Gwiazda Glena Danziga[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/danzing/2014-07-07-673] a dokładniej Glena Allena Anzalone'a - byłego muzyka The Misfits oraz Samhain rozbłysła dopiero, gdy pod koniec lat 80-tych rozpoczął on karierę solową. W zasadzie Danzig odciął się od tego co tworzył dotychczas i znalazł sposób, aby szokować w bardziej cywilizowany sposób. Debiutancki krążek zespołu przynosi dziesięć kawałków, które w gruncie rzeczy łączą w sobie esencję twórczości Black Sabbath[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/black_sabbath/2014-07-04-317], The Doors[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/the_doors/2014-07-01-62], Elvisa Presleya[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/elvis_aaron_presley/2014-07-01-91] i Mercyful Fate[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/mercyful_fate/2014-07-04-240].
Proste, bardzo piosenkowe kawałki, oparte na iście sabbatowych riffach, transowy nastrój znany z płyt The Doors, głęboki wokal Danziga nawiązujący do Morrisona i Presleya, ale uroczo balansujący na pograniczu fałszu i szczypta cięższego grania - to jest to co możemy tu spotkać. A materiał naprawdę wciąga. Otwierający płytę "Twist Of Cain" to chwytliwy numer, ale tak niechlujny w formie, że to co normalnie byłoby uznane za wadę tutaj jest zaletą. O wiele lepiej wypadają spokojniejsze kawałki takie jak "She Rides" czy genialny, legendarny już "Mother". Co zaś się tyczy szybszych numerów, to posiadają one na tej płycie dość wytłumioną dynamikę i należy patrzeć na nie pod nieco innym kątem. Celowo napisałem "szybsze" numery, gdyż w gruncie rzeczy utrzymane są one w dosyć średnim tempie właśnie ze względu na dość chaotyczną strukturę. Spośród tych kawałków wybija się najbardziej motoryczny "Am I Demon" i "End Of Time" ze świetną solówką. Solówki na tej płycie są raczej okazjonalne, ale zazwyczaj bardzo dobrej jakości.
Danzig nagrał bardzo klasyczny materiał, okraszony iście szatańskimi lirykami, które będą też zdobiły kolejne płyty tego zespołu. Nie jest to płyta idealna, gdyż znając następne płyty Danzig nieciężko znaleźć lepsze od tej. W momencie jej wydania był to chyba jednak najpiękniejszy ukłon do muzyki początków lat 70-tych, a jednocześnie nadanie tym wydawałoby się wyeksploatowanym dźwiękom zupełnie nowej jakości. I nawet jeśli nie wszystkie kawałki tutaj przykuwają uwagę, to warto tej płytki posłuchać.
Niewątpliwie pierwsze skojarzenie geograficzne, jakie nasuwa się, gdy mowa jest o hard rocku czy hair metalu, to USA i Wielka Brytania. W Polsce zapotrzebowanie na melodyjne odmiany muzyki rockowej nigdy nie było zbyt wielkie, toteż i zespołów je grających było jak na lekarstwo. Na szczęście możemy się pochwalić takimi nazwami jak Syndia, IRA, Kramer, Lessdress czy Zanderhaus[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/zanderhaus/2014-07-04-328]. Ta ostatnia grupa dowodzona przez Piotra Zandera, gitarzystę lepiej znanej na naszym rynku formacji Lombard, nagrała rewelacyjna płytę, którą spokojnie można postawić na półce obok dokonań anglosaskich tuzów.
Strategicznym atutem muzyki Zanderhaus jest głos wokalisty - Janusza Radka. Doskonale sprawdza się on zarówno w ostrych kompozycjach, jak i w delikatniejszym repertuarze. Wokalistę tego doceniono zresztą już nie raz, bowiem do dnia dzisiejszego zdobył już kilka prestiżowych nagród. Również produkcja krążka stoi na wysokim poziomie, co rzadko się zdarzało w owym czasie, a i obecnie jest zjawiskiem nieczęstym. Do tego dodajmy rasowe hard rockowe riffy wydobywające się z gitary Zandera i mamy wybuchową mieszankę o nazwie 36 i 6... Pierwszy utwór z płyty, Zła Krew, to mój zdecydowany faworyt. Podoba mi się tu absolutnie wszystko począwszy od linii wokalnych, poprzez teksty, gitarowe riffy w zwrotkach i refrenie, aż po solówkę. Ekscytację podnosi jeszcze fakt, że momentami Radek wyciąga częstotliwości podobne do Marka Piekarczyka z TSA. Do Ciebie Wciąż Płynę to kolejny popis ekipy Zandera. Bardzo ambitne słowa i udane riffy, zwłaszcza w zwrotkach. Piosenka ta promowała płytę i nakręcono do niej teledysk - dobry wybór, bo ma ona w sobie coś, co sprawia, że jest idealna do emisji radiowej. W tytułowym 36 i 6 uzyskano ciekawy efekt dość silnego kontrastu. Z jednej strony w podkładach przez większość czasu mamy gitary akustyczne, z drugiej drapieżny wokal, w refrenach z kolei pojawia się ciężki przester. Fantom jest następnym numerem, który powala mnie na kolana. Proporcje pomiędzy poszczególnymi instrumentami zachowane zostały wręcz idealnie, na czoło wysunięto nieco linie wokalne, ale słusznie, bo i tekst i melodyka są niebanalne. Jakoś nie za bardzo przypadł mi do gustu utwór Mr. Harley. Chyba z założenia kompozycja miała przypominać warkot motocyklowego silnika (i w tej roli sprawdziła się idealnie). Niewątpliwie zabieg ten powinien spodobać się harleyowcom, rockersom i ... tym, którym spodobał się kawałek Sen z trzeciej płyty grupy IRA. Brzydkie Dzieci to kolejna ballada na albumie. I ponownie dźwięki tutaj zawarte kojarzą mi się z dokonaniami IRA. Pewnie dlatego, że stylistyka ballady bardzo przypomina mi niektóre maniery, jakie znaleźć można na wydawnictwach Radomian. Na uwagę zasługuje nietypowy tekst i przednia solówka. Kolejny rocker, Demon Władzy, kojarzy mi się z pewnym księdzem z mojej dzielnicy ;). Doskonała kompozycja, dynamiczna, ostra, po prostu hard rockowa. Nieco psują mi tę harmonijną całość niezbyt przemyślane przyśpiewki typu "to taki demon" czy "uuu jeee", ale sam numer uważam za udany. Byleś Była Moja to strzał w dziesiatkę. Struktura kawałka trafia dokładnie w mój gust, głos wokalisty jest wręcz powalający, do tego jeszcze te rasowo brzmiace gitary - po prostu hit. Janusz Radek wyciąga tu takie rejestry i robi to tak płynnie, bez nawet najmniejszego fałszu, że powinien zgarnąć wszystkie "Fryderyki" z owego roku. Tekst piosenki można, a nawet należy potraktować z przymrużeniem oka... Zapomniany Sekret mógłby być kolejnym hitem. Ciężko znaleźć w nim jakieś słabe strony, nie ma się czego przyczepić, a w dodatku jeszcze brzmi dość oryginalnie. Na pochwałę wręcz zasługuje solówka utrzymana na bardzo wysokim poziomie. W C.D.N. słychać bardzo ciekawe rytmy, chociaż to chyba najsłabszy numer na płycie. W sumie byłby on hitem na jakimś wydawnictwie grupy Big Cyc, ale na hard rockowym krążku jest to raczej lapsus (chociaż doceniam sam pomysł i chęć poszukiwania czegoś nowego). Luźne podejście do muzyki mamy też w My, Ludzie z Atlantydy. W sumie pioseneczka bardzo przyjemna, aczkolwiek drażni mnie aranżacja linii melodycznych w refrenie, która brzmi jak wyjęta z "Teleranka" ;). No i następuje wreszcze gitarowy manifest Piotra Zandera, czyli instrumentalny popis jego umiejętności i niejako wizytówka projektu - Zanderhaus. Uczta dla ucha, cóż więcej pisać... Album zostaje zamknięty akustyczną wersją Brzydkich Dzieci, zupełnie niepotrzebnie, gdyż poprzednie wykonanie spokojnie by wystarczyło.
36 i 6 to w zasadzie perełka, zarówno pod względem muzycznym, jak i pod względem... występowania. Niestety płytę tę ciężko jest dostać w naszym kraju (dziwna sprawa). Ostatnie egzemplarze widziałem jeszcze jakieś 2 lata temu w formie kasetowej na stacji benzynowej. Jeśli zdarzy się gdzieś wypatrzeć ten krażek, nie pozostaje nic innego jak się w niego zaopatrzyć - wydawnictwo dobre na każda okazję, perła w polskim morzu przeciętności.
