Co sądzicie o śpiewających aktorach? Mnie w pierwszych skojarzeniach od razu przyszedł myśl przegląd piosenki aktorskiej, gdzie pełen pasji artysta, gdzie pełen pasji z wyciągniętą po nimb rączką i grymasem na twarzy próbuje się zmierzyć z piosenką. Kolejnym skojarzeniem jest Jerzy Stuhr śpiewający piosenkę „Śpiewać każdy może”[http://www.youtube.com/watch?v=ENvAmLuj5ko&feature=kp] i wreszcie wykreowana postać muzyczna przez Piotra Frączewskiego- Franek Kimono.
Zupełnie niedawno do grona śpiewających aktorów dołączył Arkadiusz Jakubik. Jego pierwszym walorem było to, że zaoszczędził on słuchaczom tego do czego przyzwyczaili nas śpiewający aktorzy- tej specyficznej maniery. Jakubik pokazał również na swojej debiutanckiej płycie pt. „Młodzi”[https://plus.google.com/photos/search/dr%20misio?pid=5965409399063075314&oid=110062462996295510274], którą nagrał wraz ze swoim zespołem Dr Misio[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/dr_misio/2014-07-01-122] całkiem przyzwoity rock n’ roll; radząc sobie z interpretacją obcych tekstów Krzysztofa Vargi i Mariusza Świetlickiego. Można powiedzieć, że to najbardziej depresyjni poeci w tym kraju, ale z drugiej strony ich twórczość daje dużo do myślenia. Jest doświadczonych przez życie czterdziestolatków, którzy pomimo swych problemów wciąż się bawią- koncerty DR Misio to genialny heppening.
Muzyczną edukację Arkadiusz Jakubczyk też odebrał nie najgorszą: TSA[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/tsa/2014-07-04-322], AC/DC[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/ac_dc/2014-07-04-321], Black Sabbath[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/black_sabbath/2014-07-04-317], U2[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/u2/2014-07-01-57], Red Hot Chili Peppers[, Rage Agaist The Machine, Perfect[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/perfect/2014-07-01-75 ] czy KNŻ. Stąd też w muzyce Dr Misio dużo pozytywnego rockowego łajania.
Radiowy przebój? Chyba „Mentolowe Papierosy” [http://www.youtube.com/watch?v=CdX7g3jSbug]. Warto posłuchać...
Legenda polskiego rocka znów uraczyła swoich wiernych fanów kolejnym albumem. Bez wątpienia takie słowa choć cieszą pojawiają się niezmiernie rzadko... Gdy płytę nagrywa jednak taki zespół jak Perfect[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/perfect/2014-07-01-75 ] musi być to traktowane jak święto.
Pierwszą rzeczą, która przykuwa uwagę jest tytuł. W piosence „Wszystko ma swój czas” pojawia się motyw, a w zasadzie zbitka wyrazowa „Dadadam”[https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5947851383651907521/6028216505008455506?pid=6028216505008455506&oid=110062462996295510274]- nie ukrywam, że przypomina mi to trochę wybijanie rytmu. Gdy jeszcze weźmie się pod uwagę, że jest łatwy do zapamiętania. Bez wątpienia na album „Dadadam” warto zwrócić uwagę.
Całość zaczyna się chwytliwą balladą „Wszystko ma swój czas”[http://www.youtube.com/watch?v=kZuYff81-Fc] (właśnie z charakterystycznym zaśpiewem Grześka Markowskiego), która już teraz stała się prawdziwym hitem dość często prezentowanym w radio. Jeszcze więcej nastrojowości ma w sobie akustyczna ballada „Dla kogo”.
Dynamiki na nowym albumie Perfectu też nie brakuje. „Droga bez łez” ze względu na swoją chwytliwość nasuwa czytelne skojarzenia z hitami sprzed lat: „Ale w koło jest wesoło” czy „Po co?”. Sympatykom starego Perfectu na pewno spodoba się też „Przebudzanka”, gdzie Markowski pokazuje, że ciągle jeszcze ma w głosie tą petardę sprzed lat.
Nie można zapomnieć również o warstwie instrumentalnej, która widoczna jest np. w kawałku „Speody Tune”, która przeradza się w prawdziwy pojedynek gitarowy, a gdy gra Dariusz Kozakiewicz musi to być fenomen. Kolejnym przykładem na talent Kozakiewicza jest „Nigdy dość”.
Kawałkiem, który najbardziej odstaje od całości jest „Żyję jak chcę”. Mamy tu bardziej bujający rytm i nieco psychodeliczne pogłosy. Można powiedzieć, że jest w nim coś hip hopowego, a jednocześnie wzbogacony jest kolejnym świetnym riffem gitary Kozakiewicza.
Nie można zapomnieć również o „Expressie”, gdzie Markowski stworzył duet z Marcinem Koczotem (byłym wokalistą zespołu Chemia). W utworze „Strażak”, który zaskoczył mnie totalnie główną rolę odgrywa... Orkiestra Dęta Wilomowice. Brzmi to trochę jak pastisz, muzyczny żart, ale trzeba przyznać, że z klasą. Doskonały album...
Nigdy nie ukrywałem, że ważną rolę w mojej muzycznej edukacji oedgrał hair metal (glam metal, pop metal)[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/glam_metal/2014-07-01-5]. Była to melodyjna, rytmiczna odmiana muyzki heavy metalowej (hard rockowej). Swoją nazwę odziedziczył dzięki angielskiemu słowu „hair” czyli „włosy”, gdyż wykonawcy mieli mieli mocno natapirowane włosy.
Długo zastanawiałem się czy istnieje ciemna strona rocka... Gdy cofam się do 1992 roku przychodzi mi na myśl genialna płyta zespołu Wilki[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/wilki/2014-07-01-87]„Wilki”[https://plus.google.com/photos/search/wilki?pid=5947855416780389138&oid=110062462996295510274].
Robert Gawliński po zakończeniu projektu The Didet Bidet (w którym uczestniczył też Zbigniew Hołdys) wszedł do studia, by z pomocą zaprzyjaźnionych muzyków nagrać coś, co ostatecznie wykrystalizowało się jako debiutancki album utworzonej właśnie podczas tej sesji formacji Wilki. Znany z nowo-/zimnofalowych Madame i Made In Poland Gawliński, będąc autorem całości materiału, zaproponował coś niezwykle frapującego oraz świeżego na polskim rynku muzycznym.
