymi reedycjami płyt kilku ważnych, a dziś może troszeczkę przez szerszą publiczność zapomnianych zespołów polskiego rocka ostatnich dwóch dekad ubiegłego stulecia. Inicjatywa godna pochwały, bo w ręce słuchaczy trafia w ten sposób materiał wartościowy, a dotychczas trudno dostępny. Szczególnie prawdziwe jest to w przypadku TSA[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/tsa/2014-07-04-322]- legendy polskiego hard rocka, która młodszemu pokoleniu do tej pory znana była niemal wyłącznie z jednej tylko, wydanej przed siedmiu laty na CD składanki oraz z dwóch późnych albumów koncertowych nagranych w mocno przejściowych składach. Zdecydowanie zbyt długo przyszło nam czekać na kompaktowe wydania longplayów grupy... Jednak kiedy już się pojawiły, pojawiły się niemal hurtowo.
Cóż więc można powiedzieć o tzw. "czerwonej" płycie[https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5948057444736632145/5948057514372975730?pid=5948057514372975730&oid=110062462996295510274] TSA - pierwszym studyjnym materiale grupy, wydanym w rok po debiutanckim "Live"? Dynamiczne riffy, "zaraźliwa" motoryka, proste środki wyrazu... Ot, esencja hard rocka. Przez zgryźliwców zespół od zawsze nazywany był polską kopią AC/DC[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/ac_dc/2014-07-04-321] - i słysząc numery takie jak "Nocny sabat", "Na co cię stać?", "Twoje sumienie" czy bonusowe "Mass media" trudno odmówić temu porównaniu racji... choć trudno jednocześnie uczynić z tych oczywistych nawiązań (czy raczej inspiracji) zarzut. Wiadomo, że finezja nie była mocną stroną żadnej z tych grup. Jednak wówczas, na początku lat osiemdziesiątych, w naszym szarym kraju mało kto grał w ten sposób - z podobną werwą, z podobnym zapałem i żarem. Dziś natomiast te właśnie cechy - wraz z nieskomplikowanymi, niewyrafinowanymi może i w pewnym sensie infantylnymi, ale niezmiennie aktualnymi buntowniczymi tekstami - bronią ten materiał przed eksmisją do muzycznego lamusa. Choć na wydanej w 1983 roku płycie wśród ostrych rockowych kawałków brakuje "teesowych" standardów porównywalnych z numerami z debiutu, trzyma ona dobry, równy poziom, tak że trudno wskazać zdecydowanego faworyta. Mnie najbardziej "wkręca się" w głowę "Ludzie jak dynie", ale może być to sprawa całkiem indywidualna... Standardami stały się natomiast dwie chwile wytchnienia do hardrockowego riffowania: słynne "Trzy zapałki" - powolna bluesowa ballada o tekście, jak to bywa z wierszami Jacquesa Preverta, tyle prostym, co zmysłowym, oraz interesująco jak na ówczesne TSA zaaranżowane "Bez podtekstów". Krążek uzupełnia bonus w postaci wspomnianych już "Mass mediów" oraz "Wpadki" - dwóch klasycznych numerów z "Live" w rzadkich (bo nie wydanych na żadnym longplayu) wersjach studyjnych - oraz nagranie wideo "Trzech zapałek" z Rockowiska '81.
Starzy (a tym bardziej "średni") fani TSA krążek kupią z całą pewnością. Sądzę - a właściwie mam nadzieję - że sięgną po nią także ci młodsi, którzy dopiero niedawno poznali zespół. Czy "TSA" sprawdza się również jako wizytówka? Choć z pewnością nie jest to "greatest hits", sądzę, że tak.
Płyta, jak sugeruje sam tytuł: „TSA w Trójce - koncert akustyczny”[https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5948057444736632145/5968110058906123698?pid=5968110058906123698&oid=110062462996295510274], jest zapisem koncertu akustycznego, jaki odbył się pod koniec zeszłego roku w studiu Programu Trzeciego Polskiego Radia. W marcu tego roku miała zaś miejsce minitrasa promująca krążek. Set koncertowy był dokładnie taki, jak zawartość albumu.
Nowe oblicze TSA prezentuje się nader ciekawie. Jest tu oczywiście więcej spokoju niż w klasycznych, heavymetalowych wersjach. Bardzo ciekawego brzmienia nadają utworom flet i wiolonczela. Między innymi dzięki nim kawałki nabierają pewnego nowego oddechu. Utwory w wolniejszych wersjach mają często bluesowy posmak ("Plan życia" czy "Wpadka"). Niektóre jednak - "Chodzą ludzie" i "Maratończyk" - zachowały tego charakterystycznego dla TSA kopa, sprawiającego, że muzyka przenika całe ciało i nakazuje nogom wybijać szybko rytm. Ballady tradycyjnie wykonane są bezbłędnie. Nie wiem dlaczego, brakuje mi czegoś jedynie w "Trzech zapałkach", mimo całego wdzięku tego kawałka. Może przyzwyczaiłem się za bardzo do przeszywającego dźwięku gitara z wersji "tradycyjnej". "51" dedykowane jest Ryszardowi Riedlowi z DŻEMU (podobnie było na koncercie). W kilku numerach ("Maratończyk", "Bez podtekstów", "52 dla przyjaciół") jest miejsce na małą zabawę z publicznością, dzięki czemu album nabiera jeszcze większego wrażenia "live'owości". Przedostatni kawałek, "52 dla przyjaciół" emanuje natomiast ciepłą pozytywną atmosferą, wynikającą z gorącej interpretacji tekstu przez Piekarczyka. Warto także wspomnieć o piosence Nowaka "Jodyna", całkiem ładnej, lirycznej. Jego głos ma pewne wady, brak mu swoistego "obycia" potrzebnego wokaliście, lecz jako przerywnik prezentuje się dobrze. Album zamyka improwizowany ponad 9-minutowy "Blues dla Kaczora" czyli oczywiście Piotra Kaczkowskiego.
Zespół gra dobrze, jest wyluzowany. Piekarczyk sypie dowcipami i wyraźnie tętni życiem. Warto posłuchać tej płyty, by odszukać nowe wartości w tej, pozornie dogłębnie już poznanej muzyce. Może znajdziecie coś, o co wcześniej TSA nawet nie podejrzewaliście?
Po trzech latach od wielkiego powrotu TSA[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/tsa/2014-07-04-322] w oryginalnym składzie oczekiwania fanów dobiegły wreszcie końca. Oto na półki sklepowe trafia "Proceder"[https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5948057444736632145/5968110050805042258?pid=5968110050805042258&oid=110062462996295510274], pierwsza płyta grupy od wielu - zdecydowanie zbyt wielu - lat. Zawartość tego krążka, choć robi bardzo pozytywne wrażenie, zapewne mocno zaskoczy tych bardziej ortodoksyjnych wielbicieli kapeli. Jest to bowiem bez wątpienia najbardziej zróżnicowane i oryginalne dzieło kwintetu, odchodzące - czasem tylko trochę, często jednak dość znacznie - od tradycyjnych, silnie utożsamianych z TSA schematów.
Choć pierwszy utwór, "Spóźnione pytania", to przydługa i średnio moim zdaniem udana ballada (sądzę, że można było dokonać lepszego wyboru otwarcia płyty), to już od drugiego kawałka słuchacza uderza dobre, mięsiste, ciężkie brzmienie gitar. W przeciwieństwie do koncertowych klasyków zespołu, na "Procederze" riffy raczej nie pędzą na złamanie karku - tempo jest zwykle nieco wolniejsze, frazowanie zaś bardziej przemyślane i nietypowe. Można by rzec, że jest nowocześniejsze (vide "Twoja szansa I", bardzo dobra, pełna wyrazu "Matnia", czy też "Płonę, płonę"), choć oczywiście wciąż utrzymane w prostej i szczerej hardrockowej stylistyce. Co ważne, kawałki na tej płycie są bardziej niż przed laty złożone kompozycyjnie; fragmenty wolne przeplatają się z szybkimi (np. odpowiednio zwrotka i refren "Listu XX"), riffy gitarowe prowadzą naprzemienny dialog z wokalem ("Mój cień omija mnie"), a perkusja bywa czasem głównym instrumentem akompaniującym balladom, które zresztą także znacznie oddalają się od bluesowo-akustycznych standardów ("Twoja szansa II", zwrotka "Listu XX"). Jeśli już o wokalu mowa, warto odnotować, iż również Piekarczyk sporo na nowym krążku eksperymentuje. Różnicuje sposób śpiewania, wypróbowuje nowe, czasem odrobinę zaskakujące techniki (np. nieco soulowo-funkujące patenty w "Mój cień omija mnie", czy też melodeklamacja rozpoczynająca "List XX") - najważniejsze zaś, że wychodzi to na korzyść płycie.
