Od lat byłem wielkim fanem IRY[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/ira/2014-07-04-357 ]. Nie będę kłamał, że dla mnie kluczem do sukcesu tego zespołu były pierwsze cztery płyty tej formacji: „IRA”, „Mój Dom”, „1993” i „Znamię”
„Mój Dom” jest prawdziwym fenomenem na polskiej scenie muzycznej. Była to przede wszytskim próba przeniesienia na polskie realia amerykańskiego glam rocka w wielkimi wpływami Motley Crue czy Skid Row.
Gdy w 1993 roku IRA wydała swój kolejny album nie ukrywam, ze chłonąlem tą twórczość bezkompromisowo i bez krytycznie. Potem pojawił się okres buntu ze wszytskimi black, death i doom w nazwie i wszytsko inne było be.. Dziś stałem się wybornym poszukiwaczem, który potrafi trzeźwym okiem spojrzeć na muzykę.
Z „1993”[https://plus.google.com/photos/search/ira?pid=5948087580107842802&oid=110062462996295510274] mam problem, bo obok innowacyjnych numerów, pojawiły się przeciętne, które nei wybijały się ponad pzreciętność nawet na polskim rynku muzycznym. Przede wszytskim nowa płyta stała się mnie j hard rockowa, a bardziej heavy metalowa. Artur Gadowski i jego koledzy nie do końca jednak wykorzystali możliwości jakie daje owa stylistyka... A szkoda!
Po dobrym intro, przychodfzi „Sen”, ale nie jest to kołysanka... Riff jest tu naprawdę mocny, a „darcie się” Gadowskiego to powód by ucieszyć heavy metalowców. W podobnym klimacie jest utrzymany „Szatan”. Warto wspomnieć, że już sam tytuł wydaje się być mocno osoadzony w heavy metalowej stylistyce. W „Woodstock” mamy powrót do hard rocka, ale utwór się broni. „Sex” to kawalek, który może kojarzyć się z kultowym „Bierz Mnie”, ale... to już było...
Nie brakuje również pięknej ballady z fortepianowym podkładem. „Wiara” do dziś stanowi podstawę koncertową grupy i obok „Nadziei” jest najbardziej znana rockową balladę IRY.
A co z resztą? Niestety tu pojawia się rozczarowanie, bo pozostałe kawałki na płycie sa totalnie nierozpoznawalne... A szkoda, bo zespół ma potencjał...
Brak weny i duży pośpiechj spowodował, że zamiast płyty fenomenalnej, mamy zaledwie bardzo dobrą.
Najciekawsza lekcja języka angielskiego... Chyba w pierwszej klasie ogólniaka. To wówczas po raz pierwszy zetknąłem się z formacją Ugly Kid Joe[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/ugly_kid_joe/2014-07-04-332 ] "Cat's in the Cradle"[https://www.youtube.com/watch?v=B32yjbCSVpU] z „America's Least Wanted”[https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5948057444736632145/6030753856658420546?pid=6030753856658420546&oid=110062462996295510274].
Muzycy pracowali nad materiałem przez dwa miesiące na przełomie 1991 i 1992 roku w Devonshire Studios w Hollywood, wśród producentów znaleźli się poza muzykami zespołu m.in. Mark Dodson i Michael Dodson. W trakcie prac, zespół wspomogło także kilku dodatkowych artystów, m.in. Rob Halford (frontman Judas Priest), który zaśpiewał w chórkach w piosence "Goddamn Devil". Poza premierowymi utworami, na albumie znalazły się także dwie kompozycje ze wspomnianej wcześniej EP-ki: "Madman" oraz "Everything About You" (obie zostały jednak nieznacznie zmienione na potrzeby longplaya). Druga z wymienionych piosenek stała się największym przebojem w dorobku grupy i przedostała się do Top 10 po obu stronach Atlantyku. Kawałek w zamyśle miał być odpowiedzią na słodkie utwory miłosne. - Nienawidzę ballad, szczególnie tych miłosnych - tłumaczył Klaus w rozmowie z magazynem "Circus". - Stworzyłem utwór na pianinie, miał w sumie wesołą melodię i pomyślałem sobie: "Boże, jeśli napisze do tego jeszcze jakieś miłosne słowa, to skończy się to katastrofą". Jedynym wyjściem było uczynienie z tego anty-miłosnego hymnu. Tak też zrobiłem.
Pod względem muzycznym panowie zaprezentowali wypadkową ówczesnych fascynacji - na płycie mieszały się wpływy rocka, hard rocka, grunge'u czy metalu. Poza "Everything About You" dużym przebojem stała się także singlowa piosenka "Cat's in the Cradle" będąca przeróbka utworu Harry'ego Chapina.
Sporo kontrowersji wzbudziła w Stanach Zjednoczonych okładka płyty. Widniała na niej zespołowa maskotka, stojąca w miejscu Statuy Wolności - zamiast dzierżonego w prawej dłoni znicza pojawiła się ręka z wyciągniętym środkowym palcem, a w miejsce tablicy z wykutą datą 4 lipca 1776 - magazyn porno. Ostatecznie, w niektórych sklepach pojawiła się inna, ocenzurowana wersja koperty.
Podziękowania dla pani Eli... To był dobry wybór...
Rok 1990 przyniósł ogromne zmiany polityczne w całej Europie. W ów rewolucyjny czas doskonale wpasowała się płyta Scorpions[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/scorpions/2014-07-06-581 ] „Crazy World”[https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5948057444736632145/6030688301604264018?pid=6030688301604264018&oid=110062462996295510274]https://www.youtube.com/watch?v=GDRWy8GxhZQ]. Można powiedzieć, że muzycznie ta płyta jest zaledwie dobra, nie wniosła nic nowego w stylistykę zespołu Klausa Meina. Co zatem sprawia, że płyta ta do dziś ociera się o miano kultowej! Zawdzięcza to przede wszytskim ballada „Wind of Chandes”[https://www.youtube.com/watch?v=n4RjJKxsamQ], która opowiada o zachodzących zmianach. Doskonale znamy ten klimat: tysiące zapalniczek kiwających się w takt muzyki. Piosenka stałą się prawdziwym hymnem solidarnościowych zmian w Europie i walki z komunizmem. Przyznacie, że to trochę banalne?... tym bardziej, że na albumie znajduje się inna ballada, która jest milion razy lepsza! (porównywana z „Holliday”[https://www.youtube.com/watch?v=V2smLdYfe-o], „When In Smoke Going Down”[https://www.youtube.com/watch?v=CwTp0FUOCsQ] czy „Still Loving You”[https://www.youtube.com/watch?v=3uNyPefjS88])- chodzi oczywiście o “Send Me An Angel”[https://www.youtube.com/watch?v=1UUYjd2rjsE], którą później Klaus nagrał z Zucchero[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/zucchero/2014-07-01-117 ][https://www.youtube.com/watch?v=cCjz00f5kjU]. Pozostale utwory jednak niczym się nie wybijały. Brak tu przebojowości. Nie dziwi mnie zatem, że w MTV gosciły tylko wspomniane ballady “Send Me An Angel” i „Wind of Chandes” (znajdowały się na dość wysokich miejscach na Liście Europen Top 20)... Oczywiście Scorpions od lat nie schodzi poniżej pewnego poziomu, a kapele tą określa się mianem „legendy rocka”, ale na „Crazy World”. Czego mi zabrakło? Owej magii.... Szkoda!
Ozzy Osbourne[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/john_michael_osbourne/2014-07-04-330 ] to postać obok której nie można przejść obojętnie. Jedni widzą w nim szaleńca, inni zaś geniusza... Są tacy którzy sądzą, że Ozzy to Black Sabbath[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/black_sabbath/2014-07-04-317 ], a Black Sabbath to Ozzy... Są tacy, którzy kojarzą Osbourne’a z serialowym tatusiem z reality show prezentowanym w MTV lub jako wielkiego organizatora festiwalu Ozzfest wspierającego młodych muzyków... Jakby Ozzy Osbourne nie był ocenany zawsze jest jakiś... Dla wielu fanów i krytyków to neikwestionowany król hard rocka i heavy metalu, bo o jego roli w kształtowaniu tych gatunków nie można zapomnieć.
Ozzy to nie tylko Black Sabbath... Chcecie poznać jego geniusz? Sięgnijcie po „No More Tears”[https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5948057444736632145/6030779734214519442?pid=6030779734214519442&oid=110062462996295510274].
Od razu na początku: płyta jest niesamowita. Wreszcie Ozzy znalazł złoty środek na sukces w sensie artystycznym i komercyjnym. Dzięki tej płycie widać, że jest muzykiem wszechstronnym.
Zacznijmy od początku. Okładka, jak i całe wydanie krążka, są bardzo dobre. Wszystkie teksty, adres internetowy strony Ozzy'ego, telefony, pod którymi można zamówić gadżety, czyli wszystko, czym powinno charakteryzować się porządne wydawnictwo muzyczne.
Teraz o muzyce. Płytę otwiera "Mr. Tinkertrain", kompozycja z doskonałym podkładem rytmicznym perkusji i basu. Tekst niezły, może trochę zbyt erotyczny, ale w końcu czyż muzyka to nie szaleństwo? W drugiej kolejności "I don't want to change the world". Ukazuje ona wysokie umiejętności gitarzysty, który udowadnia swoją klasę. Trzecia kompozycja "Mama I'm Coming Home" jest przepiękną balladą o podłożu folkowym. Rozpoczyna się delikatną partią na akustyku, wprowadzającą w odpowiedni nastrój - słowem rewelacja. Następny jest "Desire". Ozzy tutaj starał się stworzyć kawałek trashowy i udało mu się! Może on zadowolić niejednego "mocnego" metala. Dochodzimy w końcu do kompozycji tytułowej. Dla mnie po prostu perła. Jest pełna ekspresji, rozwijając się aż do kulminacji, czyli niebywałego refrenu. