Mało kto wie, że Varg Vikernes, naczelny satanista i morderca w Norwegii był wiernym fanem twórczości Tolkiena[http://rockmetal-nibyl.ucoz.pl/blog/john_r_r_tolkien/2014-03-19-603]. Może to dziwić, bo profesor z Oksfordu znany był ze swoich katolickich poglądów. Stworzył jednak mitologię, która doskonale pasowała do norweskiego black metalu...
Takim przykładem może być nazwa „burzum”- ciemność. Pojawia się ona w inskrypcji po rozgrzaniu Pierścienia Władzy, brzmiała ona:
„Ash nazg durbatulûk, ash nazg gimbatul,
ash nazg thrakatulûk agh burzum-ishi krimpatul.”
Co oznacza:
„Jeden, by wszystkimi rządzić, jeden, by wszystkie odnaleźć,
Jeden, by wszystkie zgromadzić i w ciemności związać.”
Pierścień Jedyny to Wielki Pierścień stworzony przez Saurona, mrocznego władcę Mordoru, na początku Drugiej Ery Śródziemia w ogniu Góry Przeznaczenia (Orodnruiny). Jest to najpotężniejszy (i chyba najbardziej rozpoznawalny w ogóle w całej literaturze fantasy) przedmiot magiczny (nie licząc oczywiście silmerilli wykutych w Pierwszej Erze Śródziemia przez Fëanora).
Sauron wkłada w jego stworzenie całą swoją nikczemność i chęć władania. Pierścień Jedyny ma umiejętność rządzenia innymi Pierścieniami Władzy: „Trzy Pierścienie dla władców elfów pod otwartym niebem, siedem dla władców krasnali w ich kamiennych pałacach, dziesięć dla śmiertelników, ludzi śmierci podległych.”
Pierścień Władzy posiada również swoją własną świadomość. Potrafi sam o siebie zadbać, a także wpłynąć na swojego właściciela. Jest w stanie zawładnąć każdą żywą istotą, z wyjątkiem Toma Bombadila...
Działanie zaklęcia wyrytego na Pierścieniu daje Sauronowi nieśmiertelność, dopóki artefakt istnieje.
W roku 3441 Drugiej Ery podczas Ostatniego Sojuszu Elfów i Ludzi, syn Elandila, Isildur, siłą odbiera Czarnemu Władcy klejnot. Nie niszczy go jednak, a usiłuje uczynić go klejnotem koronnym Północnego Królestwa Amonu. Nie wie jednak, że Pierścień Jedyny przyniesie mu zgubę, bo nie tylko straci klejnot, ale i sam zginie od strzał orków podczas bitwy na Polach Gladden w drugim roku Trzeciej Ery. Pierścień zsuwa mu się z palca i osiada na dnie rzeki Anduiny, gdzie leży następne dwa tysiące lat.
Około 2463 roku Trzeciej Ery Pierścień Władzy uaktywnia się dzięki działaniom w Dol Goldur i daje się odnaleźć dwóm hobbitom Deagolowi i Smeagolowi. Smeagol zabija przyjaciela, a następnie zmienia się w Golluma i staje się właścicielem Pierścienia na pięćset lat, w Górach Mglistych. Zdegenerowany hobbit nie wnosił nic do sprawy, a Pierścień nie miał szans powrotu do prawowitego właściciela. Zsuwa mu się więc z palca i podstępnie kradnie go Bilbo Baggins podczas swojej wyprawy z krasnoludami. Następnie Pierścień Władzy przechodzi w ręce młodego hobbita Frodo Bagginsa- bratanka Bilba. Dzięki mądremu czarodziejowi Gandalfowi młody hobbit dowiaduje się prawdy o Pierścieniu, staje się jego powiernikiem i wraz z innymi członkami Drużyny Pierścienia wyrusza do Mordoru by zniszczyć artefakt... W marcu 3019 roku Pierścień Jedyny zostaje zniszczony, a Pan Mordoru ostatecznie pokonany...
Doskonałym przykładem na potwierdzenie moich słów jest projekt Burzum, Varga Vikernesa.
Tak naprawdę Varg Vikernes, to Christian Vikernes. Chrześcijańskie imię Krzysztof w ogóle nie pasowało do black metalu, dlatego muzyk postanowił zmienić imię na Varg, co w języku wikingów oznacza „wilk”- „burzum”, ‘ciemność’ świetnie się z tym komponowała.
Burzum początkowo grał black metal, charakteryzujący się wolnymi tempami oraz wrzaskliwym wysokim śpiewem.
Debiutem Varga Vikernesa był album „Burzum” z 1992 roku. Muzyki „Count Grishnackha” chyba nie trzeba przedstawiać. Burzum jest już tak znane, że chyba każdy kojarzy ten black metalowy projekt genialnego Norwega, jeżeli nie z autopsji, to przynajmniej ze słyszenia. Debiutancki LP, zatytułowany dokładnie tak samo, jak projekt - "Burzum", był w chwili, nagrania nowym i bardzo odkrywczym spojrzeniem na muzykę metalową. Celowo nie napisałem tu black metalową, gdyż w tym czasie black Metal był w powijakach. Wielka i nieśmiertelna scena dopiero się rodziła. black metal grały wówczas tylko takie hordy, jak: Immortal[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/immortal/2014-07-04-237], Mayhem[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/mayhem/2014-07-04-231], Carpathian Forest[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/carpathian_forest/2014-07-04-233], Darkthrone[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/darkthrone/2014-07-04-235], Samael[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/samael/2014-07-04-300], czy właśnie Burzum. Ale żadna z nich (oprócz Darkthrone i Samaela) nie miała płyty długogrającej na swoim koncie. Emperor[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/emperor/2014-07-05-415], Satyricon[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/satyricon/2014-07-04-239] czy Dimmu Borgir[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/dimmu_borgir/2014-07-04-236], tak popularne dzisiaj wśród dzieci, straszących swoich rodziców i kolegów z klasy „satanizmem", nie wychodziły jeszcze poza stadium planów swoich przyszłych twórców. Wiec były to początki sceny.
