Nie będę owijał w bawełnę, że black metal[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/muzyka_rockowa_czesc_xii_black_metal_cz_i/2014-07-01-36] od zawsze był bliski mojemu sercu. Wiem, że są tacy (znawcy), którzy stwierdzą, że jedyny właściwy to ten norweski, na maksa surowy... A symfoniczny black metal? Nie taki element jest nie dopuszczalny...
No ale ja nie jestem ortodoksem... Uwielbiam każdy rodzaj brutalnej ekspresji... Gdy lata temu poznałem Behemoth zacząłem poszukiwać innych zespołów, które może nie są aż tak popularne, ale potrafią nie źle łupać... Tak poznałem białostocki Hermh[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/hermh/2014-07-05-418].
Premierze nowego krążka białostockiego Hermh towarzyszyły bardzo buńczuczne zapowiedzi muzyków co do jakości brzmienia oraz dojrzałości muzycznej materiału. Ponadto po latach współpracy z Witching Hour Prod. i Pagan zespół przeniósł się do Mystic Productions. Nowy wydawca bardzo hojnie zainwestował w nową ekipę w swoich szeregach, wykładając ponoć największe pieniądze w historii polskiego metalu na realizację teledysku. Wszystko to wyglądało naprawdę obiecująco, a rzeczone wideo do "Hairesis", które obejrzałem przed wysłuchaniem całej płyty, narobiło mi jeszcze większego apetytu.
Gdy otrzymałem swój egzemplarz do recenzji - pięknie wydany digipack, z tekstami i polskimi tłumaczeniami oraz bonusowym DVD dokumentującym proces powstawania materiału - pomyślałem sobie "musi być dobrze"...
Znany mi już "Hairesis" świetnie się nadaje na otwarcie płyty - szybki, agresywny wstęp, chwytliwy refren, monumentalnie brzmiące chóry, nawet nieśmiała solóweczka się znalazła - murowany hit. Niestety - to tak naprawdę pierwszy i ostatni utwór, który wywarł na mnie duże wrażenie od początku do końca. "Hairesis" wyraźnie wybija się ponad resztę materiału, słuchając kolejnych utworów ciężko jest znaleźć coś równie frapującego. Oczywiście cała płyta to przyzwoitej jakości symfoniczny black metal, charakteryzujący się bardzo dobrym brzmieniem (materiał nagrywany w studiu "Hertz" pod okiem braci Wiesławskich), ale czegoś tu brakuje. Owszem - pojawiają się ciekawe momenty - chóralne zaśpiewy w "Lord Shall be Revealed" czy w "Sin Is The Law", bardzo ciekawa inwokacja i początkowy motyw w "Eyes of the Blind Lamb", akustyczny wstęp do "Gnosis", ciekawe riffy i podniosły śpiew w "Who Can Be Against Us". Niestety wszystkie dobre pomysły zbyt szybko giną w typowym blackowym galopie ("kto pierwszy do końca piosenki?!") i w taki to sposób większość materiału się "rozchodzi" i najzwyklej w świecie nudzi. Za mało się dzieje, brakuje zmian tempa, całość zbyt monotonnie gna do końca płyty, nie zostawiając słuchaczowi wielu okazji do "powieszenia" na czymś ucha.
Dobry, solidny album, świetnie brzmiący, pięknie wydany, ale spodziewałem się więcej. Czuję spory niedosyt...
Duże uznanie dla Mystic Productions za wydanie "Cold Blood Messiah"[https://plus.google.com/photos/search/hermh?pid=5948486141489127490&oid=110062462996295510274] w takiej formie, przy zachowaniu bardzo przystępnej ceny (podobnie jak wszystkich pozostałych - nota bene - świetnych rodzimych produkcji z katalogu olkuskiego wydawcy).
Z Dimmu Borgir[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/dimmu_borgir/2014-07-04-236] mam poważny problem, bo na tą formację można patrzeć z dwóch perspektyw: jako fan norweskiego black metalu i jako fan muzyki heavy metalowej. Ci pierwsi będą zawiedzeni , że ekipa „Shagrotha” sprzedała się komercji (co w środowisku black metalowym jest nie dopuszczalne i nie nagrywa płyt pokroju „Stromblat” czy ewentualnie „Enthrone Darkness Triumphent”... Ja zdecydowanie zaliczam się do drugiej grupy... Dostaje album do łapy, album ląduje w odtwarzaczu, a ja oddaje się muzyce... Albo wprawi mnie w hipnozę, albo zdegustuje, albo zdegustuje, albo sprawi, że pozostanę obojętny... Innej możliwości nie ma...
„In Sorte Diaboli”[https://www.youtube.com/watch?v=W2a1IfoZdGU&list=PL736F69890A4A4BFC][https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5948476649868911777/5948479215924069042?pid=5948479215924069042&oid=110062462996295510274] to cholernie dobry album!, który może nie wbija w fotel, ale na pewno dodaje sporą dawkę przyjemności (a uwierzcie mi to też się liczy). Przede wszytskim zespół na tym albumie ujął dobrze proporcje między tzw. „grą orkierstową” (charakterystyczną dla symfonicznego black metalu), a „gitarowym graniem”. Są więc blasty, ciężkie riffy, industralnie zmiksowany wokal „Shagrotha” i czysty heavy metalowy śpiew „Vortexa”... Produkcja płyty jest na bardzo wysokim, przyzwoitym poziomie- nie jest to „piwniczny black metal”,a wysoko wyspecjalizowane danie, może spodobać się fanom nie tylko ekstremalnego grania. Brzmienie Dimmu Borgir już od paru lat jest na dobrym, wysokim poziomie, bo słuchać każdy dźwięk, a skomplikowane kompozycje brzmią naprawdę przejrzyste...
Jedyne co można zarzucić tej płycie to brak zróżnicowania, co dla mnie jest sporym minusem, bo zaczyna mnie to trochę męczyć i nie ukrywam, że po pewnym czasie muszę odpocząć od norweskich barbarzyńców- a szkoda, bo to na prawdę zajebista horda i dobra płyta na długie zimowe wieczory (i nie tylko!). Płyta ma jednak spójną całość,a w piosenkach pojawiają się na ciekawe motywy (to one sprawiają, że dany kawałek staje się rozpoznawalny i się nie zlewa w jedną całość)...
„In Sorte Diaboli” potwierdza, że zespół jest w wysokiej formie i stał się najbardziej rozpoznawalnym norweskim zespołem black metalowym na świecie. Można obawiać się jednego, że zespół stał się za mało „black metalowy”, a za bardzo „gwiazdorski”... Szczerze mówiąc nie wiem na ile album Dimmu Borgir jest przejawem kompozycyjnej wszechstronności, a na ile przemyślanym tworem, naładowanymi riffami i aranżacyjnymi nowinkami... Płyta na pewno warta swej renomy...
Ponowne wydawanie albumów jest czysto komercyjnym posunięciem. Nie inaczej jest w przypadku Dimmu Borgir[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/dimmu_borgir/2014-07-04-236] i ich albumu „Stormblast”[https://plus.google.com/photos/search/dimmu%20borgir?pid=5948479297008617634&oid=110062462996295510274] pierwotnie wydanego w 1996 roku. Jest jednocześnie pewna różnica odrywająca Dimmu Borgir od schematu.
W 1995 roku gdy nagrywali Stormblast, mieli niezbyt udany kontrakt z Cacophonous, małe zaplecze budżetowe a co za tym idzie mało czasu na nagranie albumu, którego brzmienie w rezultacie było fatalne, i z którego zespół dumny raczej nie był. Muzycznie jednak jakoś się Stormblast bronił i przyniósł już rok później razem z ep-ką Devils Path, intratny kontrakt z Nuclear Blast. Potem kariera zespołu rozkręciła się błyskawicznie, ogromny sukces Enthrone Darkness Triumphant, i kolejne albumy potwierdzające nie tyle komercjalizację muzyki zespołu co znakomity zmysł kompozytorski i nie przeciętne zdolności techniczne. Jako, że ostatnie dwa albumy sprzedały się w ponad milionowych nakładach zespół miał wystarczająco dużo czasu i pieniędzy by sobie odpuścić po 10 latach wytężonej pracy. Do leniów jednak nie nalezą i pomiędzy kolejnymi koncertami i albumami zrodził się pomysł ponownego nagrania Stormblast.
Skład zespołu uzupełnił znany z Mayhem, Hellhammer grający na garach godnie zastępując nieprzeciętnego ale i porywczego Nicka Berkleya. Hellhammer nie mniejszą jest gwiazdą perkusji i poza jego czysto technicznymi możliwościami Dimmu Borgir na pewno miał wzgląd na potencjał komercyjny jego pojawienia się w kapeli. Oczywiście jednak najważniejsza w ogólnym rozrachunku jest muzyka.
Dimmu Borgir nagrał Stormblast A.D. 2005 tak jakby nagrywał go 10 lat wcześniej. Nie słychać tu orkiestry, czystych wokali Vortexa, teksty są jak w oryginale są po norwesku. Zmieniło się jedynie brzmienie, które można określić tylko mianem doskonałego a jednocześnie brutalnego. Same kompozycje poza drobnymi zmianami melodii i kilkoma pomysłami nie różnią się bardzo. Zresztą taki był zamysł w tworzeniu od nowa tego albumu. Chociaż jest wyjątek w postaci utworu "Sorgens Kammer". W pierwotnej wersji kawałek ten był oparty jedynie na grze klawiszy i pianina, bez wokali i instrumentów. W 2005 roku utwór został od nowa skomponowany, z wokalami, norweskimi tekstami i stałym instrumentarium, zachowując strzępy melodii pierwotnej wersji. Jest wolny, ciężki i agresywny, znakomicie komponujący się w całość płyty. Nowy jest też niegdyś skomponowany lecz nie nagrany "Avmaktslave" dostępny w limitowanej edycji razem z bonusowym dyskiem DVD, na którym można znaleźć 5 nagranych z koncertu utworów.
Kompozycje na albumie mają średnie tempo, nieraz przyspieszają jak w tytułowym "Stormblast" oraz w "Vinder Fra En Ensom Grav" i "Guds Fortapelse - Apenbaring Av Domme", które są zresztą najciekawszymi utworami na płycie. Wokale Shagratha są znakomite, od dawna jego artykulacja jest bardzo czytelna i brutalna zarazem a zwierzęce odgłosy w tle potwierdzają jego znakomity zmysł jako wokalisty, mimo, że ze standardowym czystym wokalem nie ma on wiele wspólnego. Dimmu Borgir prezentuje poziom nieosiągalny dla 90% zespołów na black metalowej scenie, przynajmniej pod względem technicznym i to słychać w każdym dźwięku.
Dodatkowym atutem tego wydawnictwa jest dołączona płyta dvd, na której znajdziemy pięć utworów zarejestrowanych na festiwalu Ozzfest 2004, pokazująca jak na żywo wypadają Norwegowie. Chociaż zamiast ponownego pokazania numeru The Kings Of The Carnival Creation (wcześniej umieszczono go na DVD pt. World Misanthropy) mogli dodać inny kawałek. Trzeba jednak przyznać, że Dimmu na żywo wypadają przekonywująco, przynajmniej w stosunku do wielu niezbyt pochlebnych opinii na ich temat.
Jednakże pomimo wielu zalet tego krążka jest to pozycja przede wszystkim dla fanów zespołu, oponenci i tak będą zniechęceni komercyjnymi aspektami tej produkcji a część fanów tym, że to nie jest jednak długo oczekiwana nowa płyta. Pod względem muzycznym Stormblast A.D. 2005 się broni i myślę, że warto go wysłuchać.
Uwielbiam tą kapelę. Uwielbiam Cradle Of Filth za oryginalność, nieprzewidywalność, za ciągłą podróż w coraz to nowe rejony muzyczne. Za to, że mając w dupie opinie innych i idiotyczne oskarżenia o komercję Dani i spółka dalej ciągną ten wózek wyznaczonym tylko i wyłącznie przez siebie szlakiem. Po wydaniu znakomitego "Nymphetamine" słuch po wampirach z Suffolk zaginął. Widziałem ich w 2005 r. w Katowicach na Metalmanii i muszę przyznać, że długo zbierałem się po kopniaku prosto w twarz. W międzyczasie, jak to zwykle u CoF bywa, kilka razy zmienił się skład. Do grupy dołączył czeski bębniarz Martin "Marthus" Skaroupka, gitarzysta Paul Allender i klawiszowiec Rosie Smith (udziela się jedynie na żywo).
Na nowe dziecko formacji przyszło mi czekać dwa lata. Kredki zawsze były bardzo regularne, a to w dzisiejszych czasach, szczególnie u kapel z takim stażem naprawdę rzadko się zdarza. Czekałem pełen nadziei, bo dwa ostatnie krążki Brytyjczyków rozwaliły mnie na kawałki. Byłem naprawdę ciekaw tej płyty, wiedziałem, że i tym razem Dani i spółka czymś mnie zaskoczą. Opinie innych i próbki materiału z sieci nie nastrajały optymistycznie, ale nie można przecież oceniać płyt po mp3. Gdy tylko krążek o wdzięcznej nazwie "Thornography" [https://plus.google.com/photos/search/cradle%20of%20filth?pid=5948478732672550706&oid=110062462996295510274] pojawił się w sklepach, niemal natychmiast dorwałem go w swoje łapska.
Pierwsze, na co zwróciłem uwagę to szata graficzna. Tak beznadziejnej, plastikowej okładki Kredki jeszcze nie miały, ale przecież to tylko cover.... Wrzuciłem album do hi-fi i moje obawy niestety się potwierdziły. Płyta wydawała mi się jakaś taka... nijaka. Po kilkunastu przesłuchaniach w mojej głowie została jedynie jedna wielka pustka. Wkurzyłem się, bo doszedłem do wniosku, że chłopaki tym razem naprawdę poszli na łatwiznę i nagrali krążek pod publiczkę. Strasznie denerwowały mnie te pedalskie popowe wstawki, drażnił mnie tylni wokal Ville Valo z HIM, który do tej muzyki pasuje jak pięść do nosa. Wkurzał mnie wreszcie beznadziejny cover "Temptation", beznadziejnego bysbandu, którego beznadziejnej nazwy nie chce mi się nawet pamiętać. Dzisiaj nie oceniam tego albumu tak nisko. Po jakimś czasie, zacząłem dostrzegać w nim pozytywy, a teraz nawet mi się podoba. Jego główną wadą jest to, że jest bardzo nierówny. Obok naprawdę świetnych numerów, są i takie, które nigdy nie powinny ujrzeć światła dziennego. Jest to zdecydowanie najbardziej "miękki" i najbardziej melodyjny album Cradle Of Filth. O ile na "Nymphetamine" widoczne były jak na dłoni fascynacje thrash metalem, o tyle na "Thornography" chłopaki poszli jeszcze dalej, garściami czerpiąc z klasycznego heavy.
Na płycie znajdujemy 12 kawałków. Mi przypadły do gustu szczególnie trzy z nich. Numer dziesięć, czyli "Rise The Pentagram" to jeden z najlepszych wałków Cradle Of Filth. Jest to instrumental, ale nie do końca, bo w troszkę przy długim wstępie udziela się jakiś ziomek. Później jest jednak pięknie. Mamy tu wszystko, czego dusza zapragnie: nastrojowe plumkanie na klawiszach, znakomite melodie, świetne mięsiste riffy i genialne aranżacje orkiestrowe. Po prostu CUDO! Bardzo podoba mi się także "Lovesick For Mina", przypominający trochę klimatem utwory z "Dusk...". Warto tu zwrócić uwagę na świetne intro na akustyku. Z kolei "Libertina Grimm" kojarzy mi się z najlepszymi motywami z "Nymphetamine". Znakomite riffy, ostry jak brzytwa wokal Daniego... jednym słowem super! Niestety obok bardzo dobrych kawałków znajdziemy na "Thornography" także gnioty. O "Temptation" nie będę się wypowiadał, bo szkoda mi klawiatury. Powiem tyle, że dla mnie ostatni album wampirów z Suffolk kończy się na przedostatnim utworze. Niedosyt budzą jeszcze dwa kawałki - "Tonight In Flames" i "Byronic Man", a to za sprawą wokalu Ville Valo z HIM, który po prostu bardzo mnie irytuje.
Naprawdę ciężko podsumować tą płytę. Byłby to bez wątpienia znakomity krążek, gdyby nie niepotrzebne eksperymenty i zupełne zbędne smaczki, które psuja obraz całości. "Thornography" jest na pewno zupełnie inna niż "Nymphetamine" i każdy poprzedni album Kredek. Jest bardziej melodyjna i najbardziej nawiązuje do klasycznego grania.
Choć może nasza rodzima scena metalowa nie cierpi na brak kapel blackowych, to jednak trudno wśród nich znaleźć coś ciekawego i przykuwającego uwagę na dłuższą chwilę. Szczególnie w symfonicznych odmianach "czarnego" metalu. Trafiają się jednak perełki, a taką jest z pewnością pochodząca z okolic Warszawy Vesania[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/vesania/2014-07-05-470]. Zespół, który nie dość, że tworzy muzykę intrygującą, to również dba o jej stronę wizualną, czego dowodem interesująca szata graficzna i zdjęcia wewnątrz debiutanckiego "Firefrost Arcanum".
Porzućmy jednak obrazki, bo płyta broni się sama. W marszowych odgłosach "Mystherion. Crystaleyes" rozpoczyna się kilkadziesiąt fascynujących minut opętańczych dźwięków blackmetalowego obłędu. Dominują numery dość długie, sześcio-, siedmiominutowe, a ich długość mogłaby sugerować, że są one rozwlekłe, nudne i nieciekawe. Nic bardziej mylnego, słuchając "Firefrost Arcanum" nie można się nudzić - kompozycje są rozbudowane, zaskakują różnorodnością riffów, partii wokalnych i klawiszowych rozwiązań, które nie są tylko tłem dla reszty instrumentarium, a całość nosi znamiona szaleństwa kontrolowanego. Mimo blackowej konwencji Vesania czasami płynnie od niej ucieka, co niezwykle korzystnie wpływa na wspomnianą wcześniej różnorodność. W tej otchłani chłodnego obłędu kryje się też niekiedy dawka melodii, melodii które nieśmiało wdzierają się między szaleńcze tempa i skrzeczące wokale. Album uzupełniają dość zagadkowe intra tworząc w efekcie całkiem spójny materiał. Wszystkie elementy, zarówno gitary, klawisze, jak i wokale, budują niezwykły obraz pełen niepokojącej atmosfery, mroku i mistycyzmu.
Vesania debiutuje naprawdę bardzo dobrą płytą. Choć poprzeczka została wysoko postawiona, jednak wierzę, że następca "Firefrost Arcanum" nie zejdzie poniżej wyznaczonego poziomu, bo w tym zespole tkwi spory potencjał. W przyszłości ta grupa może całkiem nieźle namieszać wśród "czarnej" braci.
Nie doczekaliśmy się płyty takiej, jak znakomite debiutanckie "Firefrost Arcanum". Mamy "God The Lux", album bardziej zróżnicowany stylistycznie, z niewielkimi wpływami death metalu i inną manierą wokalną Oriona. Tragedia? Nic z tych rzeczy. Nie widzę powodu, dla którego Vesania[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/vesania/2014-07-05-470] miałaby nagrywać kopię poprzedniego krążka. Nad tym, czy "inaczej" znaczy "źle", zastanówmy się jeszcze raz słuchając "God The Lux".
