Ponad 20 lat temu z mrocznych czeluści ludzkiej egzystencji wyłoniła się płyta Burzum[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/burzum/2014-07-05-408], do której dołączono EP – „Aske”[https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5948476649868911777/5948479080696960498?pid=5948479080696960498&oid=110062462996295510274]. Całość to 11 utworów, czyli materiału jest dość sporo.
Okładka bardzo mi się podoba, jest klimatyczna i przyciąga uwagę. Na płycie zawarte są utwory typowe dla black metalu jak i skomponowane na klawiszach. Wokal jest przerażający, takiego darcia to próżno by szukać gdziekolwiek indziej. Gardłowy daje i to ostro, to wycie potrafi rozwalić czachę. Czasem trochę przegina, tak iż momentami nie idzie słuchać tych wrzasków. "Hate... hate... hate..." brzmi na zakończenie utworu "My Journey To The Stars".
Przesłuchanie całości za jednym razem może niejednego człowieka wyprowadzić z równowagi a drugiego z kolei wprowadzić w ciekawy świat inności, nietypowych rozwiązań i "drogi ku ciemnościom" - bo takie poniekąd było założenie autora. Ze względu na zróżnicowanie utworów należy traktować tą płytę dwulicowo. Nie wszystko może się tu spodobać, należy mieć to na uwadze, że pośród udanych kompozycji mogą znaleźć się i te mniej ciekawe. Nie brakuje w nich jednak siary z piekła rodem. Da się wyczuć także dołujący nastrój, pełen mroku, czasem dostanie się kopa w dupę jak w utworze "War", a jeszcze indziej zagłębi się słuchacz w głębiny ciemności i ciarki mu przejdą po skórze.
Ogólnie mówiąc utwory są proste, momentami wręcz prymitywne. Perkusja bez fajerwerków technicznych. Nawet jeśli ktoś stwierdzi, że ta płyta nie jest dla niego, to przesłuchując ją całą (he, he jeśli da radę) na pewno dostrzeże oryginalność twórcy i być może jakiś fragment utkwi mu w pamięci. W utworach znaleźć można wiele smaczków, riffów, które mogą wpaść w ucho nawet osobom nie gustującym w takiej muzyce. Są tu także nietypowe rozwiązania jak chociażby kawałek "Dungeons Of Darkness", który najpierw trzeba mocno pogłośnić żeby było słychać ukryte dźwięki a potem stopniowo ściszać w miarę narastania brzmienia.
Ci, którzy jeszcze nie słyszeli tego co przygotował nam Varg, niech traktują Burzum/Aske jako swego rodzaju wyzwanie i sięgną po tę płytę, może znajdą tam coś dla siebie. Może się jednak stać inaczej... i ten krążek trafi do kosza. A być może po przesłuchaniu ktoś zrozumie i poczuje to co zawarte jest w jednym z tekstów:
Drifting
In the Air
Above a Cold Lake...
"Gorgoroth dał ciała!" - przemknęło mi przez myśl po pierwszych taktach "Incipit Satan"[https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5948476649868911777/6058162346053834994?pid=6058162346053834994&oid=110062462996295510274]. No bo tak, wszystko tu słychać, nawet riffy. Czyż to przystoi chłopakom z Gorgoroth[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/gorgoroth/2014-07-05-409], których przedostatnia produkcja chwiała moją wiarą w black metal na wszystkie strony? W sumie z wiekiem ludziom rebelie z głów wietrzeją, ale żeby uczyć się grać zgrabnie dopiero na piątej płycie?
Tak więc chodzi o to, że Gorgoroth bezwstydnie zwolnił tempa, nabrał trochę mięcha w gitary, wszystko tutaj, jak na swoje możliwości, poukładał w miarę porządnie. Nie ma tu jednak nic, czym można by się pozachwycać w ramach tęsknoty za czymś nowym. Na pewno, kapelom takim jak Gorgoroth należy się szacunek, że rypią to swoje piosenki bez względu na mody, nie zaczynają grać nagle heavy metalu i łowić ryby o piątej rano, rozrywając sobie skórzane portki na ogrodzeniu, jednak wciąż jest to męczenie w kółko tego samego, co od roku 1993 wcale się nie zmieniło.
Pomijając jednak moje apokaliptyczne żądze odrobiny oryginalności, można zupełnie świetnie czuć się słuchając "Incipit Satan", bo przecież jest to bardzo solidny black metalowy krążek, ziejący siarką niczym druga płyta Darkthorne, stary Satyricon, czy Emperor. Na dodatek "Incipit Satan" zawiera kilka rarytasów, bowiem nie dość, że w kawałku "Litani til Satan" mamy do czynienia z liniami wokalnymi jakich nie powstydziłby się sam Ned Gerblansky ("South Park"), to jeszcze "When love rages wild in my heart" to pierwsza na świecie black metalowa ballada, w której Gaahl Presley udowadnia, że duch wielkiego Elvisa żyje wciąż w jego głosie. Nawet wczoraj próbowaliśmy do tego układów tanecznych Króla...