Debiutancki krążek „Grishnackha” nie oszałamia ścianą dźwięku, zbudowanego klawiszami i gitarami. Muzyka zagrana jest na dość wysoko strojonej gitarze i wysuniętym do przodu basie. Perkusja gra proste rytmy i można ją porównać brzmieniowo z pierwszymi dokonaniami Bathory ("Bathory", "The Return"), chociaż różni się od dzieł „Quorthona” częstszym stosowaniem podwójnych stopek.
Cała płyta (podobnie jak wszystkie inne dokonania „Greifi Grishnackha”) jest bardzo depresyjna. „Burzum", to przyznają wszyscy, którzy słyszeli ten akt, tworzy najbardziej nostalgiczną i dołującą muzykę w całym black metalu. Niewiele kapel jest w stanie wytworzyć taką atmosferę smutku, desperacji i autentycznego, wszechobecnego ZŁA. Nastrój potęgują jeszcze niesamowity i histeryczny wokal „Grishnackha”, który pierwszy zastosował tak wysoki „śpiew" w black metalu (co obecnie stało się popularne) oraz jedne z najlepszych i najmroczniejszych tekstów w muzyce metalowej.
Na płycie, oprócz typowo black metalowych utworów takich, jak „My Journey To The Stars"[https://www.youtube.com/watch?v=SwpQriG4MYQ&feature=kp] czy „Feeble Screams From Forests Unknown"[https://www.youtube.com/watch?v=7BHYAjCX6n8], znajduje się jeden utwór ("Dungeons Of Darkness"[https://www.youtube.com/watch?v=BajdtSD0eWk]), który można zaklasyfikować jako początek dark ambientu, serwowanego obecnie w dużych dawkach przez Cold Meat Industry Rogera Karmanika.
Podsumowując, debiut Burzum jest płytą, która wyznaczyła obecne, jakże pokrętne drogi, norweskiego black metalu. Mimo upływu długiego czasu od jej wydania w dalszym ciągu przyćmiewa wiele nowych wydawnictw tego gatunku (Dimmu Borgir nie sięga mu nawet do kolan! A bardzo lubię Dimmu Borgir). Nie musze już dodawać, że nieposiadanie tej płyty to lamerstwo. I każdy, kto śmie się nazywać black metalowcem, powinien przynajmniej jej wysłuchać, żeby zobaczyć na czym wzorują się jego nowi idole pokroju Marduk[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/marduk/2014-07-04-256] czy Dimmu Borgir. Przed Burzum należy upaść na kolana, upajać się Złem i nocą, wlewającymi się do duszy za pomocą tej muzyki. Burzum to KULT!!!
Jednak na tym się nie zakończyła działalność Burzum... Co to, to nie... Jeszcze w 1992 roku podpalił kościół Holmenkollen, dziś już rzecz jasna odrestaurowany... Nie możemy również zapomnieć o świątyni Fantoft. Norwegowie zdali sobie sprawę, z tego że na swoim terenie wyhodowali prawdziwą bestię. To był już prawdziwy terroryzm. W historii Norwegii w latach 1992- 1996 black metalowe hordy i ich fani przyczyniły się do podpalenia pięćdziesięciu kościołów. Amerykański zespół Collage Humor w jednej ze swoich przyśpiewek wskazał na jasne słowa: „Głęboko w trzewiach Norwegii, każdy kościół ma poparzenia trzeciego stopnia.”
Stanowiło to inspirację do stworzenia albumu „Asire”. Ponad 10 lat temu z mrocznych czeluści ludzkiej egzystencji wyłoniła się płyta Burzum, do której dołączono EP – „Aske”. Całość to 11 utworów, czyli materiału jest dość sporo.
Okładka bardzo mi się podoba, jest klimatyczna i przyciąga uwagę. Na płycie zawarte są utwory typowe dla black metalu jak i skomponowane na klawiszach. Wokal jest przerażający, takiego darcia to próżno by szukać gdziekolwiek indziej. Gardłowy daje i to ostro, to wycie potrafi rozwalić czachę. Czasem trochę przegina, tak iż momentami nie idzie słuchać tych wrzasków. „Hate... hate... hate..." brzmi na zakończenie utworu „My Journey To The Stars".
Przesłuchanie całości za jednym razem może niejednego człowieka wyprowadzić z równowagi a drugiego z kolei wprowadzić w ciekawy świat inności, nietypowych rozwiązań i „drogi ku ciemnościom" - bo takie poniekąd było założenie autora. Ze względu na zróżnicowanie utworów należy traktować tą płytę dwulicowo. Nie wszystko może się tu spodobać, należy mieć to na uwadze, że pośród udanych kompozycji mogą znaleźć się i te mniej ciekawe. Nie brakuje w nich jednak siary z piekła rodem. Da się wyczuć także dołujący nastrój, pełen mroku, czasem dostanie się kopa w dupę jak w utworze „War", a jeszcze indziej zagłębi się słuchacz w głębiny ciemności i ciarki mu przejdą po skórze.
Ogólnie mówiąc utwory są proste, momentami wręcz prymitywne. Perkusja bez fajerwerków technicznych. Nawet jeśli ktoś stwierdzi, że ta płyta nie jest dla niego, to przesłuchując ją całą (he, he jeśli da radę) na pewno dostrzeże oryginalność twórcy i być może jakiś fragment utkwi mu w pamięci. W utworach znaleźć można wiele smaczków, riffów, które mogą wpaść w ucho nawet osobom nie gustującym w takiej muzyce. Są tu także nietypowe rozwiązania jak chociażby kawałek „Dungeons Of Darkness", który najpierw trzeba mocno pogłośnić żeby było słychać ukryte dźwięki a potem stopniowo ściszać w miarę narastania brzmienia.