32 lata minęło od wydania albumu "Eliminator"[https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5948057444736632145/5948060397352669842?pid=5948060397352669842&oid=110062462996295510274] , dzieła, które wprowadziło ZZ Top[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/zz_top/2014-07-04-327] do panteonu sławy. Połączenie bluesowej stylistyki z mocnym, hardrockowym brzmieniem i chwytliwą melodyką sprawiło, że grupa trafiła na listy przebojów, a płyta znalazła przeszło 10 mln nabywców. Ważny był także image zespołu tworzonego przez dwóch panów z długimi brodami i trzeciego, co prawda bez brody, ale za to o nazwisku Broda, budzący skojarzenia z filmem "Blues Brothers".
Płyta stanowi zresztą idealny soundtrack do obrazu o prawdziwych facetach mknących w nieznane przez spalone słońcem szosy Ameryki superszybkimi Mustangami, Harleyami czy potężnymi ciężarówkami. Rocznicowe wydanie oprócz właściwego materiału zawiera nagrania koncertowe oraz materiał DVD z wideoklipami i występem w telewizyjnym studio.
Czekaliśmy na ten album aż 6 lat, ale warto było. Panie i Panowie, Ozzy Osbourne[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/john_michael_osbourne/2014-07-04-330] nagrał kolejny rewelacyjny album, o którym sam mówi, że jest "bardzo dobry i bardzo ozzy". I chociaż ciężko jest go porównać do wcześniejszych "krążków" Ozza i jak nigdy dotąd słychać na nim wpływy Black Sabbath ("No Easy Way Out", "Junkie" i "Black Illusion") oraz losy solowej kariery Zakka Wylde'a (Black Label Society), to nie ma wątpliwości, że Ozzy nagrał płytę w swoim stylu, a właśnie tego wszyscy oczekiwaliśmy. Nie znajdziemy tu sampli, skreczów i innych nu tone'owych bzdetów, mamy po prostu wokal, gitary, bas, perkusję i pojawiające się gdzieniegdzie klawisze. Wystarczy.
"Down To Earth" to zdecydowanie najcięższy i najbardziej "sabbathowski" album w karierze Ozzy'ego. Słychać, że tym razem Ozzman większą uwagę niż na melodie zwrócił na ciężar brzmienia utworów. Mnie osobiście taki zabieg bardzo się podoba i przyznam, że dokładnie tego oczekiwałem. Oczywiście nie byłoby takiego brzmienia bez Zakka Wylde'a, który chociaż nie napisał żadnego utworu(!), to jednak jest odpowiedzialny za tak ciężkie i sugestywne brzmienie albumu. Swoją drogą, Zakk po raz kolejny zaskakuje i pokazuje, że jest mistrzem w swoim fachu. Kiedy słuchaliśmy jego gry na poprzednich albumach Ozza, wydawało się że osiągnął już szczyt swoich możliwości. Tymczasem najpierw zaskoczył nas bluesowym Pride&Glory, potem balladowym "Book Of Shadows", żeby w końcu powalić wszystkich niedowiarków swoim piekielnie ciężkim Black Label Society. Wydawać się to może nieprawdopodobne, ale na "Down To Earth" słychać, że ten facet wciąż się rozwija. Wystarczy wsłuchać się w niesamowite solówki, w których przeszedł po prostu samego siebie ("Gets Me Through", "No Easy Way Out", "That I Never Had", "Junkie", "Black Illusion"). Wśród zalewu nu-tone'owych zespolików, które solówki uważają za staroświecki przeżytek, słuchanie takich "perełek" sprawia niesamowitą radość i przyjemność. A panowie z różnych krejzytołnów, linkinparków, limpibiskitów i tym podobnym powinni zaszyć się głęboko pod ziemią...
Nie zawodzą także nowi instrumentaliści. Mike Bordin gra dosyć oszczędnie, ale niezwykle sugestywnie i mocno (np. "Facing Hell"), natomiast Robert Trujillo, choć może wydawać się nieobecny, pokazuje wielką klasę. Ozzy? Nie zmienił się. Wciąż zachwyca, wciąż zaskakuje i wciąż doskonale śpiewa! Wielkie słowa uznania także dla producenta Tima Palmera, który naprawdę genialnie wyprodukował ten album. Ale oprócz tego sam zagrał na gitarze rytmicznej, klawiszach, a także pokazał wgniatającą w ziemię moc instrumentu o nazwie "military drums". Po raz kolejny udowodnił swoją klasę.
