Niemal w tym samym czasie nabylem sobie dwa albumy: „Absolutus” Frontside i „Art. of Lying”[https://plus.google.com/photos/search/virgin%20snatch?pid=5948451461620037762&oid=110062462996295510274] Virgin Snatch[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/virgin_snatch/2014-07-04-290]. Na swoim drugim albumie zespół Łukasza „Zielonego” Zielińskiego pokazuje większy pazór niż ba wydanym w 2003 roku „S.U.C.K.”, który miał być tylko rozgrzewką przed właściwym rozdaniem.
Można powiedzieć, że od pierwszych dźwięków do ostatniego utworu („Paranoia”) to solidne, ciężkie, thrash metalowe chłostanie riffem, a także doskonale gitarowe solówki. Można powiedzieć, że te z „Deprived of Dignity” i „Trans from Mansions” mogłyby się zleźć na niejednym tuzie zachodniej formacji. W „My Avander” Virgin Snatch zasuwa jak Slayer (porównanie Polaków do „Zabójców” jest jak najbardziej wskazane!)... Jest i ballada: „Trust”, który przynosi odrobinę wytchnienia. Nie oznacza, że jest to utwór jałowy, bez mocy...
Zespół postawił na energetyczny thrash metalowy czad i niewątpliwie osiągnął swoje założenie. Wokal „Zielonego” to soczysty wrzask (no może oprócz wspomnianej ballady). Nie ma jednak na „Art. of Lying” monotoni, a słuchanie tego krążka się nie nudzi. Album ten nie wiele wnosi innowacji w thrash metalowe granie... Ale czy musi? Dla mnie brzmi on porywająco...
Patrzę śmierci w oczy... Trochę się boję... Ogarnia mnie mrok... Tak można scharakteryzować „II: Black Armoured Death”[https://plus.google.com/photos/search/Death%20wolf?pid=5948471790133009922&oid=110062462996295510274] formacji Death Wolf. Przypuszczam, że nawa ta nie wiele wam powie... I nie dziwi mnie to, ale gdy powiem wam, że za tym projektem stoi niesławny Morgan z Marduk [http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/marduk/2014-07-04-256] to już inna bajka, a projekt nazywał się kiedyś Devil’s Whordhaus... Zespół mając w składzie tak zdolnego gitarzystę, który tu szarpie struny basu! Zespół postanowił zmienić nazwę na Death Wolf i uprawianą stylistykę. To przede wszystkim skręt ku artystycznej niezależności. Jet to 13 kawałków, których swoistym spoiwem jest intensywność. Są wyraziste i dobitne jak na thrash metal przystało. Death Wolf to groźna bestia, która zachęca do tańca, a i Kevin Costner tańczył z Wilkami. Piękna postać z kosą spogląda z okładki i kusi- gdy zacznie kosić, nie będzie odwrotu...
Overkill[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/overkilll/2014-07-04-282] „The Electric Age” to bez wątpienia najlepsza produkcja od czasu... „Ironbloud”... Skoro formula, którą thrash metalowa legenda zastosowała na poprzednim krążku była dobra, to formacja stwierdziła- po co cokolwiek zmieniać. Overkill z „The Electric Age” to po prostu totalnie energetyczny thrash metal i to bez ekstremalnych ciągot i przesadnego forsowania tempa, z a to z ogromnym dla siebie szacunkiem (jak chodzi o stworzony przez siebie kanon). Rusza z miejsca skutecznym mocnym riffem, które przypominają southern metalowy klimat „Electric Snake”. Dobrze komponuje się nieco staroświecki „Drop the Hammer Down”, który można potraktować jako hold dla Motörhead- a wiec pokłon dla hard rocka z elementami punk rocka. „Save Yourself” nosi zadatki na koncertowy „wymiatacz” podobnie jak: „Wish You Were Dead”. A ten kołyskowy wstęp wybrzmiał na akustycznych gitarach w „Good Night”. To trafienie w samo sedno. Overkill nabiera rozpędu i przeżywa druga młodość. Tylko pozazdrościć „Old Wounds New Scars”- dobrze oddaje obecna sytuację zespołu. Tak trzymać...
Thrash metalowy kalifornijski Testament[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/testament/2014-07-04-285] w 2012 roku znów wydał świetną płytę... Można powiedzieć, że wydany cztery lata wcześniej The Formation of Damnation” był bardzo dobry... Fani Testament (ja też!) czekali zatem na następny dobry album... „Dark Rots of Earth”[https://plus.google.com/photos/search/testament?pid=5948450177687475746&oid=110062462996295510274] to kawał dobrego materiału w testamentowej mega klasycznej formie. Już pierwszy numer „Rise Up” nie pozostaje żadnych złudzeń, z czym, a w zasadzie z kim mamy do czynienia. To mocna stylistyka, która znamy z pierwszych płyt formacji. To nowoczesne brzmienie i wokalem Billy’ego. Świetnie prezentuje się też „garowy” (wysoka klasa perkusistów Testament wydaje się być klasą sama w sobie). Teraz bębni tak Gene Hoglen- były perkusista Death[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/death/2014-07-04-315]. W następnej piosence „Native Blood” zespół nie zamierza zwalniać tempa. Pojawiają się blasty! Spokojnie, bo Testament jest dalej zespołem thrash metalowym, a ów perkusyjny zabieg jest bardzo ciekawym ozdobnikiem. Nowość, która nadaje utworowi jeszcze większej dynamiki. Tytułowy „Dark Roots of Eath” przypomina mi mocno „Freazing Moon” Mayhem[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/mayhem/2014-07-04-231]. Taka mała surówka black metalowa, odziana w skandynawski akord. Chuck co chwila popisuje się wybitnymi solówkami. „True American Hate” to murowany kandydat do video...