Już otwierający album „Eroll” intryguje niemalże gotyckim, zimnym brzmieniem klawiszy (przy wtórze będącego w świetnej dyspozycji Gawlińskiego), które przechodzi w zabarwioną orientalnie właściwą część utworu z charakterystycznym, mantrycznie powtarzanym „Jeruzalem”. Cięższy i mroczniejszy „Nic zamieszkują demony” kontynuuje nieco bliskowschodnie wątki, dodając jednak gęstą, niepokojącą atmosferę przywodzącą trochę na myśl nowofalowe poszukiwania Gawlińskiego z lat 80. (wart zauważenia jest nawiedzony, „mueziński” quasi-melizmat Roberta). Jaśniej i bardziej przebojowo robi się w „Son Of The Blue Sky”, którego akustyczną introdukcję uczyła się grać pewnie połowa polskiej generacji domorosłych gitarzystów ostatniej dekady XX wieku, a mruczany refren nuciła ta druga, nie brzdąkająca część. Kompozycja oparta jest na zgrabnym crescendo, którego zwieńczeniem jest ekspresyjna, mocniejsza partia w środku (zaczynająca się od słów „I’d rather say…”) oraz imponująca solówka. Czadowo robi się w „Amirandzie”, gdzie Gawliński śpiewa z zabawną, rockową zadziorą w głosie. Zwrotka „Racheli” przywodzi mi zaś na myśl dokonania Maanam[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/maanam/2014-07-01-60], a w „kołysankowym” refrenie świetną wokalizą w tle popisuje się niejaka… Anja Orthodox. Szefowa Closterkeller pojawia się zresztą jeszcze raz, w klimatycznej, stonowanej „Z ulicy Kamiennej”, gdzie jej głos rozbrzmiewa już nieco częściej. Balladowy, mocno klawiszowy „Beniamin” z wchodzącym do głowy, prostym refrenem („Gdzie jest nasz dom?”) oraz wieńczącą całość (ale też i rozpoczynającą, gwoli ścisłości), kapitalną partią saksofonu wypada równie przekonująco. Eterycznie robi się zaś w „Glorii” z ładnymi chórkami Roberta, zmianami rytmu i charakterystycznym wersem „Oto moja armia”. Wymiatanie na gitarze akustycznej wprowadza nas do przebojowego „Aborygena” z ‚plemiennym’, bardzo chwytliwym refrenem. „Eli lama sabachtani” („Panie, czemuś mnie opuścił”) to zaś prawdziwy utwór-hymn. Świetnie zaaranżowane wielogłosy, klawisze (ewentualnie pomijając dość kontrowersyjne wejście pianina około 1:48, co jednak ciekawie przełamuje na chwilę nastrój utworu), „zwiewna”, delikatna melodyka oraz chwytająca za gardło interpretacja wokalna tytułu stawiają ten kawałek w szeregu najlepszych na płycie. Stonowane „Uayo” z nastrojowym zaśpiewem na koniec dobrze zamyka krążek. Kolejne utwory to alternatywne miksy znanych już kompozycji, więc ewentualnie można je sobie aplikować zamiennie z właściwym wersjami.
Debiut Wilków to bez wątpienia jedna z najciekawszych i najlepszych polskich rockowych płyt lat 90., i ten stan rzeczy się już nie zmieni. A że później Robert Gawliński porzucił piękne i uwodzicielskie Amirandę czy Rachelę na rzecz Baśki o mało wyszukanej urodzie i wdzięku starej, pryszczatej czarownicy, to już osobna historia, którą nie będziemy się tutaj zajmować. Dość powiedzieć, że Wilki już nigdy nie dobiły do poziomu zaprezentowanego na ich pierwszym długograju.
Któż z nas nie słyszał nigdy pojęcia „legenda rocka”? Jest to miano, którego używa się do okreslenia zespołu kultowego, który na stałe wpisał się w kształtowanie kultury rocka. Oczywiście sporo można powiedzieć o The Beatles[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/the_beatles/2014-07-01-63 ], The Rolling Stones [http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/the_rolling_stones/2014-07-01-64 ], Led Zeppelin [http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/led_zeppelin/2014-07-04-318 ], Black Sabbath[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/black_sabbath/2014-07-04-317 ], Deep Purple [http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/deep_purple/2014-07-04-319 ], Judas Prest, itp.
Nie wypada też zapomneić o grupach , które miały istotny wpływ na kształtowanie się polskiej sceny rockowej. Jedną z takich grup jest szczeciński Hey[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/hey/2014-07-01-61].
Można powiedzieć, że grupa ta w swojej dyskografii ma sporo dobrych płyt, które śmiało można nazywać mianem kultowych (przynajmniej na polskim gruncie; zespół miał szansę na międzynarodową karierę, ale jej nie wykorzystał). Ja wybrałem płytę, która nie tylko zyskala status kultowej poprzez hity takie jak: „Teksański”[http://www.youtube.com/watch?v=MISK-DCbNKk&feature=kp] czy „Moja i Twoja nadzieja”[http://www.youtube.com/watch?v=g2yFtyo2jME&feature=kp], ale stała się płytą rewolucyjną...
Nie będę ukrywał, że aby dobrze zrozumieć to zjawisko koniecznością jest spojrzenie na tą płytę w szerszym kontekście historycznym. W roku 1993 na rynku muzycznym ciągle szalał wirus zwany grunge, który rozpoczął się wraz z sukcesem komercyjnym płyty „Nevermind”[http://www.youtube.com/watch?v=oYnv8upTVZY], a zakończył w 1994 roku wraz ze śmiercią samobójczą Kurta Cobaina w swojej pierwotnej formie. Można powiedzieć, że wyszystkie kapele, które graly grunge w latach 90-tych zrzynały od Amerykanów jak mogły. „Grunge było w modzie, a każdy chał być jak Kurt Cobain”. Tymczasem na polskiej scenie powstaje szczeciński Hey, który w 1993 roku wydaje swój debiutanckio album i tym samym mocno miesza na rozdimej scenie rockowej. Album „Fire” [https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5947851383651907521/6029575030345569746?pid=6029575030345569746&oid=110062462996295510274] sprzedaje się w liczbie 300 tysięcy egzemplarzy!, co na tamte czasy było sporym sukcesem.
Wypełniony agresywny brzmieniem, wspieranym specygicznym i rozpoznawalnym wokalem Kasi Kowalskiej album ten doskonale wpasował się w rockową atmosferę i wzbogacił ją w element grunge’owy. Można śmiało powiedzieć , że człowiek, który za to odpowiadał- Piotr Banach doskonale czuł takie klimaty, a jego riffy wcale nie były gorsze od tych, które powstały za Oceanem. Teksty Nosowskiej nie da rady pomylić z żadną inną grupą muzyczną i w Polsce i poza jej granicami. Świadczy to o jej oryginalności.