Oczywiście w gruncie rzeczy, mimo zmian i innowacji, "Proceder" to zdecydowanie album starego dobrego TSA. Potwierdzają to ostre, bardziej typowe rockandrolle, takie jak "Tratwa", tytułowy "Proceder" albo zamykający album "Tak - Nie - Tak". Zespół robi wrażenie, jakby wraz z ponownym - jakże jeszcze nieprawdopodobnym z pięć lat temu - zejściem się w starym składzie złapał nowy oddech i ochotę do grania. Wygląda na to, że ma także wiele świeżych pomysłów, które, mam nadzieję, starczą jeszcze przynajmniej na następne kilka krążków. Stare TSA powraca w dobrym stylu. Albo: nowe TSA dobrze zaczyna.
Turbo[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/turbo/2014-07-04-326] „Dorosłe Dzieci” [https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5948057444736632145/5968102067074149122?pid=5968102067074149122&oid=110062462996295510274].
Album co prawda już swój wiek ma, bo pojawił się na początku lat 80-tych, ale kto by się tym przejmował jeżeli wciąż potrafi przyciągnąć swoją muzyczną energią i niebanalną dawką ekspresji. Szczerze mówiąc sama nazwa Turbo zbyt dużo mi nie tak dawno temu nie mówiła, kojarzyłem ją bardziej z gumami z wczesnych czasów po PRL-owskich, w których dodawane były zdjęcia samochodów i raczej nie spodziewałbym się, że Turbo to jedna z lepszych polskich formacji heavy metalowych, a jednak teraz na same hasło pierwsze o czym pomyślę to właśnie legendarny zespół nie tak dawno temu reaktywowany.
Podczas długiej i bogatej kariery zespołu przewinęło tam się około 20-stu muzyków, ale chyba najlepszy okres przypadł właśnie na początek ich kariery czego niezłym dowodem może być album pt. "Dorosłe Dzieci", który miałem okazję w całości przesłuchać dopiero jakiś czas temu. Produkcja zaskoczyła mnie niesamowicie bowiem jest tu zawartych kilka niezłych kawałków w konwencji heavy metalowej z elementami rocka. Już pierwszy utwór na płycie - "Szalony Ikar" może się kojarzyć ze świetnym "Phantom Of The Opera" Iron Maiden głównie ze względu na utrzymane w podobnej formie i nastrojowe solówki. W ogóle to Turbo chyba w zamyśle miało nawiązywać do nurtu NWOBHM, bo elementów podobnych choćby do Ironów jest tutaj więcej. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że w owym okresie zespół mógłby być polskim Iron Maiden z tą jednak uwagą, że wokal tutaj w przeciwieństwie do Di'Anno Brytyjczyków był znacznie czystszy pozbawiony punkowo-rockowych rewelacji.
Kolejny numer "Przegadane dni" jest utrzymany w podobnym tempie co poprzednik, otwierający płytę. Takie szybkie granie, zaakcentowane w wyraźny sposób gitarami panów Hoffmana, Łysów i na basie Przybylskiego. Co innego już "W sobie", to jedyny instrumentalny kawałek na płycie, przypominający mi nieco swoimi wstawkami Queen, odczuwa się tutaj trochę taką patetyczność. Wciągający, balladowy kawałek. Po pewnej dawce melancholii wracamy do szybszego, bardziej energetycznego grania. Oto utwór "Ktoś zamienił" z charakterystycznym, nieco śmiesznym chórkiem przy refrenie w postaci głosu Hoffmana, a właściwie śpiewanego przez niego "o-o-o-o-o". Jak przy okazji kawałków numer 1 i 2 zabiegi są podobne, czyli szybkie gitary, jednopoziomowa perkusja i po pewnym momencie solówka. Utwór numer 5 to "Pozorne życie". Jeżeli trzymalibyśmy się porównań do IM to przypomina mi w początkowej fazie "Remember Tomorrow", trochę to się rozchodzi gdy utwór się rozkręca, ale jest to niezła, bardzo przejmująca ballada z dość ponurym tekstem, który skłania do refleksji - "Życie na pozór - nasz chleb powszedni / Dziś tak nam potrzebny / Gdy żal tamtych lat / Bo jak dalej z tym mam żyć / I jak uwierzyć / Że to wciąż my". Dzięki tej balladzie można dostrzec, że Kupczyk miał kapitalny głos, mimo, że bez "zdarcia" charakterystycznego w ówczesnym czasie dla muzyków heavy i hard. Utwór "Toczy się po linie" to już popisy perkusisty (Anioła) i znowu gitarzystów (Łysów, Hoffman). To niesamowite, że w Polsce ktoś potrafił tak świetnie grać. W numerze tym jednak trochę jak w przypadku "Ktoś zamienił" nieco drażni mnie chórek przy refrenie, ale tutaj jest on zrozumiały i usprawiedliwiony, bo bez niego numer wypadłby gorzej. Kolejny kawałek to "Nie znaczysz nic" utrzymany w podobnej konwencji jak większość płyty, wyróżniający się solówką charakterystyczną dla Iron Maiden z czasów Di'Anno co jest zdecydowanie na plus, bo widać, że panowie z Turbo opanowali po mistrzowsku styl Harrisa, Murray'a i Strattona. "Mówili kiedyś" zaczyna się rockandrollowo by po chwili wrócić na właściwy dla całej płyty tor. Tekst tak jak "Pozorne życie" zawiera tylko 3 zwrotki (inne utwory średnio po 4-5), ale są to zwrotki niosące mocne przesłanie - "Nie w każdym domu pachnie chleb / Nie każdy ma spokojne sny / Nie każdy mówi to, co wie", które jest zdecydowanie a propos początku lat 80-tych... (domyślam się, iż myśli tej nie trzeba rozwijać). Czas na ostatni kawałek i zarazem trzecią balladę na płycie - "Dorosłe dzieci". Zacznę nietypowo. Moja mama raczej gustuje w zespołach typu Budka Suflera czy Perfekt, ale często wspominała w rozmowach ze mną o zespole Turbo i utworze "Dorosłe dzieci". Teraz już wiem dlaczego. Jest to wspaniała, piękna i niesamowicie sentymentalna ballada. Zespół heavy metalowy, który przez 80% czasu całego materiału gra szybko i bezkompromisowo na koniec potrafi umieścić coś takiego. O doskonałości tego numeru nie ma co się rozpisywać, nie dziwię się, że wtedy gdy ujrzał światło dzienne był niezwykle popularny i znany chyba przez każdego, mało tego, bo jest pamiętany do dzisiaj. Sami oceńcie. Naprawdę warto.
Cały album jak wspomniałem przy okazji wstępu zaskoczył mnie zdecydowanie na plus. Heavy metal w Polsce miał się niezwykle dobrze co zawdzięczamy właśnie takim kapelom jak np. Turbo. Zachęcam gorąco do zapoznania się z materiałem mocno nasiąkniętym NWOBHM, ale utrzymanym w polskich korzeniach. Rozwala do dziś.