Testament przypomina mi „Ride the Ligjting” wiadomo kogo... Aż łezka się w oku kręci za tamtymi czasami. Testament wiedział jak połączyć nowe brzmienie z tradycją. To zespół, na którego płytę wciąż czekam z radością.
Po sześciu latach milczenia przypomniał o sobie Virgin Snatch i w odświeżonym składzie oddaje w nasze ręce nowy album zatytułowany „We sarve no one”. Szczerze mówiąc obawiałem się trochę o formę „Zielonego”, ale już na płycie Leniwca gdzie wystąpił gościnnie pokazał, że jest w szczytowej formie. „We sarve no one” nie traci nic ze swojej autentyczności i agresji, do której przyzwyczaił fanwo od lat. Z drugiej strony Virgin Snatch wykazał się ogromną dojrzałością. „We sarve no one” trudno zaliczyć do metalowego undergroundu,a le na pewno nie jest to też plastikowa komercja. Całość brzmi naprawdę zawodowo! Wokalista naprawdę pokazuje, że umie śpiewać, a nie tylko bezsensownie wydzierać się do mikrofonu. Nawet sobie balladę stworzyli...
Można powiedzieć, że nazwanie „Zielonego” Davidem Corevdalm thrash metalu nie jest dziełem przypadku! Jak wspomniałem wokalista Virgin Snatch podczas wywiadu do „Mystic Art.” każda kreacja nie może być dziełem przypadku. Praca nad nowym materialem musi stanowić składową ciężkiej pracy i talentu. Można powiedzieć, że stosowanie zabiegów realizacji dźwięków komputerowo i udowodnienie, że to zasługa zespołu nie jest fajna. To oszukiwanie zarówno fanów, jak i samych siebie...
„We sarve no one” może sprawić, że Virgin Snatch zdobędzie nowych słuchaczy (czego z całego serca chłopakom życzę).
Nowe wydawnictwo Virgin Snatch opatrzone jest kolorową i wymowną w dzisiejszych czasach okładkę[https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5948447183736208353/6047439838496873586?pid=6047439838496873586&oid=110062462996295510274]https://www.youtube.com/watch?v=aCMp72-pvis] .... Przemawiający polityk i zombie u jego stóp...
Tytuł nowego wydawnictwa Virgin Snatch jest tytułem wieloznacznym. Ma niewielki związek z religią. Widać tu zatem tematy dotyczące władzy, stosunków społecznych i losu obywatela w państwowym zbiorze. Wzmacnia to okładka. Putin, Jankowicz czy kilku aktorów z naszego rodzimego teatrzyku politycznego zdają się potwierdzać ową tezę i świetnie pasuje do postaci w garniturze prezentowanej na okładce. Złe intencje, machlojki zawsze wyjdą na wierzch. Manipulatorzy i kłamcy wiedzą, „że ich jedyna słuszna racja” musi trafić do tłumu, który często bywa niezdecydowany. To głupota jest zaczątkiem wszystkich tragedii na świecie.
Słów kilka o balladzie. „Promised Land” to odeal metalowej ballady. Uważam, ze stworzenie takiego utworu przez grupę. Która w graniu ostrego thrash metalu nie bierze jeńców jest zadaniem wyjątkowo trudnym i wymagającym wielkiej precyzji. Virgin Snatch poradził sobie z tym zadaniem w sposób mistrzowski. Genialna melodia, wybitne metalowe solo i „Zielony”, który zaśpiewał to naprawdę pięknie... Jego wokal jest czysty, nie boje się powiedzieć bardzo liryczny- wręcz piękny! Słucha się tego z mocno rozdziawioną buzią... I o to chodzi! Utwór muzyczny musi bazować na emocjach. Wiem, że to kwestia nie tylko umiejętności, bo „Zielony” i jego koledzy mieli zawsze- to przede wszystkim kwestia wyczucia i znajomość tematu... Virgin Snatch nie jest zespołem, który balansował na krawędzi kilku stylów, a po latach grania dostaje objawiona i odkrywa, że kręci ich thrash... Ten styl widać było, że towarzyszy im od początku istnienia zespołu, a Virgin Snatch jest wyjątkowo mocnym punktem na polskim rynku zespołów thrash metalowych.
„We sarve no one” jest płytą, na której wszytsko się zgadza. W utworach takich jak: „Under Fire” czy „We garve one” jest szybkość; w „Devil’s Ride” widać ów sabbathowy ciężar; mamy tez chwile na wytchnienie w postaci opisywanej wyżej ballady czy instrumentalnefi „Anwers to Nothing”. Mamy też taki utwor jak „Fingaeprints”, który jest utworem nie bezpośrednim, który trafia do nas nie od razu, za pierwszym przesłuchaniem... Przez co staje się najjaśniejszym momentem na płycie... Solówka jest tu fenomenalna!(w ogóle partie gitary solowej są ozdobą na tego albumu).
Zawdzięcza to zespół nowemu gitarzyście, którym został Pavlo (Paweł Pasek- basista Decapitatedm który zastąpił na tym stanowisku Jacka Hiro. Zieliński w wywiadzie dla „Mystic Art. komplementował umiejętności gry na gitarze obu panów. Można uznać, że zarówno Hiro jak Pasek to gitarzyści markowi na rynku metalowym w Polsce.). Choć uczestniczył w końcowym etapie pracy nad albumem, Zdążył nagrać intro+ utwór instrumentalny swego autorstwa. Stworzył też kilka interesujących solówek! Jest młody, bezkonfliktowy i zdolny, co może być dobrym omenem dla zespołu Łukasza Zielińskiego.
Można powiedzieć, że thrash i death metal to gatunki dość pojemne, dlatego zespół doskonale zmieścił się w ich obrębie. Panowie słuchają różnej muzyki, co widać w riffach, a przez co styl jest wyjątkowy i ciekawy.
Słowa uznania należą się też chłopakom z Hertza, którzy po raz kolejny udowadniają, że nie są tylko „specami od kręcenia gałą”, a profesjonalnie uczestniczą w pracach nad albumem (czego wymaga się do profesjonalistów). Hertz rzeźbił nawet ponad wyznaczony budżet tylko po to by materiał brzmieniowo nie odbiegał od wyznaczonych standardów. Dużo tu muzycznej energii.
Virgin Snatch nie jest również zespołem, który nadużywa technicznych sztuczek typu: triggery, clicki czy autotune. Łukasz Zieliński wprost uważa, że wygładzanie wokalu w autotune to śmierć dla wokalisty. Sztuczki technologiczne są pomocne, ale zespół musi umieć korzystać z nich ze zdrowym rozsądkiem, a nie lecieć „na pałę”.
Podsumowując: Ta płyta to moc, siła i wykonanie na najwyższym poziomie, którego nie powstydziłby się żaden z tzw. „renomowanych” zespołów sceny thrash metalowej.
Jeśli jakiś zespół w ciągu niespełna półtora roku od powstania nagrywa płytę, którą można kupić w każdym liczącym się europejskim sklepie muzycznym, to może to świadczyć o dwóch rzeczach. Albo panowie wykonują kilka telefonów, odnawiając swoje kontakty, albo grają w kapitalny i do tego w niezwykle przekonujący sposób, mając przy tym odrobinę organizacyjnego szczęścia. Można odnieść wrażenie, że w przypadku Acid Drinkers[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/acid_drinkers/2014-07-04-288] należy mówic o dwóch wspomnianych przyczynach. Jest rzeczą oczywistą, że bez ogrania Popcorna i Litzy w takich uznanych orkiestrach jak Wolf Spider oraz Turbo, o poznańskim kwartecie usłyszelibyśmy znacznie później. A tak Angole z Music For Nations zainteresowali się czterema młodzianami ze stolicy Wielkopolski.
Uwagę przyciąga już samo prowokacyjne pytanie, będące tytułem krążka. Każdy kto sięga po "Are You A Rebel?"[https://www.youtube.com/watch?v=tEXNPIf7cAk][https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5948447183736208353/5948451822846289970?pid=5948451822846289970&oid=110062462996295510274] powinien sam sobie na nie odpowiedzieć, jeszcze zamin włoży płytę do odtwarzacza, gdyż niemal natychmiast dzwięki uderzą go prosto między oczy...
Album otwiera jedna z najstarszych kompozycji zespołu. "Del Rocca" daje słuchaczowi do zrozumienia, że czeka go ponad czterdzieści minut ostrej jazdy. Niezwykle spontaniczne solówki i wyraźnie zarysowany bas nie pozostawiają żadnych wątpliwości. Drugi utwór to "Barmy Army" - kawałek, po który na kontertach Acids sięgaj do dziś. Świetny riff, narastająca dramaturgia i przemyślany tekst składaj się na świetny efekt końcowy. Klasycznie trashowym numerem jest "I Mean Acid/Do Ya Like It?", który Acid mogłoby potraktować jako swoją wizytówkę początku lat 90. Podobnie rzecz ma się w przypadku "Waitin' For The Hair" oraz "L.O.V.E. Machine". W tym właśnie momencie na płycie ujawnia się pomysłowość i nieprzewidywalność Acid Drinkers. Nieco punkowo zagrane zwrotki słyszalne są w "I Fuck The Violence/I'm Sure I'm Right", a całość przeplata łagodny refren. Bardzo dobrze wokalnie zaprezentował się Litza, śpiewając w "I'm The Mystic". Melodyjny riff i solówki szybko wchodzą do głowy i zapadają w pamięci. Całość świetnie uzupełniaj "Megalopolis" oraz "Moshin'In The Nite".
Teksty na "Are You A Rebel?" poruszają ważne kwestie, m.in. głupotę panującą w wojsku oraz przemoc. Jednak nie mogłaby być to płyta Acid Drinkers, gdyby nie zawierała jakiejkolwiek dawki humoru. Obok powagi wyczuwa się luz i wesołą atmosferę panujące chociażby w "Woman With The Dirty Feet" z akutycznym wątkiem oraz "axlowym" wokalem w wykonaniu niejakiego Kompasa z grupy Gomor. Kawał dobrej roboty wykonał także Jerzy Kurczak, tworząc niemal kultową już okładkę.
"Are You A Rebel?" to bardzo ambitna płyta. Nie jest istotne, że nagrano ją prawie 13 lat temu, a gitary brzmią jak potrząsane pudełka od zapałek lub przelatujce komary. Debiut Acid Drinkers broni się znakomicie. Chłopaki do dziś sięgają do tego materiału, by przypomnieć go starym fanom i zachęcić młodszych do jego wysłuchania. Muszę przyznać, że jak na muzykę mającą być zbliżoną do "Master Of Puppets" (taki był zamiar kompozytorów), efekt końcowy jest co najmniej dziwny. Po prostu pierwsza płyta Poznaniaków jest spontaniczna i szczera. Zespół wyrobił sobie własny styl, obrał pewną drogę i przebojem wdarł się na polską scenę. Jedyną rzeczą, do której moznaby mieć zastrzeżenia jest realizacja. Jak na polskie warunki początku lat 90. jest świetna, jednak wypada dość blado w porównaniu ze światowymi produkcjami.
Kanadyjski Annikilator [http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/annihilator/2014-07-04-293] choć nie załapał się do Wielkiej Czwórki Thrash Metalu spokojnie i bez wstydu mogłby do takiego tytulu pretendować... Każdy album Jeffa Watersa i jego kolegów mógłby pretedować do miana podręcznika tego gatunku. Z wydaniem w 2013 roku „Feast”[https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5948447183736208353/5948451725089634002?pid=5948451725089634002&oid=110062462996295510274] nie jest inaczej.
Pierwsze trzy utwory to esensja stylu- twarde riffy, szybka mechaniczna gra perkusji, szybkie solówki, a w riffach proste wpadające w ucho melodie. Można powiedzieć, że z łatwością można wychwycić tu dawkę kultowej Metaliki [http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/metallica_1/2014-07-04-277], co Slayera [http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/slayer/2014-07-04-279], ale tak na perawdę po co szukać kogokolwiek jak may 100% Annihilator. Smaczku dodaje „No Surrender”, gdzie pracuje się element funkowy... Całkowicie w thrashową konwencję wpisuje się ballada „Perfect Angel Eyes” (ładna melodia) i epicko rozbudowany (ośmiominutowy) „One Falles Two Rise”, a także dynamiczny „Wrapped” z lekkim luzem w partii wokalnej. Annihilator udowawdnia, że lata 80-te i 90-te XX wieku nie były pozbawione dystansu do samego siebie.
Album „Feast” pokazuje, że zespół mimo upływu lat wciąż ma do siebie dystans i świetne poczucie stylu i umie zaproponować kawał dobrej muzyki.
Znam takich, którzy twierdzą, że heavy metal a zwlaszcza jego thrash metalowa wersja to forma zbyt ekstremalna, zbyt brutalna. Jest to bardzo błędne założenie, bo thrash metal nie jest pokrewną barbarzyńskiej brutalności... By dojśc do takich wniosków trzeba bardzo dużo słuchać tego gatunku, który jak twierdzą niektorzy jest najlepszym lekarstwem, gdy jesteś rozłoszczony... Ciekawym rozwiązaniem muzycznym jest również tzw. „Muzyka Świata”, a zwlaszcza rozwiązania folkowe. Zacznijcie sobie od „etnicznych” rozwiązań Petera Gabriela, by następnie iść na całość... Oczywiście „No Quarter Winledded” duetu Page/ Plant z towarzyszącym udzialem plemienia Gnawa z Maroko, genialny hard rock...
No dobra koniec z „grzeczną” muzyką, bo miałeś panie o thrash metalu pisać... Tu bezkompromisowa wydaje mi się być Sepultura[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/sepultura/2014-07-04-286]...
Początkowo Max Cavalera i jego koledzy pragnęli grać jak ich idole z thrash/black metalowego Venom, a potem.. jak death/thrash ,etalowy Slayer... Ok., nagrali się, natłukli mocnych riffów i blastów... Poza Brazylią jednak byli totalnie nie rozpoznawali... Opcja Venom nie przyniosla poklasku i chwały nawet „Cronosowi” i Venom nagrywa sobie mniej lub bardziej udane płyty w swojej niszy. Slayer natomiast odniósł sukces, ale kopiowanie dokonań tego zespołu mijało się z celem... Co miała zrobić Sepultura by odnieść sukces i być jednym z najbardziej rozpoznawalnych zespołów? Przypomniec sobie sambę?
Kto choć rak oglądal mecz ligi brazylijskiej czy reprezentacji Brazylii- wie, że podstawą kibicowania jest rytm. Igor Cavalera- perkusista chyba najbardziej znanego sklady Sepultury rozpoczynał od grania właśnie w takim zespole stadionowym. Czy rock i samba się wykluczają? Teraz nie, bo Cavalera wiedzial jak je polączyć.... Muzycy już w 1993 roku na „Chaos A.D.”[https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5948447183736208353/5948449371953145586?pid=5948449371953145586&oid=110062462996295510274] zaserwowali kawałek z jednej strony ekstremalny, z drugiej hołd dla brazyliskiego plemienia Indian, które w akcie desperacji podyktowanej niszczeniem dżungli tropikalnej popełniło samabójstwo... Wyobraźcie sobie, że ktoś chce sprawdzić co to thrash metal- wybór: Sepultura, Megadeth, Anthrax, Slayer, Metallica, Kat, Kreator, Death Angel... Wybiera Sepulturę, siłą rzeczy sięga po „Kaiowes” i dostaje odpowiedź totalnie niemiarodajną- choć to piękny utwor, a znając jego historię można w nim się zakochać...
Album z 1996 roku na pewno rozwieje wątpliwości co do tematu „Muzyka Świata w objęciach thrash metalu”. Album nosi tytul „Roots”[https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5948447183736208353/5948449390255064786?pid=5948449390255064786&oid=110062462996295510274] [https://www.youtube.com/watch?v=G89dbzDIUJA], co można przetłumaczyć jako „Korzenie”. To idealna proporcja thrash metalowego czadu i tych indiańskich wkrętów. Ów czad to już nie jest czysty thrasj metal, który widoczny był choćby na kultowej „Arise”[https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5948447183736208353/5948449201613296978?pid=5948449201613296978&oid=110062462996295510274]- dlatego ortodoksi będą kręcić nosem. „Roots” jest zagrane tak jakby Sepultura była jednym z prekursorów nu metalu! i to w pozytywnym tego słowa znaczeniu... mamy tu niższy stroj gitar niż w tradycyjnym thrash metalu. Brzmienie nie było już tak sterylne, co było zasługą Rossa Robinsona- wówczas wschodzącej gwiazdy wśród producentów.
Sa na „Roots” fragmenty bardzo szybkie jak choćby „Disatorshit”. By osiągnąć jazdę ekstremalną, nie trzeba wcale pędzić z owym riffem na łeb na szyję, co pokazuje „Roots Bloody Roots”, która kojarzy su e mi trochę z kultowym „Sabbath Bloody Sabbath” Black Sabbath- podobieństwo było było oczywiste i zamierzone. „Bread Apert” wręcz szturmuje czadem, „Cult-Throat” ma wręcz depresyjny charakter gitar, „Endagered Species” w którym znajdziecie thrash/death metalowe darcie buzi... „Lookaway” udzielają się goście Mike Matton z Faith No More i Johtson Davis z KORN-a... Wrzaski, zduszone odjechane głosy, a w tle etniczne zawodzenia przynosza na mysl jakąś dziwną modlitwę odprawianą przez szamana. Oczywiście Ci co pokochali Sepulturę przed dekadą wcześniej pewnie popukaliby się w głowę, gdyby ktoś powiedzialby im, że Sepultura nagra taki album... warto też wspomnieć, że utwór „Isteri” zostal nagrany w narzeczu „Xaraute”, w ich siedzibie w Monto Grosso. Prawdziwym etnicznym dynamitem jest utwor „Ramamahaffo”, gdzie udziela się jeden z najlepszych multiinstrumentalistów na świecie Carlinhos Brown, który ułożył też tekst, który jest oparty na slangu...
Brazylijczycy (Portugalscy konkwistatorzy) i Indianie zasymilowani przy jednym ognisku jednoczący się w jednego ducha- odkrywaja swe korzenie... Muzyka na „Roots” jest najbardziej nowatorskim dzielem w historii muzyki rockowej. I gdy wszytscy zachwycają się „Arise” to „Roots” jest Arcydziełem!
Zaciekłym fanem zespołu Hunter[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/hunter/2014-07-04-289][https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5948447183736208353/5948447610376289618?pid=5948447610376289618&oid=110062462996295510274][https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5948447183736208353/5948449504929248706?pid=5948449504929248706&oid=110062462996295510274][https://www.youtube.com/watch?v=fL0vb19sNaE] nie byłem, nie jestem i zapewne nie będę. Postawmy sprawę jasno - to, że ta kapela istnieje traktować można w kategorii cudów objawionych. Patrząc na sprawę z nieco szerszej perspektywy, sytuacja przypomina wątki wyrwane z historii Metalliki, kiedy poranionego petardami Hetfielda na gitarze zastępował technik John Marshall, znany wszystkim z niezgorszego przecież Metal Church. Zespół super, Johny też mistrz, ale Metalowy Kościół, jakby go nie bronić, wpadł w wir czasoprzestrzenny, który odstawił go daleko za ścigającym ekipę The Four Horsemen peletonem w składzie Testament - Exodus - Anthrax. Per analogia u nas - Hunter namaszczeni swego czasu na rywala Acid Drinkers i polskie Megadeth. Paweł Grzegorczyk dorabiający zastępując wymieniającego serducho Licę vel Litzę na jednej z tras Acids. Przeskok w nadświetlną pod postacią "Requiem" i cisza... Nie wiem na pewno, ale na własny użytek wnioskuję, że wtopili lądując między kowadłem rockowych produkcji z "Izabelin Studio", a miażdżącym młotem, obecnie już weteranów Titiego i Petera, zgarniających podówczas całą pulę.
Po 2002 r. znajduję "Requiem" w sklepiku jako reedycję z nalepką Mystic i stało się jasne, że Hunter wraca, ale jakże inny. Niech tłumaczą się sami, czy ten cały termin "soul metal" to efekt chłodnej kalkulacji, czy znalezienia w końcu pomysłu na samych siebie. No, ale udało się, zespół odżył i istnieje nadal. Co więcej, po koncertach, jakie zaliczyłem, zdaje się w czasie trasy "Medeis", zauważyłem, że masa "Kinder Bueno" za nimi poleciała, a to już swoisty fenomen, biorąc pod uwagę rozbrykane na maksa gusta młodzieży. Mi z kolei to nowe oblicze nie imponowało. Drażniła i drażni mnie do dzisiaj ta całą politoperetka, za pomocą której ekipa ze Szczytna przedłuża stan wojenny w Polsce o kolejne 30 lat. Wszyscy przecież wiemy, że włodarze (świeccy i nieświeccy) tną z ludem w chuja ile wlezie, życie ludzkie gówno znaczy, a wojna jest be. Zaiste cel zacny, ale dla mnie nieco przerysowany, jak w przypadku Sepultury i Rage Against The Machine, którym zabawa w Che na zdrowie przecież koniec końców nie wyszła, a resztki wiarygodności (u hardcore'owych fanów ma się rozumieć) potracili albo przez przenosiny do Stanów, albo przez szeroki strumień kasy, płynący z wytwórni płytowych. Takie to już niewdzięczne życie wojującego muzyka. To przecież szoł biznes, raz głowa, raz dupa w tym oknie i o bestsell i popularność wszystko się tak naprawdę niezależnie od liryków rozbija.
Niczego innego po "Hellwood" się nie spodziewałem. Paradoksalnie do sięgnięcia ten album skłoniły mnie niepochlebne komentarze krążące po sieci. Na przekór kupuję, odpalam i dochodzę do wniosku, że to chyba jedno z najlepszych - o ile nie najlepsze - wydawnictwo Hunter. Newslettery Mystic i reklamy w prasie ukazujące grupę jako bohaterów dziadowskiej sesji fotograficznej gdzieś z 1921 roku i informacje, że to koncept album nie napawały mnie optymizmem, bo już pewien byłem przegięć na linii treść-forma. No i jakież zaskoczenie, parosekundowe zegarowe kuranty w "Nadchodzi..." wprowadzają retro klimat, ale to pozory, bo ruszający zaraz za nimi "Strasznik", czy jeszcze bardziej "$mierci $miech", to już prawie klasyczne metalowe grzanie, urozmaicone zmianami tempa, zagrywek czy skrzypcami Jelonka, które ku mojemu zaskoczeniu doskonale budują tło tej muzyki, nadając jej niemal filmowy charakter. "Labirynt Fauna" z kolei to odpowiedź na wołanie tęskniących za "Kiedy Umieram" - mocny riff poprzedzony lirycznym wstępem rozbraja natchnioną atmosferą, zaś motoryczny, slayerowy "Duch Epoki", napędzony biciem Daraya, nie pozwala zapomnieć, że ten zespół to kiedyś znany był z grania thrash metalu. Osobną sprawą są te głębokie emocjonalnie wokale Draka - po prostu mistrzostwo świata. Od pięknych wokaliz po rozpaczliwe rozdarcia, jak te w "Dura Lex Sed Lex" - mniejsza o to, ważniejsze, że brzmią 100% wiarygodnie i jak się słyszy - "gdy już zabraknie ci sił - będziesz leżał i gnił" - to... ma się ochotę położyć i zgnić właśnie. Być może nie ma tu hitu na miarę ukochanego przez wszystkie niewiasty "Między Niebem i Piekłem", bo ballada "Cztery Wieki Później...", mimo kołysankowej formy, raczej podobnym szlagierem się nie stanie, ale cóż z tego, skoro miast tego całość płyty broni się doskonale bez takich indywidualnych numerowych wyskoków.
W garowaniu sprowadził się także Darek Brzozowski. Szczerze wątpiłem w ten transfer, bo i muzyka poważniejsza niż to, co robi w Black River, że o vesaniowo - vaderowych ścigaczach nie wspomnę. Na "Hellwood" udowadnia zaś, jak potrafi być wszechstronny i że potrafi odnaleźć się w takiej spokojniejszej względnie stylistyce - duże brawa.
"Hellwood" to także koncept album. Nie oceniam, czy poradzili sobie, jak załóżmy mistrz Diamond, ale teksty rzeczywiście chwytają za wory i podobnie jak w nowym Turbo nie powodują sraczki. Mniej wrażliwi, a wiem, że takich wśród czytelników nie brakuje, skrzywią się słysząc wersy o "zajebaniu nami" czy jakichś innych "skurwysynach" - ale i te "kurwiki" są tutaj na miejscu i bez nich najzwyczajniej ta płyta nie byłaby kompletna.
Osobną sprawą jest staranna oprawa graficzna wydawnictwa, na którą nie sposób nie zwrócić uwagi. Jest tytułowe diabelskie drzewo i inne gadżety, o których w obliczu skandali związanych z "Hunterfest" lepiej nie wspominać. Ale po co ładować pięć dych bonusa do zakupionej płyty w ramach wejściówki na koncert, do tak dobrego materiału? Czyżby sami muzycy nie wierzyli w jego potencjał? I jeszcze jedno: czy tytułowe drzewko ma coś wspólnego z Panem Samochodzikiem Zbigniewa Nienackiego - Teufelsbaum pojawia się zdaje się w "Zagadkach Fromborka", a przecież nie o poszukiwaniu skarbów zrabowanych przez hitlerowców jest ta płyta, no chyba, że to jakaś parafraza treści książki Kosińskiego, a może o muzułmańskie Zakkum tu chodzi?
Ukłony w stronę Draka i kolegów. Świetna muzyka, może nikogo nie zmiażdży, może bardzo introspektywna, może wymagająca słuchania w samotności, ale jak najbardziej udana i godna polecenia.
Oto Testament[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/testament/2014-07-04-285] w najlepszym wydaniu. Kiedy nagrywa się debiutancki album w takim stylu, to można jedynie podziwiać i tworzyć tak marne laurki panegiryczne, jak ta tutaj. I nic więcej. Niebywałą zaletą Testamentu jest to, że jego muzyka łączy w sobie w doskonałych proporcjach ekstremalną agresję z niezwykłą przebojowością i melodyjnością, co do perfekcji zostanie doprowadzone na albumie "The Gathering" (1999).
Testament należy do tzw. metalowej sceny undergroundowej z Bay Area San Francisco, uważanej w swoim czasie za najbardziej zintegrowaną na świecie. Grupa powstała w 1983 roku z inicjatywy perkusisty Louie Clemente'a i gitarzysty Erica Petersona. Pierwsze próby odbywały się w chacie tego ostatniego, a wśród coverów, jakie grali, były - a jakże - kawałki Motorhead. Pierwszy skład uzupełnili Derrick Ramirez (gitara), Steve Souza (wokal) i Greg Christian (gitara basowa). Wkrótce jednak kapelę opuścił z powodu problemów z własną babą Ramirez, a na jego miejscu zainstalował się Alex Skolnick. Prywatne kłopoty zmusiły też Clemente do porzucenia zespołu. Już w składzie z Mikem Ronchettem zespół pod nazwą Legacy nagrał demo "Burnt Offerings" (1985). Zespół okrzyknięto najlepszym od czasów Metalliki i Exodus, koncerty jeszcze poprawiły notowania wśród metalowej braci, a wytwórnie tylko czekały, by podpisać kontrakt. Najpoważniejszą i już bardzo zasłużoną była Megaforce. Kolejne roszady mogły wyeliminować zespół ze sceny: Souza przyjął propozycję zastąpienia Paula Baloffa na stanowisku wokalisty Exodus, ale szczęśliwie powrót Clemente do kapeli wpłynął mobilizująco. Pozycję za mikrofonem zajął natomiast Chuck Billy, Indianin z pochodzenia. Eric wspominał, że gdy Billy zaczął śpiewać, to wszyscy stanęli jak wryci. Okazało się, że nowy nabytek dysponował znacznie bardziej wszechstronnym głosem niż jego poprzednik.