Mroczne i surowo brzmiące (grunge’owe) są „One of Them”[http://www.youtube.com/watch?v=9HjAPcNtmBc], „Choice”[http://www.youtube.com/watch?v=DejeZM9aLCk] czy „Karą będzie lęk”[http://www.youtube.com/watch?v=poJxwg8x8sY]. Nieco bardziej klasyczny obraz rocka zyskuje „Schisophrenic Family” [http://www.youtube.com/watch?v=zx0AaweK47U](istna punkowa jazda) czy „Deisire”[http://www.youtube.com/watch?v=eHNHWchdBJ0], który nie wiem czemu kojarzy się z Iron Maiden[http://rockmetal-nibyl.ucoz.pl/blog/iron_maiden/2013-12-31-395]. bardzo mroczny jest również kawałek „Zobaczysz”[http://www.youtube.com/watch?v=MqH6LgTqKKk] z mrocznym tekstem Edwarda Stachury- świetny, choć niezmiernie depresyjny kawałek...
Nie brakuje tu również motywów subtelnych, wręcz powiedziałbym przebojowych, które kojarzą mi się z Country Love i formację Hole: „Dreams”[http://www.youtube.com/watch?v=CReoSraGrAI], „Zazdrość” [http://www.youtube.com/watch?v=fTUa3qP76wk] czy nagrany w dwoch wersjach: „Moja i Twoja Nadzieja” [http://www.youtube.com/watch?v=g2yFtyo2jME]. Któż nie zna tej piosenki, która stała się prawdziwym hitem, zwłaszcza podczas powodzi w 1997 roku. Nie można zapomnieć również o niezwykle chwytliwym i przebojowym „Teksańskim”[http://www.youtube.com/watch?v=MISK-DCbNKk] czy mniej znanym „Eksperymencie” [http://www.youtube.com/watch?v=RXqSwSa2N-I], który ma dosyć pzrewrotny tekst.
Biorąc pod uwagę, że teksty Kasi dość mocno odnoszą się do relacji damsko- męskich, które czasem sa trudne. Nie brakuje tu molestowania, przemocy czy nawet morderstwa.
Można śmiało powiedzieć, że dzięki „Fire” Hey i Kasia Nosowska weszli do pierwszej ligii polskiej muzyki rockowej. To płyta bardzo zróżnicowana, ale również subtelna czy wręcz przebojowa. Doskonały album.
Jest to blog o muzyce, dlatego nie chciałbym się na nim zajmować polityką. Są jednak chwile, gdzie często owe dziedziny życia społecznego uzupelniają się. Gdy wspominam swoje lata dzieciństwa od razu przypomina mi się dobranocka: „O dwóch takich co ukradli księżyc”[http://www.youtube.com/watch?v=bw_9Naf7SYQ][https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5947851383651907521/6029590991099885730?pid=6029590991099885730&oid=110062462996295510274]. Gdy Polską rządzili bracia Kaczyńscy film ten był zakazany ze względu na ich udzial w tym przedsięwzięciu. Animacja jednak nic z braćmi Kaczyńskimi wspólnego nie ma. Pojawił się tu natomiast genialny soundrack, za który wzięła się polska legenda rocka Lady Pank[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/lady_pank/2014-07-01-72 ] z grnialną muzyką Borysewicza i tekstami Magielickiego... Dkla starych fanów to na pewno sposobność przypomnienie sobie starych dziejów, a młodzież powinna sięgnąć po animację i muzykę Lady Pank, bo to nie tylko znakomita kultowość, to również świetna zabawa.
Jako fan Dżemu[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/dzem/2014-07-01-68 ] zdecydowałem się na recenzowanie płyty „Akustycznie”. Nie chodzi o materiał, bo są to znane od lat przeboje kultowe: Jesiony, Czerwony jak Cegła, Wehikuł czasu, Detox, List do M., Mała Aleja Róż czy Autsajder. Jest to repertuar kultrowy, który grupa miała zaprezentować w nowych aranżacjach.
Na albumie tym widać jednak smutek- brak radości tworzenia. Nie dziwi mnie to, bo to ostatnia plyta z udzialem Ryśka Riedla. Czuć, że legenjdarny wokalista Dżemu, trawiony uzależnieniem od narkotyków (przegrał z uzależnieniem) nie jest w formie...
Choć nie jest to płyta wybitna, ja mam do niej ogromny szacunek i sentyment. Na pewno pozycja obowiązkowa dla wszytskich fanów Dżemu, ale wielbicielom akustycznego grania też powinna się spodobać...
O zespole takim jak Odział Zamknięty[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/oz_oddzial_zamkniety/2014-07-01-119]można napisać naprawdę wiele. Jest to prawdziwa legenda polskiej sceny rockowej.
Niemal dekadę temu nastapiły pewne przetasowania w składzie. Przede wszytskim z OZ odszedł Krzysztof Jaraczewski, którego zastąpił Jarosław Wojk, a grupa postanowiła wydać album „Terapia”[https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5947851383651907521/6031557509708007490?pid=6031557509708007490&oid=110062462996295510274], który ukazał się 12 lipca 1993 roku. Poprzez hity takie jak: „Gdyby nie Ty”[https://www.youtube.com/watch?v=Zne9CvzDqso] czy „Sama”[https://www.youtube.com/watch?v=fzNIHxZ6er4] Odział Zamknięty na zawsze wszedł do panteonu polskiego rocka.
Ryszard Tymon Tymański[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/tymon_tymanski/2014-07-01-118] to jedna z ciekawszych postaci tworzących polską scenę muzyki alternatywnej. Założyciel takich grup jak Kury, Czan, Miłość, Trupy i Tymon & Transistors w moim mniemaniu to muzyk kultowy, łamiący wszelkie standardy, nie bojący się krzyżówek stylistycznych, przy tym stale broniący się przed brakiem pomysłowości. To spod jego rąk wyszło wiele, naprawdę wiele fantastycznych, ambitnych krążków. Jak na złość, nasze społeczeństwo kojarzy go jedynie z albumami, które zrobił, kolokwialnie mówiąc, dla jaj. Jednak humor Tymona, który kojarzy mi się z samym mistrzem – Frankiem Zappą, wcale nie oznacza prostactwa i wymaga od słuchacza ciut więcej, niż niejedna poważna produkcja. Zarówno "P.O.L.O.V.I.R.U.S."[https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5947851383651907521/6031934941385971138?pid=6031934941385971138&oid=110062462996295510274][https://www.youtube.com/watch?v=lm_qrPIceDE&list=PL1uiFy8MiCPMB69xhm5Gr2u2Jetlxuya3] Kur, jak i "Wesele" Transistorsów to wielka dawka dobrego dowcipu i nieoczywistych piosenek, jednak przyznać trzeba, że to ten pierwszy album jest bardziej bezkompromisowy i daje solidniejszego kopa. Postaram się go Państwu przybliżyć.
To miała być najgłupsza płyta świata. Tymański postanowił strzelić pstryczka w nos wszystkim gatunkom muzyki. Podkreślam słowo "wszystkim", bo Rychu nie wyśmiewa na głos tylko disco-polo czy hip-hopu, ale także gatunki, które sam wykonuje – chociażby jazz i rocka. Robi to w taki sposób, że gęba sama się śmieje, choć wydawałoby się, że nie jest to wysublimowane, pełne polotu poczucie humoru. Powtórzę jeszcze raz: to miała być najgłupsza płyta świata. Słychać to już od początku, kiedy to Kury raczą nas disco-polowym "Śmierdzi mi z ust", którego tekst nie traktuje o niczym innym, jak właśnie o przykrym zapachu z ust głównego bohatera. Skoczny refren, zapewne zatrząsłby remizą, wszyscy po kilku kolejkach świetnie by się przy tym kawałku bawili. I to z uśmiechem. Ten właśnie utwór jest idealnym przykładem swoistego dualizmu "P.O.L.O.V.I.R.U.S.a". Pewnie wielu pomyśli "O czym ten recenzent pieprzy!?", ale wystarczy wsłuchać się w warstwę muzyczną większości piosenek zawartych na płycie – wcale nie są one takie błahe i banalne, a czasem wręcz zaskakują ambitnymi partiami. "Jesienna deprecha" to kolejne disco-polo, które mimo tytułu bawi. Kawałek wieńczy fajna, saksofonowa partia. "Nie martw się, Janusz" to odjazd całkowity. Wstęp stanowi monolog przetworzonego głosu, w którym słyszymy teksty na temat antykoncepcji. Dalej robi się bardzo fajnie, bo na bazie elektronicznego loopa muzycy Kur grają rewelacyjne partie. Jest tu pełno smaczków – od jazzu, po niemal frippowskie zagrania. "Dlaczego?" to inne spojrzenie na poezję śpiewaną. Zaczyna się nawet nastrojowo, ale... no właśnie. Tymon i spółka nie zrobili tej płyty dla nastrojowych, pościelowych balladek. "Czy lubisz robić gówno? Czy myślisz, co to śmierć?" - tym nas chłopaki częstują i właśnie to, mimo wszystko, powoduje niepowstrzymywany atak śmiechu. "Kibolski" to parodia hip-hopu, traktująca o pseudokibicach w bardzo ironiczny sposób. Podkład jest majstersztykiem, posłuchajcie! Knajpiane, brzmiące trochę retro "Sztany Glany" swoim refrenem rozbujają każdego. A że przy tym wszyscy będą ryczeć ze śmiechu, to co innego... Tytuł "Ideałów Sierpnia" mówi sam za siebie... Tymon wyśmiewa polityczno-wyzwoleńcze wielkie songi i robi to w niezłym stylu. Podejrzewam, że fani metalu słysząc gitary w obu częściach "Trygława" byliby zadowoleni. Inaczej już z tekstem... Growlowane teksty: "Jestem dobry!!! Ustępuję miejsca starszym w tramwaju" raczej odbiegają od metalowej stylistyki, ale wszystkich poza żelaznymi fanami gatunku z pewnością ubawią. "Nie mam jaj" to z kolei strzał prosto w muzyków reggae. "W Babilonie zdrada, każą nosić jaja, a jaja podnoszą emocje i wywołują wojny" – no nie zabawnie? Zabawniej jest w "Szatanie", w którym Tymański naśladuje manierę wokalną Artura Gadowskiego. To chyba mój ulubiony numer z drugiego albumu Kur. Ludzie dziwnie na mnie patrzą, gdy nucę sobie refren... "Mój dżez" to parodia wiadomo czego, tytuł wszak mówi nam wystarczająco wiele. Ryszard wygłupia się, ale tak naprawdę ma zupełną rację, śpiewając: "Bo dżezu nikt nie kuma, man". "Adam ma dobry humer" to wolna interpretacja tradycyjnego "Teraz jest wojna" na temat volksdeutschów, ubeków i duchownych. W countrowym "O psie" zespół nabija się z osób znęcających się nad czworonożnymi, jest to rzecz jasna dość czarny humor, ale czego innego się spodziewać? "Lemur" to przyjemny numer, ale zaskakuje to, co usłyszymy na samym końcu. Kury ukryły bowiem jeszcze jeden, dziwny utwór, w którym usłyszymy solo perkusyjne i tymonową recytację. Pomiędzy utworami na płycie możemy też posłuchać trzech "Gadek" o koszykówce, podczas których Tymański cały czas prowokuje durnymi tekstami. Bardzo urocze przerywniki...
"P.O.L.O.V.I.R.U.S." to dzieło szalone, ale to szaleństwo sprawia, że jest to płyta genialna i kultowa. Niełatwo jest celowo zrobić muzykę kiczowatą, a co dopiero muzykę dryfującą pomiędzy kiczem a artyzmem, do tego tak eklektyczną. Dla jednych beznadziejna, dla innych genialna. Mnie ten wirus zaraził, teraz kolej na Państwa...
Kasia Kowalska[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/kasia_kowalska/2014-07-01-71]- w latach 90-tych jedna z najbardziej utalentowanych wokalistek grajacych pop- rocka. Cóż można powiedzieć o jej płytać?... Dla jednych to tylko radiowa komercja... A dla mnie? Gdy przy płycie majstruje nie kto inny tylko Grzegorz Ciechowski- płyta musi być przyjęta jako wydarzenie...
Debiutancka płyta 21-letniej wówczas wokalistki. "Gemini", czyli zodiakalny bliżniak, czyli dwoistość, rozdwojenie. I taka też jest ta płyta, dwoista. Raz jest ostra, drapieżna i dynamiczna, innym razem, delikatna, nastrojowa i ciepła. Jednak nigdy nie obojętna. Zawsze pełna emocji i szczerych uczuć. Zaczynamy od utworu tytułowego, ostry riff i niemalże wykrzyczany tekst o podwójnej naturze bliźniąt (i kobiet?). "Wyznanie" to taka trochę ballada, chęć bycia z ukochanym za wszelką cenę, nawet kosztem własnej wolności. Za to "Jak rzecz" jest od odtrąceniu, muzycznie w podobnym temacie jak poprzedni utwór. "Heart of Green" - śpiewana w duecie z Robertem Amirianem (współkompozytorem i patronem płyty) po angielsku piosenka o, jakżeby inaczej, miłości. Budowaniu mostów i odnajdywaniu się kochanków. Akustyczny i przebojowy podkład z wplecionym dźwiękiem fletu dodaje intensywnych kolorów do palety pastelowych i dosyć smutnych barw płyty. "Oto ja" to wyznanie - taka jestem. Normalna, kochająca, ale twarda i walcząca o swoje. Wątpliwości i strach przed pozostaniem samą to tematy "Kto może mi to dać". Piękna ballada, tylko gitara i flet, i głos - cudowny, pełen bólu i strachu. Pełen bluesa z wstępem i wysuniętym na plan pierwszy hammondem jest kolejny śpiewany przez Kasię utwór "I never Loved a Man". Nawet temat jest bluesowy, o zdradzie i silnym uczuciu, które nie gaśnie. "Do Złudzenia" to kolejna piękna ballada. O zatraceniu, o zazdrości, o miłości. Ostry i rockowy, wbrew tytułowi jest "Cukierek". Metalowy riff i krzyk Kasi o zaborczej miłości. "No Quarter" - cover Led Zeppelin w interpretacji Kasi wypada drapieżnie, ale też kobieco. Wypada jak własny kawałek wokalistki. Znakomicie wpasowuje się w stylistykę albumu. Daje też odrobinę oddechu. Kolejna piosenka zaśpiewana po angielsku to powiew wiosny. W sercu, w duszy, rośnie miłość. Gitara również podąża za uczuciem, jest śpiewna i oplata nas ciepłymi dźwiękami. Pełna pasji i bluesowego pazura jest kolejna pieśń "I Need You". Hammond znów wkracza do akcji, pełni niemalże pierwszoplanową rolę, poza oczywiście głosem Kasi, w ciągu ponad 9-minutowej kompozycji. Mnóstwo tu ducha starego, dobrego Zeppelina. Na koniec klasyk klasyków "Dziwny jest ten świat" w znakomitej interpretacji. To właśnie jest cała Kasia, drapieżna, pełna pasji i bólu, otwarta na ludzi i czasami naiwna. Jedna z lepszych polskich płyt. Szczera i nietuzinkowa. A Kasia, będąc współautorką niemal całego repertuaru, wtargnęła z butami w ten nasz polski rock. I mimo pesymizmu, który króluje w tekstach jest jakieś ciepło płynące z głośników. Słowiańska dusza i rockowy pazur. Połączenie piorunujące.