Nie możemy zapominać także o całej rzeszy współautorów piosenek, a są tam takie znakomitości jak Joe Holmes, Marty Frederiksen, Danny Saber, Geoff Nichols czy Mick Jones. Wszyscy naprawdę zasłużyli na pochwały. Także Ozzy, jako tekściarz, tradycyjnie świetnie się sprawdził.
Album zaczyna się od znanego z singla "Gets Me Through", który stanowi ukłon Ozzy'ego w stronę fanów. Wspaniały, trochę gotycki wstęp na klawiszach, potem świetne wejście Zakka z doskonałym riffem i linią melodyczna, a także wpadający w ucho refren i niesamowite solo... Co tu dużo pisać, po prostu arcydzieło! Następnie słyszymy nieziemski i tajemniczy wstęp na klawiszach (trochę w stylu Rammsteina z albumu "Mutter"), który znów przechodzi w świetny dynamiczny i ciężki utwór - "Facing Hell" - będący jednym z najlepszych na albumie. Warto zwrócić uwagę na demoniczny śmiech po pierwszej zwrotce (kłania się Ozzy z początków kariery solowej) i niesamowity wokal pod koniec piosenki. Natomiast trzeci utwór to kompletne zaskoczenie - przepiękna ballada "Dreamer", która zarówno pod względem tekstowym, jak i melodyjnym natychmiast kojarzy się ze słynnym protest-songiem Lennona "Imagine". Jedno jest pewne - tylko Ozzy potrafi tak zaśpiewać... Trochę kiczowaty wstęp do "No Easy Way Out" sugeruje kolejną balladę, ale już po chwili mamy riff, jakby żywcem wyjęty spod palców Iommiego. Niestety utwór został trochę przekombinowany poprzez dodanie niezbyt udanego refrenu i wolniejszego fragmentu rodem z utworu "No More Tears". Szkoda, gdyż to naprawdę dobry "kawałek". Podobny zabieg zastosowano w kojarzącym się z utworami z "No Rest For The Wicked" - "That I Never Had", jednakże w tym przypadku to się sprawdziło, a cały utwór od początku do końca zachwyca. Utwór numer 6 znowu zaskakuje. "You Know... (Part 1)" to fajna, bardzo osobista "muzyczna miniaturka", w której tekście można dopatrywać się próby pojednania z córką z pierwszego małżeństwa Ozzy'ego - Jessicą. Dopisek "Part 1" sugeruje, że możemy oczekiwać drugiej części, a zatem... kolejnego albumu Ozza(???). Kolejna piosenka - "Junkie" to dla mnie numer 1 albumu. Utrzymana w klimacie starego, dobrego Black Sabbath, okraszona świetnym rifferm i niesamowitą solówką. Warto zwrócić uwagę na tekst, w którym widać, jak bardzo zmienił się stosunek Ozzmana do narkotyków od czasów "Flying High Again". Podobny, sabbathowy charakter ma "Black Illusion", z tym że w tym przypadku można trochę ponarzekać na refren. Oba te kawałki przedziela kolejna doskonała ballada - "Running Out Of Time", podobnie jak "Dreamer" nasuwająca skojarzenia z Beatlesami. Co tu ukrywać, Ozzy jest mistrzem w pisaniu takich "numerów"! Ostatnie dwa "kawałki" uważam za najsłabsze na płycie, co nie znaczy, że są kiepskie. W obu przypadkach "szwankują" refreny. Szkoda, gdyż zwłaszcza "Can You Hear Them?", ze wspomnianym wcześniej niesamowitym perkusyjnym wstępem, apokaliptycznym wręcz riffem i bardzo "nowoczesną" linią melodyczną, to potencjalny hicior. Mówi się trudno.
Dla mnie ten album już jest klasyką. Ale czy jest najlepszy z dotychczasowych longplayów Ozza? Czas pokaże, ale ja już stawiam go obok moich ulubionych "Blizzard Of Ozz" i "No More Tears"... Jedno jest pewne - Ozzy wraz z przyjaciółmi po raz kolejny udowodnił, kto rządzi w heavymetalowym królestwie. I wciąż, mimo nagonki i wyzywania od "dziadków", pozostaje niedoścignionym wzorem dla całego metalowego świata. Howgh!