Ci, którzy jeszcze nie słyszeli tego co przygotował nam Varg, niech traktują Burzum/Aske jako swego rodzaju wyzwanie i sięgną po tę płytę, może znajdą tam coś dla siebie. Może się jednak stać inaczej... i ten krążek trafi do kosza. A być może po przesłuchaniu ktoś zrozumie i poczuje to co zawarte jest w jednym z tekstów:
„Drifting
In the Air
Above a Cold Lake...”
Na podpaleniu kościołów jednak się nie skończyło, bo oto Varg w 1993 popełnił zbrodnię dużo poważniejszą... Został skazany na 21 lat więzienia za zabójstwo Øysteina Aarsetha (pseud. „Euronymous”), gitarzysty zespołu Mayhem (zamordowanego 10 sierpnia 1993 roku) oraz za podpalenie trzech zabytkowych kościołów (w tym Fantoft Stave Church, którego szczątki umieścił później na swoim EP Aske, które opisywałem powyżej.
„Nergal” wspominał to w sposób następujący: „Po tym, jak Vikernes zamordował Euronymousa, zrobiło się gorąco. Scena się podzieliła: jedni chcieli zemsty na „zdrajcy z Burzum”, inni za zdrajcę uważali lidera Mayhem. Pogróżki i groźby były na porządku dziennym. Kosę mógł zarobić każdy. Do tego wciąż płonęły kościoły...”
Drugi LP Burzum wyszedł pierwotnie w ilości 1000 egzemplarzy w Deathlike Silence Prod. „Euronymousa” (identycznie było z "Burzum" i "Aske"). Gdy „Count Grishnackh” znalazł się w więzieniu, Misanthropy Records wznowiła poprzednie wydawnictwa, również "Det Som Engang Var".
Druga płyta w dorobku „Counta” zasadniczo różni się od debiutu. Jest bardziej urozmaicona i zawiera większą dawkę mroku niż "Burzum". Tytuł płyty "Det Som Engang Var" (http://www.youtube.com/watch?v=t0wtElYWHW4 ) oznacza w języku norweskim (a w jakimże innym?) "To co kiedyś było".
Płyta zaczyna się od "Den Oden Kysten", który jest klawiszowym intrem. Jakże innym jednak od standardowych, które można usłyszeć na innych płytach Black Metalowych! Zawiera ono dawkę przytłaczającej depresji i strachu. Strachu przed złem niewyobrażalnym dla nędznej istoty śmiertelnej - człowieka. Intro to powoduje, że od razu przenosimy się do ciemnego, głębokiego, norweskiego lasu i tam oczekujemy na przyjście Zła, które emanuje z muzyki z „Det Som Engang Var". I nagle jest!
Płyta zaczyna się od „Den Oden Kysten", który jest klawiszowym intrem. Jakże innym jednak od standardowych, które można usłyszeć na innych płytach black metalowych! Zawiera ono dawkę przytłaczającej depresji i strachu. Strachu przed złem niewyobrażalnym dla nędznej istoty śmiertelnej - człowieka. Intro to powoduje, że od razu przenosimy się do ciemnego, głębokiego, norweskiego lasu i tam oczekujemy na przyjście zła, które emanuje z muzyki z „Det Som Engang Var". I nagle jest!
Dwa następne utwory są utrzymane w podobnej atmosferze - atmosferze skrajnej depresji i wszechobecnego Zła, które nieodwracalnie zmienia naszą psychikę i światopogląd. Zauroczeni muzyką oddajemy się kolejnym utworom. Są to instrumentalne "Han Som Reiste" i "Naar Himmelen Klarner", tchnące smutkiem i nostalgią. Słuchając tej płyty samemu, w lesie można przenieść się do innej krainy. Do krainy mroku i piękna, piękna jakie tylko Zło może w sobie nieść... Przedostatni utwór to genialny i przełomowy w black metalu „Snu Mikrokosmos Tegn", w którym atmosfera desperacji i przygnębienia sięga zenitu. Już nie chcemy dalej żyć w tym nędznym świecie. Chcemy eksplorować nieznane śmiertelnikom wymiary, mając za przewodników Upadłego Anioła i muzykę Burzum.
Płytę zamyka „Svarte troner" – „Czarne Trony" - tytuł mówi sam za siebie... I to już koniec naszej podróży. Ale możemy odbyć ją jeszcze raz i jeszcze jeden, aż spłonie nasza dusza, nie mogąca znieść smutku i tęsknoty jaka nas trawi od wewnątrz.
„Det Som Engang Var" jest najlepszą black metalową płytą, jaka się kiedykolwiek ukazała. Więcej, jest jednym z niewielu dzieł ludzkości, które są bliskie doskonałości, które tylko Upadły Anioł może tworzyć. Jest to Dzieło, które każdy podążający drogą Zła i Grzechu musi mieć jako swoją nieświętą księgę, z której będzie czerpał mądrość i determinację, tak potrzebną, aby przywrócić panowanie Lorda Lucifera nad światem. Upadłe dusze!!! Połączmy się w tej celebracji Mroku i Ciemności!!! Chwalcie Count Grishnackh i nieśmiertelne Burzum!!! A wtedy spełnią się słowa z tej płyty: „I will open the Gates of Hell, one day...!"