Ponad trzydzieści lat przyszło nam czekać na wznowienie kultowej płyty zespołu Perfect[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/perfect/2014-07-01-75] zatytułowany po prostu „Perfect”. Można oczywiście cieszyć się, że wznowienie nastąpiło w ogóle.
Dziś już takie płyty jak „Perfect” się nie ukazują. Każdy kawałek, który na owej płycie pojawiały się piosenki mające pierwiastek przebojowości. W tym wypadku to ogromna zasługa Zbyszka Hołdysa, który miał wybitny talent by tworzyć piosenki, które staną się ponad czasowe.
Dziś nie ma chyba osoby, która nie znałaby „Lokomotywy z ogłoszenia”, „Bla, bla, bla”, „Ale w koło jest wesoło”, „Nie płacz Ewka”...
Coś co może się przydać kolekcjonerom i fanom polskiego rocka.
Nie będę owijał w bawełnę, że kluczowe, wręcz królewskie miejsce w mojej muzycznej edukacji odegrał Queen[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/queen/2014-07-01-54]. Usilnie staram się przypomnieć, który z albumów tej formacji zajmuje w moim sercu miejsce wybitne... Myślę, że chyba wydany w 1991 roku przez wydawnictwo „Parlophone” album „Innuendo”[https://www.youtube.com/watch?v=oHGLLKj9k5w][https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5947851383651907521/6045919205836724146?pid=6045919205836724146&oid=110062462996295510274]... Czego się tak dzieje? Nie jest to jakieś dzieło wybitne... Ale ok., jakoś trudno atakować mi dzieła Queen, a zwłaszcza „Innuendo”...
Królowa już w latach 80-tych XX wieku zgubiła gdzieś swoją artystyczną duszę z lat 70-tych, gdzie zespół gral rocka lub nawet hard rocka. Nie można powiedzieć, że „The Gome”, „The Miricele” czy „Hot Space” są złe... Ba, powiem więcej, chwilami są one bardzo dobre... Trochę mogą poczuć się rozczarowani fani, którzy znają i cenią sobie płyty z lat 70-tych... Czy to oznacza, że artyzm Freddie’go (Freddie Mercury) i jego kolegów rozpłynął się? Tego nie mogę powiedzieć, bo przecież „inne”- to nie to samo co gorsze...
Gdy jednak słucha się płyty „Innuendo”ma się wrażenie, że zespół zrobił sobie drzemkęw latach 80-tych , by na poczatku następnej dekady obudzić się i to dość stanowczo. Queen nie zapomniał jak się gra agresywną odmianę rocka... I w tym może jest magia, która mnie tak pociąga...
Zmiane tą słuchać od samego początku... Śmiem twierdzić, że „Innuendo”- tytułowy utwór to dzieło epokowe na miarę kultowego „Bohemian Rhapsody”. Zaczyna się niezmiernie i mrocznie. Od razu słuchać, że miało być to coś więcej niż tylko jakas tam pioseneczka do radia, zbudowana na kanwie komercji. To mocne riffy i żadnej ściemy w postaci „cukierkowego nastroju”. Po paru minutach tego natarcia, następuje totalny obrót klimatu, Braian May odkłada swoją gitarę Old Lady i sięga po... gitarę akustyczną... jest w tym refleksyjność, tęsknota? Nie wiem, ciężko to opisać... Piękny moment, a gdy do May’a dosiada się Steve Howe ów efekt po prostu powala... No i wokal Freddie’go- znów wzorem kultowego „Bohemian Rhapsody” opera. No i solowka May’a- po prostu poezja. W utworze tym spotyka się więc wszytsko co lubimy w Queen, a utwor trwa zaledwie 6 minut!
Niestety później nie ma już takiej progresywnej maniery jak w tytułowym utworze (a szkoda, bo to mógłby być naprawdę ciekawy materiał). Na pocieszenie zostaje nam mroczny „I’m going slightly med.”- utwór z jajem, po którym az prosi się następny światowej klasy hit, ale taki nie następuje, a szkoda... To „Headlong”- rockowy kawałek- lubię tego słuchać, to czego jestem czepialski?... No może, dlatego bo po nim mamy „I Can’t live witch you”- taki utwór nie wiadomo po co, całkowity brak wyrazu i chyba najsłabszy moment na płycie. Podobnie rzecz się ma z „The Hitman”, który jest niepotrzebnie wydłużony na koniec. Zaczyna męczyć... „Don’t Try So Hard” jest już zdecydowanie lepsze- spokój i refleksja, i to krótkie solo, które ma swój klimat. No i na maksa rozpędzone „Ride The Wind Wind” do tego kawalka ma się po prostu słabość... A „All God’s People”- taki trochę dziwny „Toffik”, ale za to oryginalny... A wszystko co oryginalne jest lepsze: „dżinsy, dolary, „”All God’s People” też” i oczywiście przywolany Toffik [https://www.youtube.com/watch?v=beEFENt_AzU].
„These Are The Day’s Of our Live” to swoista piosenka pożegnalna Freddiego, a to, że sprawą teledysku, który powstał na kilka tygodni przed jego śmiercią na AIDS. Freddie w czerni i bieli „puszcza oko” i te słowa „I still love”. Nie jest to jego osttani utwór, jak sądzą niektórzy (ostatni jest „Mother Love”).