Na pewno każdy z Was słyszał o polskim zespole Turbo[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/turbo/2014-07-04-326]. Na początku swej kariery grali przyjemnego hard rocka, ale ich trzecia płyta "Kawaleria Szatana"[https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5948057444736632145/5968102051273113650?pid=5968102051273113650&oid=110062462996295510274] to już rasowy i czysty jak łza heavy metal. Album został wydany w 1986 roku i była to pierwsza polska stricte heavy metalowa płyta. Co prawda w podziemiu działało sporo metalowych grup, bardzo znane swojego czasu było TSA, ale to nieco inna kategoria, za sobą debiut miał zespół Kat, ale to właśnie Turbo dzierżyło palmę pierwszeństwa. Album nagrany w klasycznym składzie: Grzegorz Kupczyk, Bogusz Rutkiewicz, Wojciech Hoffmann i Andrzej Łysów oraz Alan Sors na perkusji (Turbo zmieniało perkusistów jak rękawiczki), to prawdziwe heavymetalowe arcydzieło. 9 klasycznych kompozycji, inspirowanych NWoBHM, szczególnie Iron Maiden, ale nie tylko, może uchodzić za wzór klasycznego heavy metalu lat 80. Gdyby w momencie wydania album ten został odpowiednio wypromowany i wydany na zachodzie (co wówczas w Polsce było prawie niemożliwie) to ich kariera potoczyłaby się zupełnie inaczej i dziś mogliby mieć status podobny do Iron Maiden, Manowar, Helloween, Accept i innych legend. Ale póki co Turbo legendą jest tylko u nas.
Płytę otwiera znakomita, wściekła wręcz kompozycja "Żołnierz Fortuny", bardzo szybki, z doskonałym riffem, i fajnym zwolnieniem w refrenach. Takie zmiany tempa (ciekawe czyj to patent?) będą znacznie częściej, co dodaje dodatkowego smaku tej muzyce. Kolejny to nieco wolniejszy "Dłoń Potwora", dalej niesamowity "Sztuczne Oddychanie", bardzo szybki i ciężki, nieskomplikowany riff, w ogóle bardzo prosta kompozycja, ale genialna w swej prostocie, tyle w tym czadu i ognia, że po prostu nie da się spokojnie usiedzieć. Dalej mamy "Kometę Halleya", powolny, kroczący, majestatyczny numer, rozpoczyna go perkusyjno-basowy wstęp, a zaraz potem gitarowy ogień. Hoffmann i Łysów, gitarowy duet, poczyna sobie znakomicie, grają bez żadnych kompleksów, zdecydowanie najlepsi polscy wioślarze, którzy nie ustępowali bardziej znanym kolegom z kontynentu. Wspaniałe solówki, w "Komecie Halleya" doszukać się można inspiracji Wolfem Hoffmannen z Accept (ciekawe czy to tylko zbieżność nazwisk?), a w innych numerach słychać echa Murraya, Smitha, można na upartego dopatrzyć się też Judas Priest. Kolejne numery to dwie części "Kawalerii Szatana", obie bardzo dobre, choć może dwójka nieco lepsza, "Wybacz Wszystkim Wrogom", gdzie Kupczyk wykrzykuje bardzo pacyfistyczny, napisany przez siebie tekst. W ogóle teksty nie są jakimś specjalnym odkryciem, typowe heavymetalowe liryki, ale wtedy to było coś! "Ostatni Grzeszników Płacz" - również wspaniała kompozycja, ze zmiennym tempem i świetnymi solówkami i partiami wokalnymi Grzegorza. Wiadomo, że Kupczyk to pierwszy gardłowy w tym kraju, naprawdę bardzo dobry wokalista. Ostatni na płycie to instrumentalny utwór "Bramy Galaktyk".
Album ten jest uważany przez bardzo wielu ludzi, dziennikarzy, fanów i fachowców jak i samych muzyków za najlepszy polski album heavy metalowy (wg mnie najlepszy jest "Oddech wymarłych światów" Kata, ale to już inna historia). Można się z tą opinią zgadzać lub nie, faktem jest że mamy do czynienia ze znakomitym, rasowym heavymetalem lat 80. Jeżeli jest jeszcze ktoś, kto nie zna tej płyty, to szczerze polecam, zwłaszcza że można bez problemu nabyć zremasterowaną edycję za naprawdę przyzwoite pieniądze. Absolutna klasyka. I jedyne do czego można się przyczepić (nie mogłem tego pominąć) to naprawdę koszmarna okładka. Takiego badziewia dawno nie widziałem, na szczęście muzyka w pełni to rekompensuje.
Turbo[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/turbo/2014-07-04-326] to już legenda polskiego metalu, zespół który powstał prawie 30 lat temu - w 1980 roku w Poznaniu.