Kiedy na światło (bynajmniej nie dzienne!) wychodziła trzecia długogrająca płyta Burzum, „Greifi Grishnackh” był już pensjonariuszem zakładu karnego. Za jakie dokładnie uczynki znalazł się za kratkami (bynajmniej nie tylko za ten jeden najbardziej znany), napisałem w moim artykule o Burzum, Mayhem i Black Circle... Płyta wyszła w atmosferze panującej już nagonki na black Metal. Były to bowiem jeszcze czasy, w których płonęły kościoły i zdarzały się morderstwa, których głównym prowodyrem był między innymi nasz bohater „Count Grishnackh”. Ale wracając do płyty, „Hvis Lyset Tar Oss" (dla bardzo dociekliwych: tytuł oznacza „Kiedy Światło Nas Bierze" - wiem to mało poetyckie tłumaczenie, ale tłumacząc na angielski otrzymujemy „When The Light Takes Us", co brzmi już lepiej), jest, co już chyba dla wszystkich stało się jasne, płytą przełomową. Po raz pierwszy bowiem użyto instrumentów klawiszowych w tak dużej dawce. Cała płyta tchnie wręcz pięknymi klawiszowymi melodiami, którym akompaniuje nieziemsko wydzierający się wokal i dziwne, bardzo przesterowane black metalowe gitary.
Płyta jest spokojniejsza od poprzednich, ale w zamian zyskuje dziwną przestrzeń, rzec by się chciało, że niemalże nieziemską symfonikę. Na trzecim longu Burzum są cztery utwory. Nie znaczy to jednak że jest ona krótka. Trwa bowiem sporo ponad 40 min. Utwory są więc długie i bardzo rozbudowane. Ostatni z nich „Tomhet" – „Pustka", jest zagrany tylko na instrumentach klawiszowych. Utwór podobnie jak cała reszta, przepełniony jest melancholią. Pomimo to, a może właśnie dlatego, nabiera się wrażenia, że tu już zaczęła się muzyka dla samobójców. Black metal „Grishnackha”, obok niezaprzeczalnego zła i negatywnych emocji, które w sobie niesie, zawiera bowiem bardzo głeboką dawke depresji i zwątpienia. Coś się w tej muzyce dzieje niezwykłego, a w „Hvis Lyset Tar Oss" szczególnie jest to słyszalne, że ta muzyka odbiera nam całkowicie chęć życia oraz jakiekolwiek pozytywne emocje. Jest to swoista terapia po współczesnym kulcie "dobrej zabawy" i radości. Ta płyta zdejmie uśmiech z twarzy największego nawet wesołka. Przepełnią nas uczucia rozczarowania światem i chęć ucieczki do tego lepszego, pozbawionego światła i miłości wymiaru, w którym potępione dusze mogą znaleźć ukojenie w pełni majestatu Nocy.
Najbardziej dołującym utworem jest „Inn I Slottet Fra Droemmen" - "W Zamku Ze Snów". Wielu, (to prawda!!!) zdarzyło się nawet uronić łzę podczas słuchania tego dzieła, mimo iż potem walecznie się tego zapierali :). Jeśli więc nuży cię już ciągła radość, siegnij po którąkolwiek z płyt Burzum - szczególnie po "Hvis Lyset Tar Oss" (jeszcze ich nie masz??) i zagłęb się w celebracji mizantropii, smutku i nocy. Burzum jest wielki i na wieki tak pozostanie!!
I kolejna płyta „Filosofem” z 1997 roku. Płyta jest klimatyczna. Godna polecenia fanom black metalu i dark ambientu. Atmosfera bardziej łagodna w porównaniu do poprzednich płyt Burzum. Brzmienie nie jest najlepsze jak również wokal jest mało czytelny. Mimo tego Filosofem potrafi zainteresować. Dźwięki pasują do mrocznego klimatu, przepełnionego melancholią i rozmyślaniem. Utwory te są znacznie spokojniejsze od tych zawartych na wcześniejszych płytach i w większym stopniu wykorzystano tutaj partie klawiszowe. Jest kilka ciekawych pomysłów, a dźwięki potrafią zainspirować słuchacza. Słuchając tej płyty ma się wrażenie, że Autor chciał stworzyć głębię, która wprowadzałaby słuchacza w inny świat. Na uwagę zasługuje tutaj utwór nr 5 - "Rundgang Um Die Transzendentale Säule Der Singularität", który trwając ponad 20 minut, wprowadza do naszych umysłów transcendentalny, tajemniczy klimat. W tej twórczości Varga widać odmienność w obranej wcześniej muzycznej drodze, jest nieco inny nastrój, łagodniejsza atmosfera. Ktoś kto spodziewałby się usłyszeć mocne brzmienia i blackmetalową łupankę może się zawieść. Podchodząc do słuchania tej płyty należy mieć na uwadze nastrój, czyli najlepiej odsłuchać ją nocą. Wtedy dźwięki zawarte na Filosofem będą miały pełną moc i mogą wprowadzić słuchającego w zadumę i stan rozmyślania. Da się odczuć także pewną dawkę niepokoju, smutku i zagubienia.
Polecam ją także innym osobom nie związanym z gatunkiem muzyki jakim jest metal. Piszę tak, ponieważ niektórym moim znajomym, którzy nie słuchają metalu, spodobała się atmosfera tajemniczości gdy posłuchali tej właśnie płyty. Stąd warto sięgnąć po nią, mimo że posiada słabsze brzmienie w porównaniu z chociażby Det Som Engang Var, zobaczyć co zawiera i spróbować odczytać intencje twórcy. Wtedy muzyka nabierze innego wymiaru i Filozofia ukaże przed człowiekiem nowe horyzonty.
Następne publikacje Burzum poszły zdecydowanie w kierunku dark ambientu- muzyki pozbawionej jakichkolwiek obowiązujących zasad...
Po genialnym albumie - Filosofem, będącym esencją surowego, norweskiego black metalu, w twórczości Varg'a nastąpił zwrot o 180 stopni, spowodowany dwoma czynnikami: po pierwsze, Vikernes stwierdził, że odchodzi od metalu z powodu środowiska black metalowego (zachowującego się jak "białe czarnuchy"). Po drugie, w więzieniu nie miał dostępu do żadnych instrumentów. Tak więc cały krążek Dauđi Baldrs (wydany również pod tytułem Balder's Død, z inną okładką) został nagrany w całości w formacie midi, a zawiera w sobie czysto elektroniczne brzmienia. Podsumowując: bliżej tu do Kraftwerk niż Mayhem.