Drżyjcie nietoperze i inne żyjątka! Drżyjcie dziewice i fani popu! Oto książę ciemności Powraca! Reumatyzm mu nie straszny, wciąż ma werwę i doprowadzi Was do krzyku.
Są muzycy, którzy muzycznie nie starzeją się nigdy. Sprzedają miliony płyt, mają tysiące fanów, a jednocześnie nie stoją w miejscu. Potrafią zaskakiwać i budzić zachwyt. Takim właśnie rodzajem muzyka jest Ozzy Osbourne. O jego muzyce mówiono już wiele. Dobrze, źle- różnie. Jednakowoż jest to jedna z ikon i podpór cięższej sceny muzycznej. Nie ma chyba człowieka, który nie słyszał w swoim życiu tego specyficznego, intrygującego głosu. I oto pojawia się po trzech latach nieobecności nowe dziecko Księcia. Jest krzykliwe, głośne i bardzo, bardzo rockowe.
Na dzień dobry dostajemy solidnego kopa w postaci "Let it die". Kawałek nieco elektroniczny, mocny i ze świetnymi riffami. Po nim zostajemy zachęceni do krzyku (Let Me Hear You Scream). Ale może być to tylko i wyłącznie krzyk szczęścia i radości. Gdybym posiadała ogon, to zapewne zaczęła bym nim merdać słuchając tego kawałka. Polecam ten utwór szczególnie rano, w ramach pobudki. Ma w sobie więcej energii niż niejedna mała czarna. Dalej nasze uszy zostają uraczone raz cięższymi, raz lżejszymi numerami. Niemniej jednak w każdym z nich słychać świetne, przemyślane i wyjątkowo dopracowane gitary. Riffy nie podśmiardują starzyzną, są świeże, fantastycznie dopasowane i potrafią wzbudzić zachwyt. No, trochę nienawiści u tych, którzy nie potrafią tak grać się na pewno pojawi. Ale cóż zrobić? Lepsze takie emocje, niż żadne. Ozzy nie daje się stłamsić temu gitarowemu szaleństwu, pokazuje kto tu rządzi. A rządzi się niewątpliwie. I nie sądzę, aby kiedykolwiek dał się zdetronizować. Poza tym, kto miał by to niby zrobić?! Płyta jest wyjątkowo równa, świetnie przemyślana i zdecydowanie nie pachnie starym człowiekiem (chociaż jak widać stary Ozzy nadal może wyprodukować muzykę porywającą tłumy). Teksty szybko zapadają w ucho i przy drugim podejściu do słuchania już zaczyna się nucić razem z Ozzym.
Zdecydowanie jest to krążek godzien polecenia, myślę, że uda mu się nieźle namieszać na listach przebojów. Album skopał już kilka tyłków popowych landrynek (prawdopodobnie ilość tipsów ogryzionych z rozpaczy jest większa, niż roczne spożycie KFC w pewnym kraju na S) i w tej chwili okupuje czwarte miejsce na liście Billboardu. Hell Yeah! Czy pójdzie wyżej? Na pewno, ostatecznie Książę jest tylko jeden i łatwiej mu się wspinać do góry mimo swego zacnego już wieku, niż młodym pinkozaurom na szpileczkach.
Lata 90. to okres sukcesów zespołu. Shout[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/shout/2014-07-07-672] zasłynął głównie dzięki balladom, z Przepraszam za miłość na czele. Jednak nie obywało się bez mocniejszego rockowego kopa, który w połączeniu z chwytliwymi melodiami, dawał efekt budzący skojarzenia z IRĄ czy Azylem P (Zabierz mnie, Wejdź we mnie, Aż do krwi). Uprawiana dziś przez Shout stylistyka właściwie jest kontynuacją wcześniejszych dokonań, ale pewne zmiany są dostrzegalne. Mniej jest gitarowego brudu i zadziornego riffowania. Inną istotną różnicą są teksty, w których nie jest już tak „rozrywkowo” jak dawniej. Poza tym, chociaż Shout serwuje „stare” brzmienie, produkcja nagrań jest jednak na wyższym niż kiedyś poziomie. „Ballady” jednak stały się moją ulubioną płytą, sięgam po nią po dziś dzień...