„Delilath” to znów dziwny utwór, bo o miłości do kota.
No i na koniec mistrzostwo, utwór, który zmienił moje życie i na staęl zakorzenił ogromną miłość do muzyki rockowej. O takich utworach mówi się: „na zawsze”! „The Show Must Go On”... Powiem krótko- ten stan trwa już 23 lata i nie ma ochoty się skończyć- owo show musi trwać...
Lata 90-te Xxwieku to czas, gdy MTV świetnie radziło sobie z muzyką. Stacja co jakiś czas „wypluwała” serię albumów unplugged. Swoje tuzy nagrywali: Poul McCarntey, Eric Clapton, Bon Jovi, Bryan Sdams czy Nirvana. Można było mówić o zupełnie nowym gatunku. Każdy mógł sprobować swoich sił (nawet zespoły o mocnym brzmieniu) by móc zaprezentować się „bez prądu”. Ale co było minęło. MTV już dawno przestało być stacją muzyczną. Prezentują programy dziwnej treści,a muzyka (tym bardziej fajne muzyczne produkcje nie istnieją!)? Upadła też idea nagrywania albumów „bez prądu”. Muzycy zawsze nagrywaja takie albumy „przy okazji”, a o ich wartości muzycznej lepiej nie mowić... Nirvany Unplugged mogłem słuchać godzinami, a dzisiejszych albumów?...
13 kwietnia 2013 roku w londyńskim Cadagan Hell dla 900 osobowej publiczności Skunk Anansie dał nietypowy koncert. Publika nie szalała jak zwykle, a wsłuchiwała się w akordy i delikatny i niezmiernie pokorny głos Skin. Na koncercie mamy też materiał przekrojowy, bo zespół zaorezentował kilka piosenek z każdej płyty.
Magiczny wieczór otwiera „Brazen (Weep)” , a potem dostajemy „Bacause of You”, później „Secretly”, „You Sare Me”, „Squander”, „God Lovers Only You”, czy cover „You do Something To Me”.
“An Acoustic Live London” czaruje atmosferą i idealnym intymnym brzmieniem. Rewolucji nie ma, bo Skin i koledzy pokazali jak zagrać dobry akustyczny koncert, także wszyscy, którzy spodziewali się fajerwerków będą zawiedzeni. Szału nie ma! Jest zatem dobra robota i nawiązanie do tradycji gwiazd MTV z serii koncertów „bez pradu”.
„News of the World”[http://metal-nibyl.ucoz.pl/photo?photo=26] Queen[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/queen/2014-07-01-54] to album dwóch utworów – tego z najsłynniejszym bitem w historii muzyki oraz tego niezbędnego do przeprowadzenia finału każdej imprezy sportowej. Można jeszcze wspomnieć niepokojącą okładkę z robotem… I tyle. Czyżby? Czy naprawdę jest to, jak wielu twierdzi, album, który przypieczętował koniec tego wielkiego Queen? Nie jest to już zabawa rockiem, nie znajdziemy tu szalonych prób łączenia rocka z operą ani skomplikowanych, progresywnych form. Zespół skierował się w stronę prostoty, pop-rocka i bardziej eklektycznego grania (co było jeszcze bardziej widoczne rok później na Jazz). Skończyło się na tym, że News of the World nie dorosło do wysokich oczekiwań po A Night at the Opera i A Day at the Races, przez co zbierało po premierze bardzo różne opinie. Nie przeszkodziło to jednak krążkowi w osiągnięciu statusu poczwórnej platyny w Stanach Zjednoczonych i podwójnej w Wielkiej Brytanii.
Sukces komercyjny zapewniły dwie kompozycje, które stały się, tuż obok „Bohemian Rhapsody”, jednymi z najsłynniejszych dzieł Queen. „We Are the Champions” powstało jeszcze w czasie tworzenia A Night at the Opera, ale musiało poczekać na swoje miejsce na albumie. Zresztą stylowo czuć wyraźnie, że ten kawałek pochodzi z wcześniejszego okresu działalności zespołu. Być może opóźnienie premiery „We Are the Champions” umożliwiło utworowi osiągnięcie tak wielkiej sławy i dziś jest to kolejne dzieło Mercury’ego, bez którego trudno wyobrazić sobie świat.
„We Will Rock You” to druga strona A podwójnego singla oraz zupełnie inny, muzyczny świat – uproszczenie formy muzycznej do absolutnego minimum. Brian May w jakimś wywiadzie wspomniał, że bardzo chciał stworzyć coś, co byłoby na tyle przystępne, żeby błyskawicznie trafić do słuchaczy i pozwolić im bardziej zaangażować się w koncerty. Efekt jest do dzisiaj piorunujący. To już nie jest tylko prosty utwór – to element pop-kultury. Po trzydziestu pięciu latach wciąż wystarcza jeden takt, by wiedzieć co jest grane…
Po tych dwóch kompozycjach przychodzi czas na resztę albumu. Przyjrzyjmy się jej bardzo szczerym okiem… Roger Taylor wreszcie ukończył odjazdowe i łopatologiczne „Sheer Heart Attack”, które miało na celu ponabijać się z przybierającego wtedy na popularności punk-rocka. Wyszło takie rockowe mockumentary. Muzycznie słabe, ale sprawdzało się na koncertach. O wiele bardziej podoba mi się druga kompozycja Taylora, którą napisał i zarejestrował niemalże sam – „Fight From the Inside”. Ciężki, stylowy riff i o wiele wolniejsze tempo. Bardzo rasowy, ale niedoceniany utwór. Mamy też przepełnione melancholią „All Dead, All Dead”, które mimo ładnej melodii i głosu Maya nie ma zbyt wiele wyrazistości. Dużo lepiej prezentuje się „Spread Your Wings” – chwytliwy refren, słodko-gorzka melodia i charakterystyczne solo Briana. Czuć tu już bardzo wykrystalizowany styl zespołu i przyznam, że jest to jedna z moich ulubionych kompozycji Queen. News of the World niestety zawiera też takie, których nigdy nie lubiłem. Za najsłabszy moment uważam bardziej niż erotyczne „Get Down, Make Love”. Po prostu do mnie nie przemawia. Może dla kogoś atrakcją jest posłuchanie jak Queen opiera utwór na basie i perkusji. Dla mnie jest za bardzo jadowity i brzmi bardzo sztucznie. Tak samo obojętnie przechodzę obok zarejestrowanego jednym ciągiem w studiu „Sleeping On a Sidewalk”. Kolejny raz brakuje tu czegoś, co by dodało muzyce wyrazistości. Na szczęście trzy końcowe utwory albumu rekompensują te wpadki. Jest niezwykle przyjemne „Who Needs You”, które wpada w pamięć przez świetną pracę gitar. Jest romantyczne i brawurowe „It’s Late”, gdzie Mercury kolejny raz pokazuje klasę jako wokalista. No i ta odrobinka melancholijnego bluesa (a raczej jazzu) na pożegnanie. Idealna na długie, samotne wieczory.