Co może denerwować?
Na pewno średnio popisowe wokale Oriona. Głos ledwo wyłania się zza lawiny dźwięków, brzmi mało wyraziście, a za sprawą komputerowego miksu do złudzenia przypomina wokal Shagratha z Dimmu Borgir. Druga sprawa to deathmetalowe nawyki, których Orion nabawił się w Behemoth, a Daray w Vaderze. Szczególnie wyraźnie słychać je w utworze tytułowym i "Fireclipse". Gdyby wyciąć klawisze, otrzymujemy typowo deathowe młócenie, którego nie powstydziłaby się żadna z wyżej wymienionych kapel.
Co może się podobać?
Cała reszta. "God The Lux" to przede wszystkim kawał porządnego black metalu, dobrego technicznie i świetnie zgranego z klawiszami. Siegmar wykazał się kapitalnym wyczuciem i zamiast zapychać utwory niepotrzebnymi dźwiękami, stworzył może mniej popisowe, ale za to wspaniale budujące klimat partie symfoniczne. Utwory na "God The Lux" są zróżnicowane i można je podzielić na te, w których słychać Emperora z "Anthems..." i na "Dimmu Borgir w wersji polskiej". Klasycznie blackmetalowe numery, takie jak "Rest In Pain", "Legions Are Me" i rewelacyjny "The Mystory" niczym nie ustępują kompozycjom z uwielbianego "Firefrost Arcanum". Ale Vesania potrafi też zagrać inaczej. Kawałki takie, jak "Phosphorror" czy "Posthuman Kind" brzmią jak brakująca część borgirowskiego "Death Cult Armageddon". Sami oceńcie, której Vesanii wolicie słuchać. Bo o to, że panowie poradzą sobie w każdej stylistyce, jestem spokojna.
Przyznaję, kusiło mnie, żeby ocenić album na dziewięć punktów. Ale żeby zmobilizować Oriona do pracy nad wokalem i jego staranniejszą obróbką, daję osiem. Tak na wszelki wypadek.
Symfoniczny black metal to chyba jedna z najpopularniejszych gałęzi metalu w ogóle. Dimmu Borgir[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/dimmu_borgir/2014-07-04-236] czy Cradle Of Filth[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/cradle_of_filth/2014-07-05-416] sprzedają na całym świecie ogromne nakłady swych kolejnych wydawnictw i sięgają najwyższych miejsc list przebojów (szczególnie Dimmu w Skandynawii).
U nas w kraju z kolei prym w tej dziedzinie grania symfonicznego wiodą Devilish Impressions[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/devilish_impressions/2014-07-05-537] i Vesania[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/vesania/2014-07-05-470] właśnie. Opisywana tutaj kapela to swoisty dream team na rodzimej scenie metalowej: Orion z Behemotha[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/behemoth_wstep/2014-07-05-424], Daray z Vadera[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/vader_1/2014-07-04-261], Siegmar - uważany za czołowego polskiego klawiszowca oraz Heinrich i Valeo. Jak uważa wiele osób, największym miernikiem możliwości dla zespołu jest jego trzeci album. Po dwóch udanych aktach czas na crash-test ich najnowszego dzieła. I wyszli oni z omawianego starcia obronną ręką.
Pierwsze co rzuca się w ucho to obfitość zaserwowanych na Distractive Killusions[https://plus.google.com/photos/search/vesania?pid=5948480770715249778&oid=110062462996295510274] dźwięków. Warszawianie obrali tu mocno klawiszowy kierunek rozpoczęty już na God The Lux, dość odległy zaś od surowości zawartej na Firefrost Arcanum. Bujne, pyszne klawiszowe pasaże i sample nie stanowią dla pozostałych dźwięków tylko czysto estetycznego dodatku - w wielu miejscach wybijają się na pierwszy plan, nadając ton całej muzyce. Orkiestracje w Vesanii z albumu na album dostają coraz więcej miejsca i czasu. Oczywiście jednak esencją pozostaje niezmordowane, blackowe łojenie! Riff pędzi za riffem, Daray obija swój zestaw z istną furią, w tle bulgocze bas, a nad wszystkim góruje różnorodny wokal Oriona, który trzeba przyznać sięgnął po wiele form ustnego przekazu. Nowością niewątpliwie jest natomiast pojawienie się solówek. Niektórym odbiorcom nie przypadło to do gustu, ja jednak uważam, iż ten rodzaj grania dodatkowo ukoloryzował i tak już barwne przesłanie zespołu. Szczególnie świetnie Valeo (bo on jest za ten element odpowiedzialny) popisał się w "Infinity Horizon", ale w innych miejscach też zdecydowanie daje radę.
Dzięki kompozycyjnemu bogactwu i zróżnicowaniu przekazu "Distractive..." słucha się przyjemnie i nie odczuwa zmęczenia materiałem. Najpierw muzycy mocno przywalają, zaraz potem pojawiają się obrazy malowane przez Siegmara, nagle zabłyśnie solówka, to znowu gdzieś zacznie się brzmieniowe kombinowanie (choćby "Silence Makes Noise (Eternity - The Mood)"). Czasem zawieje też grobową atmosferą ("Hell Is For Children"), bądź twórcy dadzą czas do zastanowienia ("Distractive Cryscendo"). Na koniec zaś zaserwowano nam cover włoskiego Bulldozer (coś ostatnio w modzie jest ich przerabianie) pt. "Neurodeliri", będące chyba najszybszym i najbardziej żywiołowym nagraniem serwowanym na "DK". Zresztą każda propozycja ma swój własny charakter, odrębną strukturę, sączy się lub też potężnie uderza w nasz ośrodek słuchowy, przez co nie ma miejsca na nudę i wtórność.
Syndrom trzeciej płyty zdecydowanie nie przypałętał się do Vesanii, zespół nagrał pozycję jeszcze ciekawszą od i tak niebanalnych poprzedników. Oryginalne aranżacje, ale i drzemiąca w krążku moc sprawiają, że mamy do czynienia z całkiem smakowitym black metalowym kąskiem, suto przyprawionym klawiszami i emanującym ciekawym klimatem. I na pewno nie gorszym od twórczości sławnych Norwegów czy Brytyjczyków. Brawo Vesania!
Trudno być obiektywny recenzując dokonania kolegów, ale cóż postaram się być obiektywny... Pochodzący z nieznanych bliżej rejonów Polski Daemonicium[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/daemonicium/2014-07-04-270] istnieje od kwietnia 1996 roku. Jednak dopiero cztery lata później, gdy skład przybrał realne kształty, zespół na poważnie zajął się komponowaniem i działalnością muzyczną. Od tamtego momentu grupa nagrała demo "Lord Of Moon", natomiast powstały w parę miesięcy później w studio Hertz "Through Time And Death"[https://plus.google.com/photos/search/Daemonicium?pid=5999974297295776386&oid=110062462996295510274][https://www.youtube.com/watch?v=7rGKBuOgIU0] jest jej pierwszym pełnoczasowym materiałem.
Debiut Daemonicium zawiera sześć numerów z pogranicza melodyjnego i klimatycznego black metalu, od którego na kilometr pachnie gotycką atmosferą. Utwory zbudowane są na agresywnych gitarach, skrzeku (wspartym dla uwypuklenia pewnych partii growlem) i zgrabnie zagranych, choć nieco ckliwych i cukierkowych klawiszach (mniej lub bardziej wysuniętych). Na trwającym ponad pięćdziesiąt minut "Through Time And Death" sporo się dzieje, zwłaszcza dzięki szerokiemu spektrum temp (od typowo blackowej młócki przez niemalże doomowe zwolnienia po dość stonowane fragmenty) i wokalnej różnorodności, niekiedy jednak ta muzyczna wielobarwność środków przekazu przynosi wręcz odwrotny skutek i długie, rozbudowane kompozycje zaczynają nużyć. Świetnie natomiast broni się produkcja tego albumu, jego porządne, klarowne brzmienie robi naprawdę pozytywne wrażenie. Również warsztatowi kapeli trudno cokolwiek zarzucić, materiał zagrany jest sprawnie i nieźle technicznie.
Podsumowując, pomimo kilku zarzutów skłamałbym pisząc, że "Through Time And Death" to słaba płyta. Przeciwnie, muszę przyznać, że jak na debiut pierwsza płyta Daemonicium prezentuje się więcej niż przyzwoicie i w swojej stylistyce jest to jedno z ciekawszych tegorocznych wydawnictw na naszym podwórku. Płyta uszczęśliwi prawdopodobnie zwolenników twórczości niemieckiego Graveworm, choć mniej ortodoksyjni amatorzy klimatów też pewnie znaleźliby tu coś dla siebie. Mocne siedem punktów dla debiutantów demonstrujących black metal o silnie melodyjnym zabarwieniu.
Tak gorąco wyczekiwany, utęskniony nowy album wizjonerów ze Szwajcarii, w końcu rozbrzmiał w moich uszach. A zabrzmiał on na dobry początek numerem tytułowym. Już podczas drugiego przesłuchania śpiewałem z Vorphem, "One nation, generation...", niesamowita dawka melodii i przebojowości, murowany hit! Po tak wyśmienitym początku aż mnie skręcało w oczekiwaniu na więcej.
I co chciałem, tom dostał. "Promised Land" - nafaszerowany elektroniką i właściwą tylko dla Samaela dynamiką, zmusił moją głowę to bliżej nieokreślonych ruchów. Singlowy "Slavocracy" zaskakuje. Wersja ostateczna jest inna od tej, którą zespół zamieścił przed premierą na swojej stronie internetowej. Tym razem Samael[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/samael/2014-07-04-300] brzmi pełniej, potężniej, słychać robotę Waldemara Sorychty (producent albumu). Odrobinę oddechu i zwolnienia wprowadza orientalnie zabarwiony "Western Ground", który bardzo silnie kojarzy się z poprzednim LP zespołu - Reign Of Light.
Powrotem do potężnego i energicznego grania jest kompozycja zatytułowana "On The Rise", która zaskakuje agresywnym początkiem i "passage'owym" refrenem. Bardzo mocna rzecz! Sojusz czyli "Alliance" to kolejny moment spokojniejszych dźwięków. Charakterystyczny prawie czysty wokal Vorpha w zwrotce i utrzymany w średnim tempie przytłaczający refren. Kiedy w głośnikach rozbrzmiał "Suspended Time" ponownie przypomniałem sobie o RoL, tym razem zmiksowanym z Eternal. Dopiero refren z kobiecymi chórkami (swojego głosu użyczyła tutaj Vibeke z Tristanii) przypomniał mi o tym, że to NOWY Samael. Ciężkie riffy... rzecz to dla Samaela charakterystyczna i bardzo istotna, dlatego tak wyśmienicie słucha się momentów kiedy Makro i Vorph mocniej uderzają w struny. A więc... "Valkyries' New Ride" oto numer gdzie ciężar wbija w podłogę a niesamowite "jadące" tempo nie pozostawia miejsca na oddech!
Największym zaskoczeniem jest jednak kompozycja "AVE!". Wstęp kojarzy mi się z "Tribes Of Cain" a dalej jest bardzo w stylu Passage a momentami nawet Ceremony Of Opposites! Przytłaczająca mroczna atmosfera, powolne tempo i klimatyczne, symfoniczne klawisze. Miód!!! Kolejna kompozycja to wyśmienity orientalny "Quasar Waves", pewne novum w muzyce Samaela. Tak ewidentnie do kultur dalekiego wschodu szwajcarzy chyba jeszcze nie sięgali. Jako przedostatni na krążku został zamieszczony bonusowy "Architect". Kawałek ten nie jest jakimś ogromnym wzbogaceniem "Słonecznej Duszy", ot taka sobie zwykła piosenka w stylu zespołu. Płytę kończy symfonicznie zabarwiony "Olympus".
Solar Soul to dobry album, świetna kontynuacja Reign Of Light, to wydawnictwo, w którym mamy kwintesencję Samaela... ale mimo to Solar Soul mnie rozczarował. Nie tego się spodziewałem, chciałem mieć kolejny wizjonerski album, kolejny krok w nieznane, następny muzyczny szok! A dostałem swoistą mieszankę ostatnich 3 krążków zespołu, a to jak na muzyczny geniusz Xy zdecydowanie za mało! I teraz poważnie się obawiam co z Samaelem? Czy zespół doszedł do punktu, w którym zostanie? Czy kolejne płyty będą poruszały się w rejonach wyznaczonych przez Solar Soul? A może jednak nie. Może Książę Ciemności po raz kolejny nagra album, który zaskoczy wszystkich, który wgniecie scenę metalową w podłogę?
Za oknem ciemność, w pokoju jedynym źródłem światła jest monitor komputera, dom jest pusty i cichy. Nagle ową ciszę przerywa dźwięk keyboardu wygrywający niesamowitą melodię. Chwilę później dołącza do niego hipnotyczny głos oraz świetna hard rockowa gitara. Tak brzmi "I Love The Dead" utwór znany z repertuaru Sisters Of Mercy a przeze mnie poznany dzięki mini albumowi „Rebellion”[https://plus.google.com/photos/search/Samael?pid=5948490104274189298&oid=110062462996295510274] szwajcarskiego Samael[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/samael/2014-07-04-300], moim skromnym zdaniem najlepszego zespołu na świecie.
Porywająca wersja szlagieru Sióstr Miłosierdzia to nie jedyna atrakcja jaką piekielny kwartet nam przygotował. Możemy posłuchać świetnych nowych wersji "After The Sepulture" z Blood Ritual oraz kultowego "Into The Pentagram" z obrosłego już legendą debiutanckiego Worship Him. Szczególnie ta druga kompozycja wywołuje mrowienie wzdłuż kręgosłupa. Na EPce Samael zamieścił jeszcze świetny elektroniczny "Static Journey" oraz energetyczny numer tytułowy.
Na podsumowanie wybrałem ocenę płyty w skali liczbowej: 10/10, 100/100, 1000/1000 (niepotrzebne skreślić).
Co i rusz podnoszą się głosy, że lepiej posłuchać starych płyt Szwajcarów, niż wydawać kasę na wymęczone, nowe produkcje. Ba, znaleźli się i tacy, którzy uznali, że rewolucyjna zmiana strony internetowej Samaela i podporządkowanie jej całkowicie nowemu albumowi to komercjalizacja, oznaka kryzysu i braku świeżych pomysłów. Odpowiedź jest jedna i nosi tytuł "Above"[https://plus.google.com/photos/search/Samael?pid=5948490090111512466&oid=110062462996295510274] .
Od pierwszych dźwięków słychać, że Samael nadal jest potęgą i basta! Dostaliśmy prawdziwą perłę, kawał (ponad 40 minut) grania ciężkiego jak grzech pierworodny. Vorph zapowiedział, że "Above" ma przypomnieć wszystkim o korzeniach Samaela. W porównaniu do dwóch ostatnich, mocno industrialnych albumów, nowa produkcja brzmi zdecydowanie bardziej złowieszczo i blackowo. Przy okazji jednak - nie jest to powrót do staroszkolnego grania, więc jeśli ktoś spodziewa się łojenia w stylu szalonych lat 90, to raczej się zawiedzie. Przekaz jest jasny - jesteśmy Samael, jesteśmy tu i teraz, gramy naszą własną, eksperymentalną muzykę dlatego, że takie są nasze korzenie, dlatego, że tak chcemy.
Po dwóch poprzednich albumach, podkreślonych jakby jeszcze przez "Era One", nastawiałem się na industrialne instrumentarium, elektroniczne eksperymenty i poszukiwania nowych środków wyrazu. I nagle "Under One Flag" wybucha mi z głośników blastami i wgniata w oparcie fotela, bez litości pędząc do przodu, brutalnie i nie do zatrzymania. Co lepsze - dalej mamy taką samą potęgę i mrok! I tak jest przez całą, calutką płytę. Każdy utwór Vorph wywrzaskuje do wtóru potępięńczych dźwięków, ciężkich riffów i rozwalającej linii basowej. Całość brzmi jak przykryta brudnym, gruboziarnistym filtrem, jest surowa i naprawdę przywodzi na myśl korzenie Samaela.
Współczuję nowym fanom zespołu, dla których "Solar Soul" jest najlepszą płytą - podejrzewam, że srodze się rozczarują, nawet ostatni numer na płycie (zremiksowane "Black Hole") nie będzie wystarczającą rekompensatą za wysłuchanie takiej ilości surowego blacku. Zwolennicy starego Samaela - z czasów "Blood Ritual" i "Ceremony of Opposites" - znajdą tu ducha tamtych albumów. A najlepiej podchodzić do Xy i Vorpha jak do klasyków i cieszyć się każdą płytą jak nową butelką najlepszego wina.
Radość nie zna granic kiedy otwiera się paczkę z jeszcze świeżo pachnącym albumem Vesanii[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/vesania/2014-07-05-470] „Deus Ex Machina”[https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5948482124753232769/6081560654199430210?pid=6081560654199430210&oid=110062462996295510274] . Za dystrybucje odpowiada Fonografika, która dba o 'swoich' redaktorów, hih.
Ale ale, Vesania....cud miód na trasie Blitzkrieg. Co Panowie zrobili... zafundowali ponad 40sto minutowe ciary. Niesamowity koncert, zapowiedział niesamowity album. I tak też się stało.
Vesania swoją machiną (niekoniecznie boską) rozwaliła system, zmiotła wszelkie konwencje i utarte schematy. Zaczyna się tajemniczo, „Halflight” buduje nastrój, który ogarnia nas przez całą podróż jaką proponuje nam zespół. Jest przede wszystkim niezwykle głęboko, wokal Oriona, jakże charakterystyczny, zarazem trochę brudny, idealnie wkomponowujący się w ostre brzmienia. Czyściutki naprzemiennie z piekielnymi dołami („Vortex”, „Fading”). Rewelacyjnie brzmiąca perkusja, ale to chyba wiadomo, skoro za garami siedzi Daray. Bardzo podobają mi się tematy proponowane przez klawisze np. w „Dismay”. Rewelacyjne zabiegi, świetnie wkomponowane, które jeszcze bardziej podkręcają napięcie. Nie sposób nie powiedzieć paru słów o...”chórkach”. W numerze „Innocence” jakby tworzyły go bardziej melodyjnym. Mają swój klimat, z jednej strony wygładzają utwór, z drugiej wbijają jakaś szpilkę, która powoduje jeszcze większy wzrost ciśnienia we krwi. Vesania roztoczyła nad całym albumem ten właśnie nastrój grozy, który potęguje się za każdym kolejnym uderzeniem w perkusje czy szarpnięciem struny. Niezwykle majestatycznie, momentami marszowo...ale jednak melodyjnie, i tego trzeba chłopakom pozazdrościć. Do tego obrazka dodajemy solówki Valeo i soczysty bas Heinricha i mamy towar eksportowy. Bardzo dobry a zarazem trudny towar eksportowy...
Nie da się po jednym przesłuchaniu wyłapać tych wszystkich smaczków jakimi karmi słuchaczy zespół. Symfoniczny black metal z akcentem na symfoniczny, chyba leży najbliżej całokształtu twórczości Vesanii. Jest bardzo soczyście. 9 numerów, jakże różnych tworzących jednak jedno wielkie spoiwo brzmieniowe. Instrumentarium na najwyższym poziomie, wokal idealny. I co będzie....oczywiście 10/10!!!
|