Zacznę od stwierdzania faktów. Mayhem[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/mayhem/2014-07-04-231] nagrał najwolniejszą płytę w karierze. Attila Csihar, poprzedni wokalista zespołu (również Aborym) odwalił niesamowitą robotę. Po raz drugi zatopił się w swój chory, hermetyczny świat wypełniony tylko i wyłącznie negatywnymi emocjami. Właściwie ciężko mówić w tym miejscu o wokalu, bo definicja tego słowa słabo pasuje do wyczynów Węgra na najnowszym krążku legendarnych black metalowców. Głos tego człowieka to soniczne odwzorowanie szaleństwa. Po raz kolejny piszczy, harczy, płacze by za chwilę przejść do opętańczego śmiechu. I wyszło mu to bardziej przekonująco, niż na kultowym „De Mysteriis Dom Sathanas”. Przez lata jego głos zyskał jeszcze bardziej na niepowtarzalności.
Może to zabrzmi jak bluźnierstwo, ale „Ordo Ad Chao”[https://www.youtube.com/watch?v=lnhNIrAVfxw] nie odbiega drastycznie poziomem od wspomnianego "De Mysteriis...". Wszyscy "true" black metalowcy, którzy spisali dawno Mayhem na straty, zapewne zalewają się teraz jadem i rzucają klawiaturą, ale nowa produkcja Norwegów podobnie mnie poruszyła co legendarny krążek, uznawany niemal przez wszystkich za "opus magnum" tej grupy. To jednak, że podobnie mnie poruszyła nie oznacza, że jest podobna. Po wielu płytach, które oczywiście znacząco się od siebie różniły, Mayhem nie cofając się wstecz, skonstruował coś niesamowitego. „Chimera” była dobrym albumem, być może nawet pozornie ambitniejszym, jednakże ciągle nie posiadała tyle negatywnego ładunku nienawiści i lęku by powalić. „Ordo Ad Chao” powala.
Słuchając jednak cały czas tego krążka, coraz bardziej odnoszę wrażenie, że instrumenty są podporządkowane wokalowi, który gra tu główne skrzypce. Hellhammer mimo, że osiąga stopami niewyobrażalne szybkości niemal w każdym numerze sprawia wrażenie, zresztą jak inni instrumentaliści, jakby ograniczył wszelakie popisy i był jednym z elementów tej diabelskiej, ośmioczęściowej układanki. Pojawiają się charakterystyczne szybkie tempa, blasty, ale za chwilę wszystko zamiera by zapadać się powoli pod ziemię i Attila, niczym Wergiliusz w "Boskiej Komedii" oprowadza biednego słuchacza po mrocznych, kipiących psychozą zakamarkach piekieł. Apogeum zostało chyba osiągnięte w najdłuższym kawałku - "Illuminate Eliminate", gdzie introdukcja na bębnach z akompaniamentem chorej, charczącej recytacji otwiera bramy do zimnego riffu, rozpoczynającego kolejną wycieczkę w nieznane. Bardzo ciężko to wszystko ogarnąć słowami, zresztą tak samo jak genialny "De Mysteriis...", jednak mnogość wątków i uczuć zawartych w tym materiale świadczy o jego klasie.
Należy też wspomnieć o produkcji, która jest największą wadą tego wydawnictwa. „Blasphemer” z kolegami postawili na wyciągnięcie maksymalnego syfu i przybrudzeniu soundu. Nie jestem fanem nieco syntetycznego brzmienia jakie było na „Chimera”, czy „Grand Declaration Of War”, ale przez zabieg "unieszlachetnienia" muzyka straciła na czytelności i brzmi garażowo. Blasphemer powinien wziąć przykład z jednego ze swoich projektów, czyli Aura Noir, gdzie sound był również "undergroundowy", jednak nie trzeba było nadstawiać uszu, by zgadnąć co muzycy mieli na myśli. Ten problem jest szczególnie dokuczliwy w szybszych fragmentach tego materiału.
I w tym momencie czas na podsumowanie - Mayhem opisywanym tu krążkiem, udowodnił swój niepodważalny geniusz i kunszt muzyczny. Wraz z powrotem starego krzykacza zespół nie chciał na siłę powtarzać sukcesu z „Euronymous'em” i zdobywać na nowo serca starych fanów. Nagrali tak jak mieli ochotę nagrać i wyszło im to wyśmienicie. Black metal A.D. 2007 w wykonaniu tego bandu jest dalej zimny, mroczny i cholernie nieprzystępny dla przeciętnego człowieka. Słuchając „Ordo Ad Chao”, ani razu nie pomyślałem o oklepanej i pełnej skandali biografii kapeli. Muzyka obroniła się sama - i bez całej otoczki obrzydza, deprawuje i odrzuca, niemal jak tych kilka ładnych lat temu.