Krążek jest historią Baldura. Początkowo pomiędzy utworami znajdować miał się nagrany głos lektora, opowiadający mit o bogu światła, jednak pomysł ten nie wypalił. Cała historia jest za to zapisana w książeczce - niestety po norwesku (angielskie tłumaczenie znajduje się na stronie burzum.org). Dla niewtajemniczonych, lub tych co zapomnieli: Baldur, bóg dobra, miłości i piękna, zostaje nieumyślnie zabity przez swojego ślepego brata Hadura - dzieje się to z winy Lokiego, który podsuwa Hadurowi strzałę wykonaną z jemioły. Jest to jedyny materiał, który może zrobić krzywdę Baldurowi. Hadur strzelając z łuku do Baldura ku uciesze bogów (bo przecież zwykłe strzały nie mogły go zabić) w końcu posyła w kierunku brata strzałę z jemioły. Baldur ginie, co jest zapowiedzią mającego nadejść końca świata...
Od strony dźwiękowej na płycie spotykamy dwie koncepcje: z jednej strony minimalistyczny ambient - na przykład w utworze "Illa Tiðandi", gdzie przez prawie jedenaście minut mamy powtarzający się w kółko ten sam rytm. Z drugiej średniowieczne jeśli o kompozycje chodzi, oraz neoklasyczne brzmieniowo melodie. Oba założenia sprawdzają się doskonale w swoim zadaniu: stanowieniu swoistego "soundtracka" do nordyckiego mitu.
W pełni zrozumieć geniusz tego materiału można dopiero jednocześnie słuchając i czytając historię Baldura, do czego Was zachęcam.
Następny album "Daudi Baldrs" wydany w 1999 roku podzielił fanów Burzuma na dwa obozy. Jeden, zawiedziony nowym obliczem Grishnacka, po prostu o nim zapomniał, drugi natomiast pozostał mu wierny i mimo często mieszanych uczuć, znalazł jednak w tym wydawnictwie coś niezwykłego. Najnowszy album Vikernesa z pewnością jeszcze bardziej zaznaczy ów podział. "Hlidskjálf" to w prostej linii kontynuacja tego co usłyszeliśmy na "Daudi Baldrs" i jako taki, nie może być inaczej traktowany. Jednak w przeciwieństwie do poprzedniej produkcji, Vikernes zrezygnował z "niesamowitego" narzędzia jakim jest MIDI i nagrał nowy materiał na normalnych klawiszach (ponoć tych samych, które przyczyniły się do powstania "Tomhet" na "Hvis Lyset Tar Oss"). Efekty tego posunięcia słychać już od pierwszych minut obcowania z "Hlidskjálf": nagranie jest czystsze, od strony technicznej utwory wydają się być bardziej skomplikowane. Zmiany nie ominęły także tego co najważniejsze, czyli samej muzyki. O ile na "Daudi Baldrs" mogliśmy posłuchać pięknych i podniosłych hymnów, tak na "Hlidskjálf" więcej jest stonowanego ambientu, atakującego umysł różnymi odgłosami. Tej płyty powinno słuchać się w plenerze, w absolutnych ciemnościach - wtedy doznania stają się jeszcze bardziej niesamowite.
"Hlidskjálf", podobnie jak "Filosofem" można podzielić na dwie części. Pierwsza z nich, zdecydowanie bardziej melodyjna i agresywniejsza, atakuje nas feerią dźwięków, tworząc niezwykle bogate melodie, przepełnione zawsze obecnym na płytach Burzum smutkiem. W skład drugiej, zdecydowanie bardziej stonowanej, wchodzi niezwykle różnorodna paleta ambientowych odgłosów, które z kolei tchną ciągłym niepokojem. Słuchając tego albumu, można autentycznie wczuć się w klimat czasów, o których opowiada i odnieść trafne wrażenie, że w dziedzinie budowania klimatu Vikernes naprawdę jest geniuszem. Samotne wędrówki, dzięki tej płycie stają się naprawdę czymś niezapomnianym.
Nie będę pisał o poszczególnych utworach, gdyż uważam, że rozbijanie tej płyty na kawałki traci jakikolwiek sens. "Hlidskjálf" to przygoda na jeden raz, tego słucha się jednym tchem, inaczej gubi ona swój tak misternie zbudowany klimat. Podsumowując, chciałbym jeszcze napomknąć o jednej rzeczy. Mimo, że "Hlidskjálf" jest dopiero drugą częścią zapowiadanej przez Vikernesa trylogii, to chyba jasno i przejrzyście nakreśla ona styl muzyczny, w jaki Varg skieruje się po jej ukończeniu. Wydaje się wątpliwe, żeby sięgnął jeszcze kiedyś po gitarę, stał się na powrót „Countem Grishnackiem” i zaatakował nas kolejną niesamowitą black metalową płytą, tak jak robił to w przeszłości. Varg Vikernes już raczej nie pójdzie drogą tego rodzaju sztuki, która zaniosła go za mury Bergen. Więcej, ponieważ jest to ostatnia płyta Burzum z rozwiązywanego Misanthropy, istnieje duża szansa, że Varg w ogóle odetnie się od metalu. Byłoby szkoda, ale my, fani, nie mamy już na to żadnego wpływu...
10 marca 2009 zostało ogłoszone, że po odbyciu 16 lat kary Vikernes zostanie warunkowo zwolniony z dalszego odbywania kary. Obecnie Burzum uważany jest za jednego z prekursorów i legend muzyki blackmetalowej.
W czerwcu 2009 roku Vikernes zapowiedział realizację nagrań nowego albumu. Premiera albumu wydanego przez wytwórnię płytową Byelobog Productions odbyła się 8 marca 2010 roku. Początkowo album miał być zatytułowany Den Hvite Guden (Biały Bóg), jednakże tytuł został odebrany jako rasistowski, więc został zmieniony na Belus. Zarówno tytuł Den Hvite Guden jak i Belus według Vikernesa odnoszą się do nordyckiego bóstwa Baldura reprezentującego światło, piękno, miłość i szczęście.