"Epidemie"[https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5948057444736632145/5968102002280430098?pid=5968102002280430098&oid=110062462996295510274] to płyta pochodząca z 1990 roku, mocno odbiegająca od poprzednich dokonań Turbo, można ją wręcz uznać za progmetalową. Na albumie pojawił się nowy muzyk Robert Friedrich znany później z zespołu Acid Drinkers[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/acid_drinkers/2014-07-04-288].
Całość została poddana starannej obróbce ...
I w Polsce zdarzają się cuda. Wprawdzie nie znieśli podatków, za to wódka i fajki mają zdrożeć, ale oczom i uszom umęczonych fanów klasycznego metalu ukazał się "Strażnik Światła"[https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5948057444736632145/5968101962721813634?pid=5968101962721813634&oid=110062462996295510274], którego już po pierwszym przesłuchaniu spokojnie można nazwać "Strażnikiem Hard'n'Heavy". Co zaskakujące, nawet nie tego naszego, ale "hejwi" w ogóle. Normalnie jajca jak berety. Czy ktoś był sobie w stanie wyobrazić Turbo[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/turbo/2014-07-04-326] bez Grześka Kupczyka na wokalu? Czy ktoś nawet znany z zalewania płatków śniadaniowych denaturatem śmiałby twierdzić, że po 30 latach grania przypuszczą atak miazgą, która spokojnie mogłaby jakościowo ruszyć do boju przy boku "Kawalerii Szatana"? Tu nawet nie słowo stało się ciałem, bo nikt tego nie zapowiadał. Ot, wyszła sobie płyta, na którą czekali zaciekle chyba tylko tetrycy z gromady, bez wątpienia, "Dorosłych już dzieci" (czyt. fanów Turbo), za to taka która stawia w pozycji dziewiczego zakłopotania zarówno neo - kontynuatorów nurtu ze Skandynawii, Reichu czy gdzie się to jeszcze obecnie nagrywa? po namyśle? także wielu, którzy razem z Turbo stawali na starcie. Ale po kolei.
"Metalmania '99" - stosunkowo niedługo po powrocie Kupczyka do składu, gdzieś za Vader[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/vader_1/2014-07-04-261] i Christ Agony[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/christ_agony/2014-07-04-303], wyskakuje samobójczo Turbo. Prezencja mizerna, cytrynowa jak zwykle gitara Wojtka Hoffmanna, za to porywający show bez wydymającego jajka napinania - i moje wielkie zaskoczenie. Panowie zagrali, podziękowali i duuuuża grupa nierzadko leciwych już wtedy fanów, uprzednio rozpierdalając teren pod sceną, olała resztę rozpiski i poszła se z jednym zbiorowym, dumnym bananem na misce, do chaty lub na wódkę. To o czymś świadczy! Potem miały być te powroty do korzeni czy wcześniej w odświeżonej bardziej nowoczesnej konwencji - efekt taki, że jak z dwa lata temu, po ponownym odejściu Grzegorza, zobaczyłem Hoffmanna w "Kawie czy Herbacie" z pokornie pochyloną głową między panią prezenter znaną z Niedzielnego Bloku Jedynki, a panem w swetrze w serek, to już raczej byłem pewien, że to koniec. "Tożsamość" sprzed pięciu lat znamionowała, że zespół wraca do dawnej formy. Przecież, do cholery, wybrano to albumem roku w niejednej gazecie specgitarowej, nie? Ale kolejna rejterada pierwszej syreny polskiego heavy na rzecz CETI[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/ceti/2014-07-04-343]w mniemaniu wielu pociągnęła ostatecznie wajchę gilotyny, spychając bezgłowe ciało Turbo w nicość, i? Bardzo dobrze. Czy bez tych dramatycznych wydarzeń i spadku popularności, który zapędzał na ich koncerty góra cztery kwintale osób w przeliczeniu na masę, jakość "Strażnika Światła" byłaby aż tak wielkim pozytywnym szokiem? Without Kupczyk? No way? Zdziwicie się. Tomek Struszczyk - nowy człowiek w składzie, na co dzień łupiący w klawiaturę w jakiejś firmie - nie dość, że mężnie wziął się za bary ze schedą pana K., to jeszcze zaryczał tak pięknie, że jakbym nie wiedział, że w tym zespole śpiewał przez lata ktoś inny, to pomyślałbym, że weteran ciągle jest w szczytowej formie. Iluż gigantom to nie wyszło. Bayley poległ w Ironach, Ripper Owens w Judas Priest[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/judas_priest/2014-07-04-331], Dio[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/dio/2014-07-04-333] traktowany często jako konieczność w składzie Sabbs czy też średnio udane zastępowanie Glena Danziga[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/danzing/2014-07-07-673] w Misfits.