„Now, Diabolical”[https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5948476649868911777/6058214023549092258?pid=6058214023549092258&oid=110062462996295510274]- album kultowej formacji z Norwegii, to doskonała okazja by, uwaga - ponarzekać i pogrozić paluszkiem. No bo niby wszyscy się tym krążkiem zachwycają i dają mu zawsze i wszędzie 10 na 10, a tymczasem stare prawo statystyki o odrzucaniu skrajnych not, w tym wypadku okazuje się jak wyjątkowo adekwatne.
Niby wszystko jest tu na miejscu, ryk Satyra, lejące się gitary norweskich lasów, czarno-biała okładka z mordą dziadka szatana. Całość jednak nie kopie dupy jak za dawnych lat. Satyr, jako milioner i biznesmen chyba tym razem przesadził. Wziął parę starych riffów, Frostowi zakazał napierdalać na dwie stopy i zamiast black metalu powstał mu rock'n'roll. Nie wiem czy to nowa choroba w Norwegii, najpierw Darkthrone (ale ci przynajmniej brzmią obskurnie), a teraz Satyricon[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/satyricon/2014-07-04-239]. Jako zwolennik nawałnicy znanej z „Rebel Extravaganza” czuję się zawiedziony a ten zawód już od czasu ugrzecznionego Volcano trwa.
Już po rozpoczynającym ten album "Now, Diabolical" wiadomo jak będą brzmieć następne kawałki, czyli średnio ciężko i nieco wesoło - o bogowie - wręcz hiciarsko. Nie wiem czy fakt posiadania przez lidera Satyricon dyskoteki, platynowej karty visa i czarnego porsche (vide: Roadkill Extravaganza) tak wpłynął na jego psychikę, ale to żadne usprawiedliwienie. Słucham tego krążka i macham przyjaźnie głową do wszystkich z okolicy, bo fajna melodia, rytm do tupania i w ogóle jest "cool" - a tak na płycie jednego z prekursorów norweskiej fali zdecydowanie być nie powinno. Nie opłaca się wymieniać nawet tytułów kawałków, bo jak posłuchacie jednego, to tak jakbyście posłuchali wszystkich. Talent Satyricon do porażania muzyką gdzieś uleciał wraz z norweską mgłą, a z poważnego kandydata na osamotniony po rozpadzie Emperor[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/emperor/2014-07-05-415] tron północy, duet ten pozostał niestety wasalem.
Po "Rebel...", uwierzyłem w ich geniusz, teraz jednak nazwę ich zespołem jednej płyty, a „Now, Diabolical” włączę gdy będę potrzebował mało zobowiązującej rozrywki, od do tańca i do różańca, bo do czego innego, kiedy jedyny miażdżący moment tej płyty to niecałe dwie i pół minuty bonusowego kawałka "Storm (Of The Destroyer)" z japońskiej wersji albumu, w którym jak w 1999 roku bywało, Satyricon nie bawiąc się w asekuranctwo, wywala pure fucking black metal bez trąbek z komputera (vide "To The Mountains").
Zanim Satyr nazwie coś Now, Diabolical niech najpierw posłucha ostatnich dokonań Hell-born z ubogiej Polski. A co ja mam powiedzieć o sobie po napisaniu tych żalów - sorry Satyricon, ale macie "A New Enemy", choć to akurat bez znaczenia.
Prawdę mówiąc, po ostatnim, znakomitym albumie Mayhem[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/mayhem/2014-07-04-231](który notabene podzielił fanów tej jednej z największych legend black metalu), chyba mało kto wiedział, czego spodziewać się będzie można po Norwegach w następnej odsłonie. Mając w pamięci dźwięki "Grand Declaration of War"[https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5948476649868911777/6058219375217696258?pid=6058219375217696258&oid=110062462996295510274] ciężko było przewidzieć do czego tym razem zdolni będą Maniac, Necrobutcher, Hellhammer i Blasphemer. Czy jeszcze bardziej oddalą się od "De Mysteriis Dom Sathanas"? Czy może wręcz przeciwnie i nowa płyta będzie powrotem do korzeni?