Album „Ukeje” trochę rozczarowuje... Szzczerze mówiąc po jego współpracy z Michałem Gryzmułą spodziewałem się wiecej (połechtała mnie ballada „Nie mamy nic”). Gwarantem mieli być pozostali muzycy: Michal Frydryszek- gitara basowa, michał Dąbrówka- perkusja i Wojtek Olczak- instrumenty klawiszowe. Brzmienietej płyty bardzo rozczarowuje. Gitary np. są mocno spłaszczone, co dla mnie jest sporym in minus... Sekcja rytmiczna również wygląda dość niekorzystnie. Bardzo wysoki poziom trzyma wokal, ale tego mogliśmy się spodziewać po występach „czarnoskórego” wokalisty. Album to dobre rockowe granie... Czego zatem się czepiam? Niuanse też są przecież ważne, nie sadzicie?! Ukeje ma świetne warunki głosowe i troche szskoda, że instrumentaliści „psują” trochę efekt końcowy płyty (ninus też dla producenta, który ograniczyl czasami Damiana). Ok., czepiam się, bo „Ukeje” to naprawdę dobry album, coś dla wielbicieli klimatycznego i energetycznego rocka....
Mówiąc o muzyce rockowej mam pelną świadomość, że w Polsce brakuje dobrych muzyków uprawiających właśnie tą sztukę. Nie pomagają programy typu talent show, gdzie owszem zdarza się, że pojawia się dobry, ambitny zespół, ale i tak wygrywa program jakiś „popowy wąs”, który doskonale wpasuje się w radiową czołówkę... Adam „Nergal” Darski[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/behemoth_wstep/2014-07-05-424] tak mówił o zjawisku pt. „Talent Show”: „Z takich programów mogą wyjść zarówno plastikowe lale, które będą jak automat dawać gawiedzi prymitywną rozrywkę. To oczywiste. Nie jest jednak powiedziane, że telewizyjny show nie stworzy też kogoś, kto wygra z cyrkiem i będzie miał na tyle silną osobowość, że sam będzie stawiać warunku.”
Pamiętacie, kto wygrał pierwszą edycje programy The Voice of Poland? To Damian Ukeje- wokalista o ciemnej karnacji (dzięki ojcu z Nigerii), który wyglądem, uczesaniem i aparycją przypomina Mr. T.- bohatera kultowego serialu „Drużyna A”. jego sukces to również zwycięstwo drużyny „Nergala”, choć nie tylko. To również talent wokalisty na miarę Tomasza „Lipy” Lipińskiego- wokalisty i gitarzysty kultowego Illusion[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/illusion/2014-07-04-398] i Lipalii.
W 2013 roku ukazał się „debiutancki”(związany jest z zespołem Fat Belly Family od 2009) solowy album o mało skomplikowanym tytule „Ukeje”. Muzycznie? To doskonale połączenie bluesa i rocka z ciężkim brzmieniem agresywnego hard rocka.
W tym przypadku recenzja mogłaby być krótka: „Slash wydał nową płytę, dobra jest”. Myślę, że słowa te zupełnie wystarczyłyby za całą recenzję, a rozpisywanie się na ten temat jest zupełnie zbyteczne. Slash to ikona rocka, która swoją renomę w grupach takich jak: Guns N Roses, ale również jako wykonawca solowy.. „Apocalptic Love” w Polsce osiągnął status złotej płyty. Gdy uzna się, że „World on Fire” jest jego kontynuacją można uznać to dwojako... Malkontenci powiedzą, że t już było, ale gdy za płyte bierze się Slash i Myles Kennedy, który układa coraz to nowe partie wokalne możemy być zupełnie spokojni o jakoś merytoryczną prezentowanego materiału. Panowie wypracowalijuż swój styl: to swoiste połączenie czadu, które znamy już od 30 lat i pewnej lekkości. Nazwązania do dalekiej przeszłości można znleźć tu bez trudu, ale są one bardzo subtelne. Dla przykładu „30 Years to life” do złudzenia przypomina kultowe „Paradise City” Guns N' Roses, ale jednocześnie jest t dość subtelne. Dochodzi do tego pewna bluesowa maniera, Jimiego Page. Rówie subtelnie przemyca się na ten album elementy innych stylów. Do estetyku southern rocka nazwiązuje „Withered Delish”, w a „Avalon” pojawiają się elementy rockabily, który jest „ożeniony” z heavy metalowym brzmieniem. Początek „The Dissident” brzmi ja stara ballada coutry, ale potem się rozkręca, a mogłaby spokojnie znajeźć się wśród repertuaru młodych grup z Kalifornii. „Dirty Girl”nawiązuje do krzykliwego glam metalu. . W „Shadow Life” albo „Automatic Overdrive” znaleźc można szkołę Alter Bridge, a więc macierzystej formacji Mylesa. To klasyczny, gitarowy hard rock. Płyta trwa 78 minut. Gdy porównuje ją z „Apocalptic Love” mogę stwierdzić, że bardziej to bujało, ale nie ma o narzekać. Ciężar nie jest tak wielki jak na ostatnich pytach Alter Bridge, a więc i zwolennicy czegoś lekkiego znajdą coś dla siebie. Wdaać, że Slash i Kenedy się rozumieją.... Podumowując: Slash wydał nową płytę. Dobra jest.