News of the World nie jest już dziełem tak błyskotliwym i wysmakowanym jak poprzednie, ale pozostawiło po sobie wiele dobrego. Jest to, pomijając sportowe hymny, sporo muzyki, której słuchanie wciąż sprawia sporo przyjemności. Osobiście zawsze wolałem późniejszy Jazz, ale od czasu do czasu lubiłem sobie wracać do tej płyty, choćby dla „Who Needs You”, „It’s Late” czy „My Melancholy Blues”. Nie jest to równy album, ale czy kogoś powinno to obchodzić po 35 latach od premiery?
Wszak lata mijają, z każdymi igrzyskami czy EURO będą się pojawiały i znikały kolejne „Waka Waka” jakichś Shakir, a „We Are the Champions” będzie towarzyszyć sportowcom już do końca świata. I nawet Jarzębina tego nie zmieni. Znakomita płyta.
Nie wiem, czy sprawiły to piguły, ale te piosenki są po prostu piękne – powiedział „Rolling Stone’owi” Caleb Followill, zapytany, czego można spodziewać się po czwartym albumie Kings Of Leon[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/kings_of_leon/2014-07-01-55] gdy zespół przebywał jeszcze w studiu. Czy wam też włączyło się czerwone światło alarmowe? Kings Of Leon i – aż trudno to napisać – piękno? Czy można wyobrazić sobie jeszcze bardziej niedobrany zestaw elementów? Mistrzowie chropowatości i piękno? Sumienie zapijaczonej Ameryki i piękno? Faceci, którzy zwykli karmić się przygodnym seksem i piękno?
Przyzwyczajajcie się, moi drodzy. Kings Of Leon dorastają, albo przynajmniej chcą, byśmy tak o nich myśleli. Już nie w głowie im antyprzeboje, już nie chodzi o rock’n’roll w najbardziej zepsutej postaci. Teraz jest bardzo, ale to bardzo poprawnie i rzetelnie. Only By The Night brzmi, jakby została wycięta z szablonu wzorcowych amerykańskich melodii. Pierwsze dwa numery jeszcze nie zaskakują – są hipnotyczne, mroczne, mocne, jazgotliwe, w stylu Charmera z przedostatniej płyty. Przy pierwszym kontakcie Sex On Fire równieżnie wzbudza wątpliwości – jak każdy artysta, także i Kings Of Leon potrzebują singlowej pierwszej dziesiątki w Wielkiej Brytanii. Omamieni faktem, że to kolejna płyta TEGO zespołu, nie dostrzegamy tak od razu, że gitarka jakaś taka wypolerowana. A potem jakby obuchem w łeb – Manhattan, który ma w sobie więcej pompy niż wszystkie płyty U2 i Arcade Fire razem wzięte. Brytyjscy recenzenci uwielbiają w takich sytuacjach używać określeń „stadionowy” i „przestrzenny”. I co z tego, że mamy tu wielopoziomowe harmonie wokalne, zupełnie jak u Coldplay, co z tego, że Matthew postanowił przebrać się za The Edge’a. Teoretycznie koszmar, praktycznie (a nie mówiłem!) – piękno. Serio. A potem to już do końca jedziemy tym lirycznym klimatem, choć niektóre z pomysłów aranżacyjnych prowokują do postawienia pytania, czy z tymi pigułami to jednak nie przesadzili, np. w 17 pojawiają się najprawdziwsze dzwonki (czyżby celowali w świąteczny singel?). Całość sprawia wrażenie nieprzyzwoicie – nawet jak na ten zespół, którego sukces opiera się na umiejętnym korzystaniu z tradycji – klasyczne. Notion czy I Want You to przecież nic innego jak wujek Bruce po paru głębszych. Najmocniejsze jest Be Somebody, przejmujące wyznanie hedonistycznego zagubienia. No właśnie, mimo że brzmienie całości jest znacznie uładzone, zmysł obserwacyjny nie stępił się wcale. Stąd też dostajemy jedenaście dosadnych, introwertycznych opowieści o przegranej walce z alkoholowym uzależnieniem, o dziwkach, które same włażą do łóżka, o szukaniu swego miejsca, wykrzyczanych, wyszeptanych, wyjęczanych przez Caleba, którego pamiętnikiem zdaje się być głos gromadzący wszystkie rozczarowania, porażki i butelki whisky. Sprytnie sobie to wszystko panowie wymyślili – zaczęli od szczeniackich chaotycznych przyśpiewek, teraz, świadomi niewyobrażalnego wręcz dystansu, jaki przebiegli od czasu pierwszej płyty, przygotowali zestaw niezwykle mocnych piosenek. Kings Of Leon nie muszą starać się o miejsce w panteonie najważniejszych. Oni zwyczajnie już tam zasiadają, i to w loży honorowej.
Już pierwszy album The Doors[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/the_doors/2014-07-01-62] to kwintesencja stylu tego zespołu. Ciekawe, że muzycy o tak eklektycznych upodobaniach zdołali tak wcześnie podjąć te wątki brzmienia, aranżacji i kompozycji, które ostatecznie zdefiniowały styl kwartetu. Najbardziej „doorsowskie” w tym zestawie Break On Through (To The Other Side), Light My Fire i The End zawierają wszystko to, co dziś najmocniej kojarzy się nam z ich stylem. Teksty o przedziwnie – jak na rock – powikłanej obrazowości, przeskakujące błyskawicznie i zwinnie od typowych zwrotów popkulturowych epoki do poetyki wyniesionej przez Jima Morrisona z lektury francuskich symbolistów – Rimbauda i Baudelaire’a. „Mantrowe” rytmy i bluesowe riffy gitary, basu, organów i fortepianu tworzące rdzeń warstwy instrumentalnej. Nietypowe zestawienia brzmień i stylistyczna różnorodność gry gitarzysty Robby’ego Kriegera obok barokowo-klasycznych motywów klawiszowca Raya Manzarka dopełniają tu już całkiem dojrzały styl Doorsów. Różnorodne walory głosu Morrisona, szeroka (jak na rockmana) skala wokalnych wcieleń – to coś, co było w tych nagraniach wykorzystane w pełni. Frontman The Doors przechodził bardzo naturalnie od „obojętnych” i „zmęczonych”, niskich rejestrów do rozpaczliwie wyżyłowanych krzyków. Można uznać, że doskonale przekazywał nastroje związane z gwałtownym buntem przeciw światu, fascynacją nieuniknioną śmiercią czy obojętnością wobec realiów życia. Jego teksty i sposób, w jaki je wykonuje, zawsze wprowadzają jakiś artystyczny element, który głęboko zapada w pamięć.