Te kłopoty trwały trzy lata, co sprawiło, że zespół spóźnił się z debiutanckim albumem i w konsekwencji nie mógł współtworzyć Wielkiej Czwórki; a może ukuto by termin Wielka Piątka? W obawie przed procesami sądowymi o prawa do nazwy, zespół zdecydował się na bolesną decyzję o zmianie nazwy z Legacy na Testament (pomysł wyszedł od Billy'ego Millano z S.O.D.), bo podobno taki zespół już funkcjonował w latach 70. Zachowano jednak starą nazwę w tytule albumu, co było ukłonem w stronę fanów i pewnym zabiegiem identyfikacyjnym. Płytę "The Legacy" nagrywano w "Pyramid Sound Studios" w miejscowości Ithaca w amerykańskim stanie Nowy Jork. Logo wymyślił Peterson, pomysł zrealizował Bill Benson. Produkcją zajął się Alex Perialas. Okładkę zaprojektowała bliżej mi nieznana Alexis Olson. Front cover przedstawia wykute w kamiennym murze okno z księgą na parapecie, nad którą pochyla się to coś - czaszka w hełmie z nietoperzem. Okładka typowa dla tamtego okresu, ale ilekroć otwieram książeczkę, to czuję przypływ nostalgii z powodu ascetycznej oprawy graficznej (na czarnych kartach wydrukowano drobniutkimi literami teksty piosenek, i to zdjęcie muzyków w środku - klasyka!). Tak wyglądały wszystkie wkładki Overkillów, Testamentów, Anthraxów itd. sygnowane przez tę wytwórnię. "The Legacy" ukazał się 13 kwietnia 1987 roku w Stanach Zjednoczonych. Na krążku, trwającym trochę ponad 38 minut, znalazło się 9 kompozycji, z których trzy pochodziły z demówki ("Burnt Offerings", "Raging Waters", "Alone In The Dark"), cztery nagrane były jeszcze z dawnym wokalistą ("Over The Wall", "The Haunting", "C.O.T.L.O.D.", "First Strike Is Deadly"), a nowy skład dodał tylko dwa utwory ("Do Or Die" i "Apocalyptic City").
Po tym przydługim wstępie czas zająć się zawartością krążka. "Over The Wall" to rozbuchany thrashmetalowy piec, będący kwintesencją stylu: szybkie zmiany tempa, wiele pomysłów na minutę, drapieżne riffy, agresywny wokal. Choćby początek pokazuje, jakimi możliwościami dysponowali młodzi muzycy: zaczyna się gitarowym "dwugłosem" i raz po raz wchodzącą perkusją, ok. 12 sekundy następuje zmiana tempa, ok. 20 - kolejny motyw wypełnia kompozycję, a po 35 sekundzie trwania utworu dochodzi właściwe riffowanie, na którym opiera się cały "Over The Wall". Chwilę później wkracza wokalista i na dobre rozkręca się thrashowa młócka. Dla miłośników gatunku to są naprawdę wartościowe dźwięki. Śpiewa tu Chuck Billy - dość nisko, jednak warunki wokalne pozwalają mu od czasu do czasu wchodzić w wysokie rejestry, wysokim piskliwym krzykiem akcentuje pewne frazy. Znakiem rozpoznawczym tego utworu, jak i całego albumu, są doskonałe solówki, nad którymi można się zachwycać bez końca. "The Haunting" to z kolei bardzo ciekawe riffowanie, oczywiście w szybkim tempie. Wokalnie utwór nie jest skomplikowany, lecz czas, w jakim Billy wyrzuca z ust kolejne słowa piosenki, każe się głęboko zastanowić nad kunsztem śpiewaka. Trzecia zwrotka to powtórzenie słów z pierwszej strofy. Nie powinno to dziwić, tak się to wówczas robiło.
Do 30 sekundy utwór "Burnt Offerings" rozwija się niczym klasyczna ballada, gitary brzmią tu bardzo Metallikowo. Ale to tylko ściema, bo w istocie numer ten jest pełen jadu thrashmetalowego. I znów pomysł goni tu pomysł, żaden motyw nie chce rozgościć się na dłużej. Niezwykle charakterystycznym elementem tej piosenki są wysublimowane riffy, które wokalnie stara się naśladować Chucka. Zadanie to o tyle trudne, że trzeba utrzymać i melodię, i tempo, które - powiedzmy sobie szczerze - jest zabójcze. No i ten fragment w końcówce: "Won't die" - aż skóra cierpnie. A o czym traktuje "Burnt Offerings"? Podmiot liryczny udaje się do maga, by spojrzeć w przyszłość za pomocą kart tarota. To, co zobaczy, raczej mu się nie spodoba: chore waśnie między ludźmi doprowadzają do globalnego konfliktu zbrojnego, świat staje się pustkowiem, a ci, którzy przeżyli, zmieniają się w kanibali. Wychodząc z seansu, bohater zastanawia się, czy karty mogły mówić prawdę. Brutalne dźwięki cechują utwór nr 4. Wszystko gna tu na złamanie karku: gitary aż trzeszczą, bas pulsuje bez przestanku, perkusja ani na chwilę nie szuka wytchnienia, a niezmordowany Souza wyje jak natchniony. Nie można o "Raging Waters" powiedzieć, że jest to piosenka, bo struktury nie ma za grosz piosenkowej. Bardziej trafnie będzie, jeśli przyjmiemy, że jest to zlepek powtarzających się motywów. Echa Metallikowego wpływu odnajdziemy w części solowej.
"C.O.T.L.O.D." Co w tym kawałku się dzieje, to ja pierdolę! Elementy szaleństwa zawierały wszystkie thrashowe płyty zespołów amerykańskich, ale o ile w innych kawałkach grupy Testament da się wskazać inspiracje poszczególnymi kapelami, to ten kawałek jest absolutnie oryginalnym patentem Testamentu. Odpowiednio krótki (2:28), przy tym niezwykle skondensowany, przekonuje "rzeźniczym" brzmieniem i arcymocnym wokalem, który wspomagany jest chóralnym skandowaniem słów "Provoke the dead". A pod solówką też nikt inny nie dałby rady się podpisać. Muzykę i słowa do "Curse Of The Legions Of Death" napisali Ramirez i Peterson. Rzecz absolutnie sztandarowa dla tego zespołu. Bardziej pokombinowany utwór "First Strike Is Deadly" miał wielu ojców: za muzykę odpowiadali Peterson i Skolnick, a tekst ułożyli Souza i Christian. Rzecz zaczyna się od posępnego dialogu diabelskiego pana i jego sługi. Kiedy zaczyna grać muzyka, krew znów zaczyna się burzyć i pienić! Jest szybko, jest głośno i jest brudno. Śpiew szybki nie jest, ale jest zdecydowany, a przez to brawurowy. Podobnie riffy są wyraziste i zapamiętywalne. Najjaśniejszym punktem kompozycji jest (który to już raz mówię) solówka gitarowa - doskonały przykład na to, jak wplatać melodię w ramy szybkiego, głośnego i brudnego numeru.
Duże pokłady melodyjności ma cały "Do Or Die" - niby agresywny, a przystępny, niby brutalny, a chwytliwy. Gitarzyści znakomicie wypracowali tu schemat bardzo szybkiego "tłuczącego" riffu zwieńczonego klauzulą, polegającą na "wygaszanym" stopniowo hałasie. Bardzo odważnie poczyna sobie basista, który podpatrzył może kiedyś D.D. Verniego i jego szybkie pochody. Za melodyjną strukturą "Do Or Die" idzie pozornie tylko wściekły skrzek Billy'ego, bo w gruncie rzeczy zabarwiony jest on przyjemną dla ucha artykulacją. Najlepiej to dostrzec w refrenie. Znakomity tekst ułożony został przez Souzę do numeru zatytułowanego "Alone In The Dark". Ujawnia on kulisy opętania, które stały się w młodości faktem dla osoby mówiącej. Samotny w ciemności, pogrążony w koszmarnych wizjach, torturowany przez demony człowiek w kolejnych wersach opisuje drogę przezwyciężania zła, oczyszczania umysłu z próżnych nadziei i strachów. Interesujący początek w postaci solowego popisu Skolnicka przekształca się w utwór szybki w zwrotkach i nieco wolniejszy, ale jakby z wpływami orientalnymi w refrenie. Przypomnijmy ten fragment tekstu:
"Alone in the dark
where the demons are torturing me
the dark passages of revenge was all that I see"
Zbyt dużo się tu dzieje, by to wszystko rozkładać na czynniki pierwsze. Dość powiedzieć, że "Alone In The Dark" to jeden z absolutnych hiciorów wymyślonych przez Testament. Nastrojowy wstęp poprzedza ostatni utwór - szybki i agresywny, ale też najdłuższy na "The Legacy". Bardzo sprawne granie charakteryzuje się częstymi zmianami tempa, osiemdziesięcioma trzema pomysłami na coraz to bardziej karkołomne "chwyty", tuzinkowym, ale wpisującym się w ramy gatunku tekstem oraz zapamiętywalną solówką gitarową.
"The Legacy" rozeszło się w nakładzie 100 tys. egzemplarzy. Na pewno duży wpływ na to miała dobra promocja zespołu. Szczególnie wysoko punktowana była trasa koncertowa po Europie z Anthrax, a w Stanach Zjednoczonych z Overkill. Aby odwdzięczyć się europejskim fanom za gorące przyjęcie, zdecydowano się wypuścić na ten rynek EP-kę "Live in Eindhoven" (1987), zawierającą fragmenty koncertu zagranego podczas holenderskiego festiwalu "Dynamo Open Air". Po powrocie muzyków z Europy na potrzeby MTV nakręcono w więzieniu Alcatraz teledysk do utworu "Over The Wall". Tu warto zauważyć, że kapela była dumna z uczestnictwa w festiwalu "Dynamo", skoro ktoś tam założył koszulkę pamiątkową, ktoś inny nakleił logo na gitarę itd. Nic dziwnego, że zarówno fani, jak i prasa muzyczna bardzo wychwalali Testament, choć pojawiły się głosy o zrzynaniu z Metalliki. Cóż, nawet w tej recenzji parokrotnie wskazano pewne paralelizmy muzyczne, które jednak świadczą nie tyle o niesamodzielności młodego zespołu, co raczej stanowią punkt odniesienia.
Utwory z tego krążka są tymi, na które czeka się z największą niecierpliwością podczas każdego koncertu formacji. "The Legacy" pokazało światu, że Testament może i czerpał z dokonań Metalliki, ale robił to z dużą klasą i od samego początku cudze patenty wykorzystywał w sposób twórczy. Uplasował się w panteonie "Wielkiej Szóstki" amerykańskiego thrash metalu gdzieś pomiędzy Metallicą a Slayerem, tworząc muzykę zupełnie inną niż Anthrax i Megadeth, konkurując z Overkill za sprawą podobnej stylistyki (w początkowej fazie), a za europejski odpowiednik mając Niemców z Kreator. I z pewnością dla wielu młodych byli wzorem do naśladowania. W przyszłości Testament nagrywał równe, dobre płyty, ale znamion geniuszu doszukiwałbym się jedynie w albumach "The Legacy" i "The Gathering".
Trochę poczekała ta płytka na recenzję, ale myślę, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Przynajmniej nikt mi nie zarzuci, że reckę pisałem za szybko, pod wpływem chwili, itp. Puściłem sobie ostatnio płytkę po długim czasie i wszystko jest po staremu, zdania na jej temat nie zmienię. Jest tak samo dobrze, jak było. Ale zacznijmy od początku.
|