Deyacoda to porządny zestaw nowoczesnego hard rocka... Nazwa tego bandu obiła mi się o uszy już jakiś czas temu, ale jakoś o tej grupie nie wiele wiedziałem, ale ich debiut „Chapter Zero”’[https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5948057444736632145/6071576413543029266?pid=6071576413543029266&oid=110062462996295510274] (pomijam wydaną w Internecie płytkę „Mechanism” z 2007 roku) wiele wyjaśnił mi czym Deyacoda jest...
Najpierw z głośników mojego odtwarzacza dobiegły jakieś niepokojące dźwięki, które już po kilku sekundach przeciął gitarowy riff (uwielbiam takie akcje)... Powiem szczerze, że nie powstydziłby się go nawet kultowy Rammstein[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/2014-07-07-677]... Kiedy jednak dołącza cały zespół, a przede wszystkim wokalista Krzysztof Rustecki od razu słychać, że zespół wychował się na muzyce lat 90-tych. W agresywnym sposobie śpiewania Krzyśka słychać najwyraźniej wpływy kultowego Alice In Chains[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/2014-07-04-395] i całej grunge'owej rewolucji, ale muszę zauważyć, że „The Way” ma też wiele wspólnych elementów z Faith No More[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/2014-07-08-709], co może dowodzić, że grupa sympatyzowała z rockiem (metalem) alternatywnym a nawet z nu metalem. Muszę jednak zauważyć, że Deyacoda w żaden sposób nie brzmi wtórnie... bo przecież gdybym chciał posłuchać sobie Alice In Chains, Nirvany[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/2014-07-04-397], Faith No More czy Rammstein sięgnąłbym sobie po oryginał, bo wszystko co oryginalne jest przecież lepsze...
Co więcej: Dzięki ekspresji i precyzji wykonawczej „Chapter Zero” prezentuje się naprawdę znakomicie i efektownie. Riffy, które serwują gitarzyści i basista Piotr Śleszyński brzmią na prawdę miażdżąco. Mają moc... Właśnie to sprawia, że zespół brzmi na prawdę światowo, gdy jeszcze sposób nagrywania płyt jest na prawdę nowoczesny.
Muzycy uwielbiają czasem coś namieszać w warstwie rytmicznej jak to ma miejsce w „Emptiness” czy „Nothing”. Bywa też, że podkręcają tempo jak w „Alive”, by nadać muzyce pewnej lekkości, a zarazem przebojowości.
„Chapter Zero” to płyta obok której ciężko jest przejść obojętnie.
Marty Friedman, znakomity gitarzysta znany zarówno z grania w Megadeth, jak i ze swoich solowych projektów, w maju 2014 wydał album zatytułowany „Inferno”. Będzie to pierwszy od ponad dekady album przeznaczony na rynek amerykański i wydany przez amerykańską wytwórnię. Friedman, od dawna mieszkający w Japonii, w ciągu ostatnich dziesięciu lat wydawał płyty przeznaczone typowo na rynek japoński, w klimatach j-popowych. Jego najnowsze dzieło ma jednak nawiązać do jego klasycznych, rockowych i metalowych produkcji. Będzie tam też można usłyszeć wielu innych, znanych gitarzystów, takich jak Alexi Laiho, Dave Davidson czy Rodrigo y Gabriela.
Chcę powiedzieć, że jeśli lubisz moją grę na gitarze, naprawdę, naprawdę polubisz nowy album. Jeśli nie lubisz mojej gry, naprawdę go znienawidzisz, bo jest to „najgęstszy” album, jaki kiedykolwiek zrobiłem, zawiera wszystkie informacje o mnie. To najbardziej Friedmanowa rzecz, jaką kiedykolwiek słyszałeś.
|