Tło muzyczne, na którym Morrison rozwijał swoisty literacki „strumień świadomości” w dużej mierze było oparte na bluesowo-riffowej tradycji. Słuchacza, który kojarzy Doorsów wyłącznie z ich największymi przebojami, może zdziwić duże znaczenie rozmaitych „muzycznych korzeni” w dorobku kompozytorskim zespołu... Charakterystyczne wątki ówczesnej muzyki popularnej pojawiają się w różnych postaciach już na pierwszej płycie Doorsów. Można jednak odnieść wrażenie, że zespół ... nie miał jakiegoś jednego, wyraźnego pomysłu na styl. Tyle gatunków, stylów przeplata się w tej muzyce, iż często możemy podejrzewać, że uczestniczymy w pośpiesznie wyreżyserowanym „eksperymencie”... Co jeszcze ważne: wpływ gitarowego multistylisty Kriegera i klasycznie kształconego Manzarka na kształt aranżacji muzyki The Doors niewątpliwie wykraczał poza kanon amerykańskiej muzyki młodzieżowej połowy lat sześćdziesiątych. Stylistyczna elastyczność Kriegera przejawiała się w jego zdolności płynnego przechodzenia z jednego stylu gry w drugi. Natomiast Manzarek starannie ograniczał swoją rolę klawiszowca do kreowania „cienkich”, eterycznych brzmień na organach, fortepianie i klawesynie. Może intuicyjnie tworzyli muzyczną przeciwwagę dla poczynań Morrisona? Co też ciekawe: słychać wiele elementów stylistyki bluesowej, pochodzących z brytyjskiego rocka (Animalsi i Rolling Stonesi w Soul Kitchen i Back Door Man Willie Dixona), lecz również są ukłony w stronę konserwatywnego popu amerykańskiego (ślad Peggy Lee w The Crystal Ship). Najbardziej świadomy i wyrazisty wątek to rhythm’n’blues, który żyje w prostych riffach – zasłużenie kultowego – Break On Through i w tuzinkowych melodiach Twentieth Century Fox i I Looked At You. Co godne podkreślenia: interesująco zaaranżowany, musicalowy utwór Alabama Song (Weilla i Brechta) genialnie pasuje do dekadencji Morrisona. Natomiast długi The End, jeden z głównych powodów kontrowersyjnej sławy grupy w początku działalności, operuje w kręgu narkotycznej mantry, skutecznie podtrzymywanej przez „zmęczone i zniechęcone” barwy głosu Morrisona. Brzmi to trochę jak improwizacja słowna pod koniec forsownej sesji nagraniowej. Pojawiają się tajemnicze i piękne wątki „hinduskie” w partii gitary, reszta zespołu tworzy tło... Z kolei megahit Doorsów z tej płyty, Light My Fire, zawiera rozbudowaną solówkę organów, ale też delikatnie trąci latynoskimi brzmieniami i... jest jakby zapowiedzią pojawienia się Santany (solo Kriegera); pozwala też w pełni poznać emocjonalną skalę głosu Morrisona. Co warto jeszcze dodać: jest na tym longplayu coś w klimacie bliskim ówczesnych doorsowskich konkurentów, Jefferson Airplane (w Take It As It Comes) i również pojawia się – będąca bardzo na czasie – rozmarzona psychodelia, w End Of The Night. W sumie debiut w pełni dojrzały, na miarę tamtych, niezwykłych czasów muzycznych. Trudno nie zgodzić się z bardzo pochlebnymi opiniami anglosaskich autorów na jego temat.
Zespół Nickelback zaistniał w świadomości masowego słuchacza za sprawą utworu "How You Remind Me" z płyty "Silver Side Up", który zrobił swego czasu trochę szumu wokół grupy. Teraz, cztery lata i dwie płyty później, okazało się, że i owszem grupa wywalczyła sobie jakieś miejsce na scenie muzycznej, lecz jak na razie tamten sukces, zarówno pod względem artystycznym, jak i komercyjnym, zdaje się być dla tego kanadyjskiego kwartetu nie do przeskoczenia.
Na szczęście panowie z Nickelback powstrzymali się przed nagraniem kolejnej wersji "How You Remind Me". Co prawda, można wskazać na pewne koligacje pomiędzy tym utworem, a promującym płytę "Photograph", jest to jednak znacznie dalsze pokrewieństwo niż w przypadku piosenki "Someday", pochodzącej z poprzedniej płyty. "Photograph" natomiast posiada wszystkie elementy stylu Nickelback stanowiące o potencjalnym przeboju, jak wpadająca w ucho melodia, czy chwytający za serce refren.
Na początek otrzymujemy jednak mocny "Animals", który pokazuje zespół od najostrzejszej strony. Agresywny riff, brudne gitary, dudniący bas i śpiewający z pasją Chad przypominają, że jakby nie było, Nickelback pozostaje w jakimś stopniu spadkobiercą szkoły grunge'owej. Takich szybkich i ostrych utworów jest na płycie jeszcze kilka. Na dłużej przykuwają uwagę jednak piosenki takie, jak "Follow You Home", czy "Side of a Bullet", a to za sprawą zaproszonych gości. W pierwszej z nich możemy usłyszeć Billy'ego Gibbonsa z ZZ Top, który nadaje utworowi charakterystyczny teksański posmak. W Teksasie pozostajemy także za sprawą kolejnej piosenki. "Side of a Bullet" to hołd oddany Dimebagowi Darrellowi, gitarzyście Pantery i Damageplan. Zespół, za pozwoleniem brata Dimebaga, umieścił w tym nagraniu niewykorzystane wcześniej solówki zarejestrowane przez tego tragicznie zmarłego muzyka. Płytę "All the Right Reasons" uzupełnia jeszcze kilka utworów w średnim tempie oraz parę ballad, z których najlepiej brzmi chyba "If Everyone Cared".
Chociaż gitarowego zgiełku na krążku nie brakuje, Nickelback pozostaje w dalszym ciągu zespołem popowym, w tym sensie, że jego głównym zadaniem jest dostarczenie przyjaznych radiu utworów. Kilka z tych na "All the Right Reasons" ma szansę zagościć na trochę w eterze nie tylko rockowych rozgłośni. Z drugiej strony, na brak dobrych rockowych albumów ostatnio nie możemy narzekać (choćby najnowsze krążki Spiritual Beggars, Corrosion of Conformity, czy przede wszystkim, będący w zbliżonej kategorii wagowej, znakomity "In Your Honor" Foo Fighters) i w tym zestawieniu propozycja Nickelback może okazać się niewystarczająca dla bardziej wybrednego słuchacza.
Już sama okładka "Old is Gold"[http://metal-nibyl.ucoz.pl/photo?photo=39] pokazuje, że mamy do czynienia z poważnym wydawnictwem. Przedstawiony na niej potężny dąb zdaje się sugerować powiedzenie "starych drzew się nie przesadza".
|