Właściwie na to pytanie nie ma jednoznacznej odpowiedzi i chyba każdy powinien poszukać jej na własną rękę. "Chimera" to blisko trzy kwadranse blackmetalowego szaleństwa na wysokim poziomie. Album gwałtowny i drapieżny od pierwszej do ostatniej minuty, na wskroś najeżony ekstremalnymi tempami, diabelskimi riffami i chorym skrzekiem wydobywającym się z gardzieli Maniaka. Niczym mityczny potwór ogniem, Mayhem zionie agresywnymi gitarami, wypluwa z siebie ultraszybką perkusję i miażdży nielicznymi zwolnieniami ("My Death", "Chimera"). Zewsząd eksploduje nieujarzmiony chaos i zniszczenie, a nad nimi unosi się atmosfera złowieszczego, niepokojącego chłodu.
"Chimera" na swój sposób jest świadectwem na to, iż muzycznie Mayhem zatoczył koło i bogatszy w doświadczenia znowu uderza surowym, blackowym jadem jeszcze silniej niż dotychczas. Nowa płyta Norwegów ma szanse trafić w gustach dawnych fanów, tych, którzy zdążyli już położyć na nich krzyżyk wraz z wydaniem "Grand Declaration Of War". Natomiast zwolennicy "czarcich" pomiotów w ekstremalnym wydaniu nie będą zawiedzeni sięgając po album, z którego okładki spogląda mroczna, groteskowa postać.
Minęło sporo czasu od ostatniego pełnometrażowego dzieła Satyricon[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/satyricon/2014-07-04-239], "Nemesis Divina". Przerwa trwała trzy długie lata. Co prawda, całkiem niedawno pojawił się mini-album, zwiastun "Rebel Extravaganza"[https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5948476649868911777/6058221386972280498?pid=6058221386972280498&oid=110062462996295510274], ale wiadomo przecież, że nawet to nie jest w stanie do końca usatysfakcjonować najwierniejszych, najbardziej nienasyconych fanów. Czego jednak nie wybacza się Mistrzom? Tym bardziej, gdy długo oczekiwana płyta już po pierwszym starciu powala na kolana i wynagradza długie milczenie.
Tak właśnie jest z "Rebel Extravaganza". Po nieco eksperymentalnym mini-albumie "Intermezzo II" nadszedł w końcu czas na wielkie dzieło Satyricona. Dzieło, które z nawiązką rekompensuje długie milczenie. Dzieło, które już teraz bez najmniejszych wątpliwości trzeba ustawić na piedestale najwspanialszych, najpotężniejszych albumów w historii black metalu (w jakiejkolwiek części tego nurtu). W końcu dzieło, z którego zieje nieokiełznane zło, ogień potępienia, duchowy bunt. "Rebel Extravaganza" nie jest raczej bezpośrednią kontynuacją fenomenalnej "Nemesis Divina". Zachowany został profesjonalizm, "surowy krystalizm" i styl, charakterystyczny tylko dla tego zespołu. Nowa płyta jest jednak bardziej "brudna", bardziej bezkompromisowa i brutalna od swojej majestatycznej poprzedniczki. Nie odnajdziemy tym razem symfonicznych hymnów w stylu "Mother North". Satyricon '99 poraża bezpośredniością, surowością i ekstremalnością. W natłoku popularności symfonicznego blacku takie posunięcie traktować należy jako bunt. "Rebel Extravaganza" nasycona jest brutalnością, dzikością i szaleńczą furią. Rację miał Satyr, który to podkreślał. Ta muzyka na pewno ma wiele wspólnego z black metalem, ale jednocześnie śmiało wykracza poza jego bariery. Satyricon świeżo i nowocześnie podchodzi do tego gatunku. Zresztą przedsmak "Rebel Extravaganza" podziwiać można było już na "Intermezzo II". Słuchając tego dzieła odnosi się niepohamowane wrażenie, że panowie nie mogli już patrzeć na metamorfozy czarnego metalu, który niebezpiecznie zbliża się do swego kresu. "Rebel Extravaganza" może rozczarować tych, którzy lubują się w symfoniczno-blackowych pejzażach w stylu Cradle of Filth czy Dimmu Borgir. Tu istnieje o wiele więcej dzikości, jadu, agresji, bezpośredniości. Melodie owszem są, ale bardzo "zatrute", obłąkane, abstrakcyjne... Taki jest Satyricon '99. Szczery do bólu, ekstremalny do granic wytrzymałości, ostry, bezkompromisowy...
Na pewno wśród metalowych maniaków jest wielu, którzy od dawna pragnęli właśnie takiego albumu - mocnego, dzikiego, opętanego, a jednocześnie monumentalnego, potężnego. Takie płyty nie pozwalają zapomnieć skąd naprawdę wziął się black metal i co przez wiele lat było wyznacznikiem tego stylu.
„A Grand Declaration of War” Mayhem[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/mayhem/2014-07-04-231]... na to czekali chyba wszyscy, gdyż jak wiadomo ci panowie nieczęsto zasypują nas nowym materiałem, ale jak już coś zrobią to... hmm... palce lizać! Wiem jednak, że jest to bardzo kontrowersyjny materiał, który z pewnością nie przypadł do gustu wielu starym fanom. Nie jestem zwolennikiem dziwnych eksperymentów w muzyce, ani też zwrotów o 90 stopni (cóż, może po prostu mam do Mayhem słabość i tyle). Zespół jest oskarżany o zdradę i komercję, jest ponadto opluwany przez sporą część fanów. Materiał ten z pewnością wyróżnia się bardzo od pozostałych. Nie jest to z pewnością ten sam surowy black metal jak dawniej. Ja także przeżyłem szok po pierwszym odsłuchaniu i pomyślałem, że to koniec kolejnej kultowej kapeli, ale postanowiłem dać im szansę (należy im się). I poskutkowało... wraz z kolejnymi przesłuchaniami nabierałem coraz to większej wiary, ze coś jednak z tego będzie. W końcu płyta mi się spodobała i mimo, iż wydana została w 1999, z chęcią słucham jej do dziś.
Płytka wydana pod szyldem Seasons of Mist jest, jak twierdzą sami muzycy, kontynuacją Wolf's Lair Abyss (riff z Fall of Seraphs), przez co można się troszkę pogubić w utworach. Zawiera ona 8 kompozycji plus jedną tzw. „ukrytą”. Szkoda, że jest ona taka krótka, bo te utwory do najdłuższych nie należą. Okładka jest bardzo fajna i uważam ją za jedną z lepszych ostatnio wydanych, a jej głównym elementem jest gołąb - symbol pokoju - uwięziony w drucie kolczastym. Muzyka, choć dalej mocna, straciła na surowości dzięki nowemu brzmieniu, jest także bardziej techniczna, czyli skomplikowana. Jest tu dużo czystych wokali i mniej cudownego skrzeku. Teksty autorstwa Maniaca stoją na naprawdę wysokim poziomie, nie jest to concept album, ale liryki wydają się być ze sobą dziwnie powiązane. Traktują one o religii, upadku moralnym, przełomie tysiąclecia, świecie teraźniejszym i przyszłym - są głębokie i dają do myślenia. Czuć, że Maniac (co wiadomo) studiuje filozofię. Kawałek A Bloodsword and a Colder Sun wzbudza chyba największe kontrowersje. Wielu naśmiewa się mówiąc, że to techno, ale ten utwór ma swój klimat i gdy się tylko podejdzie do tego bez uprzedzeń, naprawdę można go poczuć. Płytka zawiera dużo elektronicznych efektów, ale nie jest to na pewno The Kovenant (gdzie gra nawet Hellhammer) ani nic z tych rzeczy.
Grand Declaration of War polecam szczególnie tym, którzy skreślili ją nawet jej nie przesłuchując. Tego naprawdę da się słuchać! Brak Euronymousa (R. I. H.)* na pewno odbił się na całym zespole i tego nie da się ukryć. Spróbujcie, a sami ocenicie czy warto. Ja czekam już na kolejny zapowiedziany materiał, który ma być, jak obiecuje Necrobutcher, bardziej brutalny (trzymamy za słowo!) i jestem pewien, że będzie to wielka sieczka jak na Wolf's Lair Abyss i panowie nie pójdą dalej w stronę nowego brzmienia i elektroniki.
Można rzec, że rok 2007 zapisze się w historii muzyki metalowej, jako nowy początek w rozwoju black metalu, stylu, który wielu tak zwanych "znawców" już kilka lat temu skazało na wymarcie. Nowe albumy Mayhem, Dimmu Borgir, Deathspell Omega, Rotting Christ czy koncertowe powroty Emperor i Immortal, pokazują, że ten gatunek wcale nie umarł. Ba! ma się najlepiej od dobrych paru lat. O wyraźnym progresie "czarciego metalu" świadczy też nowe wydawnictwo Marduk[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/marduk/2014-07-04-256]. Wydawało się, że ów zespół, po utracie tak dobrych muzyków, jak basista B. War i wokalista Legion, już się nie odrodzi. Wydany w 2004 roku "Plague Angel" poniekąd wydawał się zaprzeczać tej tezie, lecz z pewnością nie był to tak dobry krążek, jak poprzednie. Jednakże w kwietniu 2007 sklepy zaatakowała, dziesiąta już płyta szwedzkiej bestii, zatytułowana trochę dziwacznie "Rom 5:12"[https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5948476649868911777/6058229170882971138?pid=6058229170882971138&oid=110062462996295510274].
Lider Szwedów, niesławny Morgan, wielokrotnie zapowiadał, że ich najnowsza płyta nie będzie jedynie wydawnictwem dla wiernych fanów Marduk, będzie to coś zupełnie wyjątkowego. Wielu muzyków (szczególnie w ekstremalnych odmianach metalu) wykazuje tendencję do przesady i niepotrzebnego wywyższania swoich dzieł ponad inne, jednakże tym razem Morgan miał rację. Najnowszy krążek tej szatańskiej hordy aż kipi złością. "Rom 5:12" to apokaliptyczny, bluźnierczy black metal na najwyższym poziomie. Członkowie tego zespołu w końcu zdali sobie sprawę z faktu, że niektóre ich albumy, przez nadmiar zbyt podobnych do siebie kawałków, często nudziły. Postanowili więc urozmaicić materiał i obok masakrująco szybkich utworów, znalazło się też miejsce na wolniejsze, bardziej atmosferyczne numery. Album rozpoczyna utwór "The Levelling Dust". Po trwającym kilka sekund charkocie wokalisty, słyszymy riff, który mógł zostać stworzony tylko przez rękę Morgana - zimny i w miarę melodyjny, choć zadziwiająco wolny w porównaniu z kawałkami znanymi na przykład z "Panzer Division Marduk", co jednak w żadnym wypadku nie jest wadą! Pierwszy utwór utrzymany jest głównie w średnich tempach, zupełnie pozbawiony blastów, a warstwa muzyczna momentami przypomina Bathory z okresu "Blood, Fire, Death", ergo jest to dość dziwne rozpoczęcie, jak na ten zespół. Następny utwór - "Cold Mouth Prayer " - to Marduk, jaki wszyscy znamy i lubimy najbardziej. Ultraszybkie, ostre jak brzytwa riffy, potężna perkusyjna nawałnica, niepokojąca, złowieszcza atmosfera i opętańcze skrzeczenie Mortuusa - tak właśnie powinien brzmieć black metal XXI wieku! Totalna miazga. Inne utwory w żadnym wypadku nie są gorsze, a każdy z nich czymś się wyróżnia, co z pewnością jest jedną z największych zalet tego krążka. Mocne wrażenie robi świetny "Imago Mortis", w którym pobrzmiewają echa norweskiego black metalu, spod znaku starego Satyricon czy Darkthrone. Raczej mało kto spodziewał się, że Marduk tak kapitalnie poradzi sobie z graniem w wolniejszych tempach.
Oczywiście nie brak też, wspomnianych już, ultraszybkich "crusherów". Taki "Through The Belly Of Damnation", "Limbs Of Worship" czy "Vanity Of Vanities" to istna orgia dla każdego fana ekstremalnie szybkiego grania. Jednakże, w przeciwieństwie do takiego "Panzer Division Marduk" nie jest to już jedynie wystrzał z lufy czołgu i do przodu. Każdy z tych kawałków jest zdecydowanie bardziej rozbudowany, mamy w nich zwolnienia, przejścia czy bardziej wyraziste melodie, przez co utwory te w żaden sposób się ze sobą nie zlewają, co było dość nagminne na poprzednich wydawnictwach Szwedów. Znalazło się nawet miejsce na całkiem niezłą gitarową solówkę w utworze "Womb Of Perishableness", co też jest pewnym novum dla tego zespołu. Warto zwrócić uwagę na instrumentalny "1651", stworzony przez Morgana wspólnie z członkami industrialno-ambientalnego projektu o nazwie Arditi - pozbawiony gitar, zupełnie inny od reszty, z charczącym gdzieś w tle Mortuusem.
Świetne jest też brzmienie płyty - gitary brzmią jak należy, idealnie nagrana jest gitara basowa, nie zagłuszają jej pozostałe instrumenty. Trochę gorzej na tym tle wypadają bębny, choć nie jest jakoś szczególnie źle, można się przyzwyczaić. Koniecznie też trzeba zwrócić uwagę na wokale Mortuusa, które są kapitalne! Skrzeczy, warczy, stęka i wydaje różne odgłosy, momentami przypominające wokal blackmetalowego maestro, czyli Attili Csihara!
Album ten pozbawiony jest w sumie większych wad. Szwedzkie diabły mogłyby co prawda postarać się o jeszcze większą różnorodność swych utworów, jeszcze bardziej poeksperymentować (szczególnie z ludźmi z Arditi), a także zdecydowanie poprawić brzmienie bębnów, jednakże na dzień dzisiejszy wydaje mi się, że "Rom 5:12" to zdecydowanie najlepsze dzieło Skandynawów i kandydat do blackmetalowej płyty roku.
Skłamałbym pisząc, że w Marduka[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/marduk/2014-07-04-256] wierzyłem od zawsze. Słucham ich muzyki od stosunkowo niedawna, czyli od roku 1998, kiedy wyszedł album "Nightwing". Co prawda, podobnie jak obecnie, tak i wtedy, znakiem firmowym zespołu były buńczuczne wypowiedzi Hakanssona, że jacy to oni niby nie są, ale do wydania tamtej płyty raczej się na te zapewnienia złapać nie dawałem.
"Nightwing" okazał się interludium przed zmiotą, jaką przyniosła "Pancerna Dywizja", której chamski atak ostatecznie pozamykał ryje większości oponentów, udowadniając, że Marduk nigdy więcej jeńców brać nie zamierza. Wtedy ostatecznie pokochałem muzykę Szwedów, na ołtarze wyniosłem dream team z Legionem i B. Warem w składzie i pod ich dowództwem lałem niewiernych. Tym bardziej płakać mi się chciało, kiedy obaj ze składu wyparowali. Zwłaszcza charyzmatyczny zboczeniec za mikrofonem wydawał się nie do zastąpienia. Co dla mnie było pozornie nie do przejścia, dla Morgana z kolei okazało się formalnością. Jak to zrobił i za pomocą kogo, wiecie sami.
"Wormwood"[https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5948476649868911777/6058231123435874898?pid=6058231123435874898&oid=110062462996295510274] to już trzecie wydawnictwo z rykiem Mortuusa. Od pierwszych sekund krążka, kiedy ten jegomość, przy morderczym akompaniamencie reszty ekipy, zwyczajnie narzygał mi swoim wyciem do uszu, udowadniają, że jak do tej pory jest to wydawnictwo najlepsze. W przypadku ekipy z Norrkoping jako odbiorca stawiałem na minimalizm. Zawsze wystarczało mi to bezpretensjonalne napierdalanie w tempie 250 BPM. Co więcej, kombinowanie z tempem uważałem za najgorszy wypadek przy pracy, jaki gościom może się przytrafić. Jak bardzo się myliłem, udowodnił mi już album "Rom 5:12", który niszczył nie tylko prędkością, lecz także niepowtarzalnym klimatem. Wormwood" to jakby "Rom" - tylko, że razy kilka.
Początek płyty to klasyczny "Nowhere, No-one, Nothing", w którym muzycznie bezlitosny blitzkrieg z monumentalnym, basowym zwolnieniem w tle, równie dobrze mogłoby zasilić szeregi "Panzer Division Marduk". Zstępujący za nim do piekła drugi kawałek, "Funeral Dawn", to z kolei powtórka pomysłów z utworu "Accuser/Opposer" z poprzedniego longplaya. Pogrzebowy, wolny rytm, bezczelnie obskurny vox Mortiego i już mamy kompletny obrazek zagłady. Dalej parę niespodzianek. Chłopaki, zdaje się, postawili na klimat, który konsekwentnie budują nie tylko poprzez chore, parosekundowe wstawki, lecz także dzięki dwuminutowym miniaturom ? jak np. ta w "Unclosing The Curse". Te momenty można nazwać, śmiem twierdzić, majstersztykami, bo o ich sile nie decyduje, jak w przypadku Dimmu Borgir, smucenie jakimś przesłodzonym casio, a minimalistyczne zastosowanie pojedynczych i enigmatycznych dźwięków: jednego riffu, brzdęknięcia jakiegoś gongu lub nawet czegoś na kształt bicia zegara. Niby nic, ale efekt jest piorunujący.
W każdej opinii, jaką udało mi się znaleźć na temat tego krążka, zauważyłem tendencję do wyróżniania ostatniego numeru w zestawie, czyli "As A Garment". To kolejny wolny utwór, napędzany transowym, lekko cyfrowo zmodyfikowanym biciem. Fakt, fajnie to wypada, a i włos na jajach może się w pewnym momencie zjeżyć, kiedy obleśny po raz kolejny wymiot wokalisty miksuje się z lekko postindustrialną manierą rytmiczną, ale to nie Marduk wynaleźli ten patent. Jak dla mnie, aż nader słychać w tym "grande finale" "Sadistikal" z "Czwórki" Danziga. Nie jest to niespodzianką, Morgan nigdy swej wielkiej miłości do muskularnego emeryta zza oceanu nie krył. Glenn Danzig robił to jednakże z nieco większym wyczuciem tematu.
Na koniec jedna rada. Najlepiej siłę "Wormwood" sprawdzać w konfrontacji z bestsellerowym "Panzer Division". O ile tamto wydawnictwo z czołgową lufą na froncie jawiło się jako obraz bitwy i totalnej apokaliptycznej anihilacji, o tyle "Wormwood" pretenduje do miana obrazka z cyklu "Dzień po końcu świata". Wszystko dookoła wije się w agonii. Ziemia jest spalona, pola zasłane trupami, brak nadziei na lepsze jutro. W tym przypadku to obrazek kompletny i spójny. Gratulacje dla Marduka!- znów zabiliście świat.