Czemu w przypadku Turbo wymieniam tych największych? Sprawa prosta, nie umniejszając reszcie muzyków, wszystkie te kapele świat pamięta najbardziej z powodu charyzmatycznego gardłowego, prowadzącego tłumy nie gorzej od samego Cezara czy innego Jose Marie Luisa Alfonso Celadesa. Nadto, nowy krążek nie odbiega absolutnie w żadnym aspekcie od produkcji klejonych za Wielką Sadzawką czy u naszych zachodnich sąsiadów. Klasyczne "Intro" - i jego wokalizowana, akustyczna kontynuacja w "Epilogu", rasowe hardrockowe "Na progu życia" z genialnym refrenem i solówką w manierze wczesnego Joe Satrianiego, to jest w końcu to Turbo, na jakie większość czekała. Ciśnienie nie opada w równie udanym "Szepcie sumienia", a im dalej tym lepiej. Epik tytułowy, trwający ponad 8 minut kolos zadziwia rozpasaniem kompozycyjnym i środkową stonowaną częścią, przy której stalowe, bojowe łzy same ciekną po policzkach. Gitara Wojtka Hoffmanna czaruje niezgorzej niż duet Smith - Murray w najlepszych czasach Maiden, zaś uwypuklony bas i zdyscyplinowana perkusja podkładają dynamit pod całość, ostatecznie wysadzając wszystko w niebiosa. Jest też ballada. Tytuł "Na skrzydłach nut" nie zachęca, ale to żadna wiocha, miauczenie czy inne spuszczanie się w pościel, jak zwykli to robić dajmy na to rycerze na ostatnim gniocie Hammerfall. Nasi uwodzą przejmująco, ale i z charakterem, a po czym między innnymi poznać dobry zespół metalowy, jak nie po tym, jak radzi sobie w tych wolniejszych, natchnionych momentach. Highlighty "Strażnika Światła" można wymieniać w nieskończoność. Czy będzie to "Obietnica lepszego dnia", czy instrumentalny "Tunel", spokojnie mogące zasilić tracklistę "Killers", czyli najlepszego krążka Steve'a Harrisa i S-ki, bez znaczenia - to światowy metal, który ponownie zawitał w skromne nadwiślańskie progi.
Świetnym dźwiękom dorównuje także wspaniale zbilansowana produkcja. Sound czysty jak górskie zdroje, a przy okazji ostry jak brzytwa, doskonale pasuje do tych wysublimowanych zagrywek. Warto w tym przypadku olać niedzielną mszę, wizytę teściów czy nawet matkę, żonę i kochankę, przeznaczając ten czas na zatopienie się w "Strażnika". Każde przesłuchanie to nowe wrażenia, nowe elementy układanki składające się na ten koncept album. Ci, na których polskie teksty działają jak wąglik na płuca, też spokojnie mogą zainwestować te parę groszy we własną kopię, bo liryki, o czym zapewniam, nie powodują o dziwo, że człowiek czuje się jakby właśnie zżarł szklankę lub wychłeptał butelkę ace. Klasyk, klasyk, kurwa mać, klasyk. Nie ma Kupczyka - być może umarł Król, na pewno niech żyje nowy Król. Brawo dla Wojtka Hoffmanna, brawo dla reszty ekipy i przede wszystkim nowego wokalisty. "Strażnik Światła" to krążek, który bez dwóch zdań przyprawi niejednego o wiosnę w sercu i stanie się ponurym koszmarem dla wieszających na nich psy malkontentów. Tryumf odwagi, umiejętności komponowania i chęci grania nad jakimiś pierdolonymi przesądami - i oto prawdziwa filozofia heavy metalu - dziś niesie ją Turbo.
|