Najsłynniejszy ex-pensjonariusz norweskiego systemu penitencjarnego po wyjściu na wolność nie kazał długo czekać na nowe wydawnictwo. Może nawet "Belus" ukazał się zbyt szybko, bo choć to zaskakująco dobry album, mógłby być pewnie jeszcze lepszy, gdyby Vikernes poświęcił mu nieco więcej uwagi.
Z drugiej strony, rynek oczekiwał nowego materiału Burzum, trzeba więc było dostarczyć go póki trwał medialny szum, nieustannie podkręcany od dnia, w którym Varg opuścił pakę. Umiejętne podsycanie kultu, nim krążek ujrzy światło dzienne, to znak dzisiejszych czasów. A kiedy ma się taki background jak barwna i kontrowersyjna biografia lidera Burzum, zadanie to wydaje się być istotnie ułatwione. Koniec końców okazało się, że choć "Belus" (http://www.youtube.com/watch?v=sT70dG7oPNc ) momentami wydaje się nie w pełni konsekwentnym materiałem, wiadomo też, że przy jego tworzeniu muzyk wykorzystał trochę starych patentów, produkt końcowy jest rzetelny, a może nawet autentyczny i szczery.
Z poprzedzających premierę zapowiedzi człowieka-orkiestry wynikało, że nie ma co spodziewać się kontynuacji ambientowego plumkania, które wypełniało dwa ostatnie albumy. I tak jest w istocie, bowiem "Belus" na tyle płynnie przechodzi do klimatu znanego z wcześniejszych płyt, że spokojnie mógłby zostać wydany po "Filosofem". Do łask wróciły tradycyjne instrumenty i podobnie, jak miało to miejsce w przypadku "Hvis Lyset Tar Oss" oraz wcześniejszych albumów, kompozycje zostały zarejestrowane w Grieghallen, z Pyttenem za konsoletą. Ponadto, już pierwszy (nie licząc dziwacznego intra) "Belus' Doed" oparty na motywie wykorzystanym w tytułowym utworze z "Daudi Baldrs" świadczy o tym, że Vikernes wciąż nie może uwolnić się od niektórych spośród swoich starych pomysłów. Ponoć na recenzowanym krążku wykorzystane zostały nawet patenty z prehistorycznych czasów Uruk-Hai, a gdybym miał typować, gdzie się one znalazły, stawiałbym na "Sverddans". Ten zaskakujący, zwłaszcza w kontekście całego albumu, dwuipół minutowy utwór - pędziwiatr, w którym znalazła się nawet solówka, stylistycznie pasowałby zdecydowanie bardziej np. do Carpathian Forest. Umieszczony w środku albumu, w pewnym sensie rozbija go na dwie części. Jeśli o mnie chodzi, nie tylko mi to nie przeszkadza, ale wręcz podoba mi się jego rozbrajająca prostota.
Nie oznacza to rzecz jasna, że pozostałe tracki to wyżyny kunsztu kompozycyjnego. Tak oczywiście nie jest. Dość długie i raczej monotonne kawałki, w których nie dzieje się zbyt wiele, to wizytówka twórczości Burzum, w której zawsze najbardziej liczył się jedyny w swoim rodzaju klimat. Nie ukrywam, że ku mojemu zaskoczeniu recepta ta wciąż się sprawdza. "Belus" także cechuje ta specyficzna aura, przydająca muzyce nadspodziewanej głębi. Chwilami brak tu jednak trochę pazura. Takie utwory jak "Glemselens Elv" czy "Morgenroede" można było nieco przyostrzyć, ale widać taka a nie inna była wizja Vikernesa. Jego muzykę zawsze przepełniała melancholia, która tu została po prostu bardziej uwydatniona. Momentami nabiera nawet nieco "epickiego", czasem hipnotycznego charakteru ("Belus' Tilbakekomst" czyli minimalizm w najlepszym stylu). Są jednak również momenty, np. w "Kaimadalthas' Nedstigning" czy znakomitym "Keliohesten", w których przemycono więcej agresji. Być może w przyszłości uda się wyeksponować je nieco wyraźniej. W uszy rzuca się także inny sposób śpiewania Varga, nieźle sprawdzają się nawet jego czyste wokalizy, choć nie ma się co oszukiwać, że w tej materii brak mu jakichś szczególnych umiejętności.
Przyznaję, nie oczekiwałem po "Belus" zbyt wiele. Szczerze mówiąc, nawet niespecjalnie czekałem na jego premierę. Okazało się tymczasem, że album najzwyczajniej w świecie się broni, a weteran, zaszyty ponoć na jakiejś farmie w norweskiej głuszy pokazuje, że wciąż ma coś do powiedzenia. "Belus" to bardzo tradycyjny krążek; Vikernes tworzy muzykę niejako w oderwaniu od tego, co w ostatnich latach działo się i co nadal dzieje się w black metalu. Przez to, z jednej strony może sprawiać wrażenie nieco asekuranckiego, z drugiej zaś ma w sobie coś ujmującego. Pewnie nie wszystkim to wystarczy, ja w każdym razie jestem kupiony.
Vikernes ostro pracował... Po „Belus” przyszła pora na „Fallen” w 2011 roku. Widzę, że coś ostatnimi czasy zapanowała moda na dopierdalanie Count Grishnackowi. Nie będę w tym miejscu rozwijał wątków historycznych biografii ponurego Norwega, które każdy bardziej przytomny fan metalu zna lepiej niż odcień smrodu własnej skarpety. Zwrócę jednak tylko uwagę, że imć Burzum, wydając płyty "zza kratek", absolutnie nie wzbudzał takich emocji, jak teraz kiedy po raz drugi w przeciągu roku wypuszcza krążek swojego projektu, będąc w końcu wolny jak ptak. Co tak drażni ludzi uśpionych przez te 16 lat więziennego życia Varga - pojęcia nie mam. Ale zostawmy to, bo najnowszy "Fallen" hrabiego za pośrednictwem Plasitchead już na rynku i krótko rzecz ujmując, kula ziemska toczy się jednak dalej, a on... cóż, on jak zwykle zrobił swoje. Nagrał więc materiał, który dla jednych będzie szczytem gówna, dla innych tchnieniem północnego kultu klasycznie produkowanego przez jednoosobowy, multiinstrumentalny ansambl, o którym prawie wszyscy chcieli zapomnieć.
I tym razem Vikernes wziął się za bary z tematem samodzielnie. Nagrał bas, gitary, wokale i perkusję, nie siląc się na jakąś specjalną wymyślność, bo nie o to w Burzum przecież chodzi. A o co chodzi? No pewnie, że o klimat, którego na "Fallen" jak najbardziej nie brakuje i w zasadzie on jest wątkiem, na jakim w tym przypadku należy opierać ocenę zawartości płyty. Najpierw jednak zaskoczyła mnie okładka, na której ani lasu, ani ptaka, ani czerni i bieli nie uświadczysz. Nic to jednak z perspektywy emocji, jakie znajdziemy w środku. Trzeba jednak pierwej wziąć poprawkę no to, co tutaj się dzieje, a następnie podzielić to przez świadomość, że Varg chce uchodzić za ostatniego barda norweskiej krainy. Upraszczając, każda kompozycja to opowieść i także muzycznie ma taki charakter. Proste riffy, średnie tempa, powtarzalne motywy przewodnie, pejzaże dźwiękowe i tyle w temacie. Z pozoru w muzyce tej dzieje się niewiele, jednak każde kolejne przesłuchanie wciąga jak bagno. Nadmienić tylko należy, że takie wiosenne bagno, na którego obrzeżach rosną stokrotki lub pasą się łosie, bo w muzyce tym razem jakby więcej jasnych odcieni, czyt. przyjaznych dźwięków.
Najpierw intro "Fra Venderstreet" w postaci kliku wypierdzianych na półszepcie fraz i zaraz po nim wejście gitary w "Jeg Faller", która znikąd indziej, jak tylko z mayhemowego rodowodu wynika. Melodyjny czysty wokal w refrenie i dobrze znane skrzeki. Tempo raczej średnie, a barwy melodyczne, zapewne zmieściłyby się także na ścieżce dźwiękowej "Krzyżaków" Aleksandra Forda. Bez dwóch zdań jednak słucha się tego bardzo przyjemnie, że tak się wyrażę. Formuł tę rozwija także kolejny do odstrzału "Valen", z tym, że więcej w nim przejmującej histerii, która i na "Filosofem" znalazłaby swoje miejsce, tutaj jednak w zdecydowanie bardziej czytelnej wersji. Dalej zaskakuje początkowa agresja najbardziej dynamicznego na krążku "Vanvidd", w którym Burzum już sam spuszcza się ze smyczy, serwując wokale z piekła rodem, rozpostarte między blackmetalowym skrzekiem, a mające swój finał w prawie wilczym wyciu - prawie mistrzostwo świata. Więcej światła wpuszcza zaraz najbardziej bujający na "Fallen" "Budstikken", w otoczeniu pozostałych numerów wydający się po prostu mało wyrazisty. Prawie wesoła melodyjka i trochę zaszarzenia w finale. Najlepsze jednak „Grishnack” zostawia na koniec. Co śmieszniejsze, na koniec, w którym całkowicie milknie gitara i zaczyna się pojedyncze pobrząkiwanie i odgłosy plemiennego wręcz bębna. "Til Hel og Tilbake igjen". Hipnotyzująca panierka i niepokojąco piękna minimalistyczna gitara akustyczna w jego końcu wprowadzają element zadumy, ale i powątpiewanie, czy aby na pewno ktoś sobie tutaj oczka do fanów nie puszcza, względnie jaj nie robi. I to tyle. Total track time 48 minut z kawałkiem, ale kiedy to minęło? Bez jaj stwierdzam, że mimo iż za wiele się tutaj nie dzieje, to jednak ta prawie godzina spędzona z muzyką Burzum mija niepostrzeżenie. Człowiek "se" siedzi, muza się wlecze, ale wyłączać nie ma ochoty. To chyba o czymś już mówi, co?
Zaznaczyć trzeba, że ta płyta - jak zwykle zresztą w przypadku Vikernesa - wszystkim do gustu nie przypadnie. Minimalizm preferowany przez Burzum dla wielu będzie wzorcowym przykładem grafomanii twórczej. Sypną się znów zarzuty, że ot Varg znowu poszedł do kibla i w pięć minut nagrał krążek, każąc wszystkim nazywać go od razu kultowym. Fakt, kultu żadnego nie będzie, bo i czasy nie te. Wszak "Płomień na Północnym Niebie" już dawno się wypalił. Nie mogę jednak nie docenić z perspektywy całej dyskografii Kristiana, że kontynuacja zamysłu projektu jak najbardziej mu wychodzi. To nie jest muzyka do zachwytów instrumentalnych czy headbangingu. Doskonale jednak sprawdza się po zmroku zapuszczona w słuchawkach. No i ma jeszcze jeden atrybut - choć trwa dosyć długo (dla mnie powyżej deathmetalowych 30 minut to już rekord świata) i oparta jest głównie na samopowtarzalnych patentach absolutnie nie nuży. To ten boski pierwiastek, który twórców posiada niewielu. Czy lepsze od "Belus"? Nie wiem. Na pewno inne i wciąż dobre.
Szkoda, że brak tutaj miejsca na prezentację osobistych wycieczek personalnych, stąd pominięcie tematu - "co ja tak naprawdę sądzę o osobie i bio Varga Vikernesa". Trzeba jednak jasno napisać, że z twórczością Burzum może wiązać się swoisty konflikt moralny. Jak ustosunkować się do twórczości kogoś, kto ma na sumieniu istnienie ludzkie? Czy wywalić od razu poza nawias jakiejkolwiek tzw. tolerancji, czy nie zwracać na to uwagi? Mam wrażenie, że biznes sam rozwiązał tę etyczną łamigłówkę, bo fakt, że bohater tego tekstu jest mordercą jakoś specjalnie nie przeszkadzał firmom płytowym zarabiać na jego kulcie, prawda?
Słuchając najnowsze dzieło Nordyckiego wieszcza Varga Vikernesa zastanawiałem się, jaka literka mogłaby zasponsorować recenzję z tego wątpliwie doniosłego wydarzenia. I po chwili namysłu stwierdziłem, że prawie każda. Ale skojarzenia ostatniego dzieła Vikernesa z Ulicą Sezamkową nie są przypadkowe. A to dlatego, że poziom skomplikowania jednego i drugiego stoi mniej więcej na tym samym poziomie. Żeby nie powiedzieć, że „Umskiptar” niebezpiecznie zmierza w kierunku elokwencji Teletubisiów. A co z tymi literami? W celu skrócenia mąk sobie i Wam podam te najważniejsze, czyli pierwszą i ostatnią.
Zacznijmy od początku. „A” jak ambitna? Nie, odpada. Ciężko nazwać ambitnym album, na którym przez ponad godzinę nie dzieje się nic ciekawego. Jakaś tam gitara zupełnie bez wyrazu. Jakaś tam mdława perkusja i głos Vikernesa genetycznie (komputerowo) zmodyfikowany i bez growli. Przesłuchałem płytę 2 razy i nie zahaczyłem ucha o ani jeden ciekawy dźwięk. Żadnych, ale to żadnych ozdobników, pasaży czy zmian tempa. Może „A” jak ambicjonalna? To już bardziej. Burzum po raz kolejny (po „Fallen”) postanowił sięgnąć po dzieła twórców Skandynawskich. Okładka (podobnie jak w „Fallen”) jest kopią obrazu Thomasa Fearnleya a teksty zapożyczone są ze średniowiecznego poematu „Völuspá” opowiadającego o stworzeniu świata, tyle że na Nordycką modłę. Niby brzmi górnolotnie, ale chyba tylko na tym blogu. W odtwarzaczu całość jest raczej miałka i płytka jak brodzik. W zasadzie można by nazwać album aberracyjnym, czyli nieprawidłowym, wadliwym i odchylonym od normy. Bo jak nazwać coś, co wydaje się być zarejestrowanym przypadkowo i równie przypadkowo wydanym nagraniem z jakiejś próbnej sesji do niskobudżetowego filmu grozy. Natomiast „A” jak absmak (modne ostatnio słowo) chyba najlepiej oddaje moje wrażenie po rocznym oczekiwaniu na kolejne dzieło Norwega. Rocznym, bo od momentu premiery poprzedni „Fallen” nie zagościł jeszcze w moim odtwarzaczu.
Z drugiej strony alfabetu mamy literę „Ż”. „Ż” jak (zupełnie przykładowo) żałosny lub (sugerując tylko nieśmiało) żenujący. Ale czy jest aż tak źle? Co prawda muzyka zalatuje ambientem lecz ambientem nie jest. Mocno również wonieje folkiem, tyle że trudno ostatni album Varga nazwać folkowym. Trąci też prostactwem… i niefortunnie jest niczym piosenka pewnego Wesołego Romka z jednego z filmów z okresu PRLu. Czyli że „Umskiptar” to takie znowu „ch… wi co”. Poza tym ma bardzo jasną i klarowną (oraz odkrywczą niczym sztubactwo Salierego) linię melodyczną a to ratuje cały album przed nazwaniem go niewybrednymi słowami na literkę „Ż” i kieruje nasze myśli ku literce „P” jak Prymitywizm. Marna to ale jednak pociecha. Chociaż… łamię się wciąż nad tą decyzją…
A między tymi dwiema literkami masa innych. „B” jak biedny, „C” jak cienki, „D” jak długawy, „E” jak… eee, szkoda się męczyć. Powiem więc krótko. Varg Vikernes od momentu wyjścia z więzienia i wykazuje wyraźnie ogromny głód wydawania nowych albumów. Nie wiem czy to wena go tak dotkliwie męczy i nie daje spać po nocach czy deficyt na koncie bankowym powoduje przyspieszony oddech i rodzi wypieki na twarzy. Słuchając albumu nie odkryłem nawet śladowych ilości mysli twórczej czy burzy mózgu autora. Jawiła mi się za to twarz niezmącona procesem myślowym i brodzik intelektualny bohatera tej recenzji. Naśladując Goździkową dam Panu „Countowi Grishnackhowi” pewną radę. Jak następnym razem będzie miał ochotę na nagranie kolejnego tego typu albumu, to niech siądzie sobie cichutko w kąciku u siebie w domu i poczeka aż mu ta ochota przejdzie. Albowiem bezczeszczenie nazwy Burzum takimi przypadkowymi (oględnie rzecz ujmując) produkcjami winno być karane równie surowo jak palenie zabytkowych kościołów.
https://www.youtube.com/watch?v=e-ZVkESecXk
https://www.youtube.com/watch?v=gcFK1EblalQ
https://www.youtube.com/watch?v=LTaMPkdOE1c
https://www.youtube.com/watch?v=W6Nw_V0Jv6Q
https://www.youtube.com/watch?v=CFC9TXzd8Zc
https://www.youtube.com/watch?v=TxSxoHKsR5g
https://www.youtube.com/watch?v=Qz8KsxGnznQ
https://www.youtube.com/watch?v=_WQta_rZrrg
https://www.youtube.com/watch?v=JiFeDwKKSCo
https://www.youtube.com/watch?v=QAv76YmiFEc
|