Szaleńcze tempo narzucili sobie Norwegowie z blackmetalowego 1349[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/1349/2014-07-05-423]. 11 miesięcy po premierze ich ostatniego długograja - średnio przyjętego "Revelations of the Black Flame" w sprzedaży ukaże się kolejna płyta studyjna zespołu. Album "Demonoir"[https://www.youtube.com/watch?v=z5V21_GFRh4], przez starannie wymalowanych i opakowanych w czarne jak smoła ciuchy muzyków, zapowiadany jest jako "najbardziej ponury, brutalny i złowieszczy materiał ze wszystkich dotychczasowych". Dobrą informacją jest również zaniechanie dalszej "zabawy" w najbardziej ekstremalny z ekstremalnych zespołów sceny, Skandynawowie mają ponoć teraz skupić się na rozwijaniu gatunku. CD ukaże się 26 kwietnia nakładem Indie Recordings.
Jak powstawał materiał na Demonoir"? Norweski 1349 ponoć wyssał najgroźniejsze i najbardziej silne energie z każdego pojedynczego osobnika i jego otoczenia, by potem wykorzystać to w procesie nagrywania nowych utworów. Efektem skomplikowanych prac są pulsujące niesamowitą atmosferą, surowością, nerwową i dramatyczną intensywnością blackmetalowe pieśni.
Ostatnio w mediach znowu głośno o Szatanie, który zdaje się podżegać do złego i negatywnie oddziaływać na polską młodzież. Przynajmniej takie techniki manipulacyjne stosuje Fronda, która dosłownie wszędzie węszy za obecnością Szatana. Krucjata Różańcowa modli się (nieskutecznie) o nawrócenie Adama Nergala Darskiego, lidera Behemoth, ale na tym nie poprzestaje. Organizowanie są msze święte w intencji muzyków Behemoth, a także fanów tłumnie przychodzących na The Satanist tour. W końcu trzeba nawracać, bo potulnych owieczek (zwłaszcza z młodego pokolenia) systematycznie ubywa. Najbardziej "kontrowersyjna" trasa koncertowa już za nami, zamęt i rwetes był straszliwy. Odwołania koncertu w Poznaniu nie chcę mi się już komentować; poprzestanę tylko na tym, że jako fana metalu taka sytuacja bardzo mnie wkurwia. W ramach relaksu od co najmniej dwóch dni katuję natomiast nowy długograj Mysticum wymownie zatytułowany "Planet Satan" i nie mam tej płyty absolutnie dość! Dla niewtajemniczonych Norwedzy z Mysticum uchodzą (całkiem słusznie) za pionierów industrial black metalu. A to w dużej mierze za sprawą genialnego albumu "In the Streams of Inferno" z 1996 roku (o zapomnianym projekcie industrial black metalowym Helheim i ich demie z tego samego roku "Fenris" też pamiętam!). Zatem przed Aborym, The Axis of Perdition czy Blacklodge śmiało można postawić black metalowych ćpunów z Mysticum. Dlaczego znowu ćpunów, być może zapytacie? Ano dlatego, że muzycy Mysticum niejednokrotnie wspominali w wywiadach, że w trakcie procesu twórczego wspomagali się różnymi substancjami psychoaktywnymi. I od razu jakby mimowolnie przypomina mi się kawałek francuskiego Blacklodge "Psychoactive Satan".
Zastanawiałem się czy Mysticum w jakikolwiek sposób zmienią się brzmieniowo od czasu "In the Streams of Inferno" z 1996 roku. W końcu od premiery tamtej płyty minęło aż 18 długich lat! No i muszę przyznać, że poza bardziej klarowną produkcją na "Planet Satan" nie ma żadnych skrętów stylistycznych. Muzycy Mysticum nadal grają ten sam zimny i odhumanizowany industrialny black metal jak w latach 90-tych! Industrialne gitary miażdżą konkretnie, opętańcze black metalowe wrzaski dźwięczą w uszach, zaprogramowana perkusja masakruje marszowymi tempami, pojawiają się gdzieniegdzie techno beaty jak np. w psychodelicznym i wyjątkowo obłędnym "The Ether". Opinie na temat "Planet Satan" są dość mocno podzielone, niektórzy zarzucają tej płycie przyprawiającą o ziewanie monotonię, ja jednak jej nie wyczuwam. Każdy kawałek na "Planet Satan" różni się od pozostałych pewnymi malutkimi niuansami, które warto stopniowo wyłapywać. A jak słyszę te fantastyczne mechaniczne riffy w środku "Fist of Satan" to aż mnie skręca z radości. Industrialno-black metalowy terror Mysticum zdaje się pulsować w żyłach próbując je rozerwać. Premiera płyty 27 października 2014 roku nakładem Peaceville, ale warto też zaopatrzyć się w re-edycję "In the Streams of Inferno".
|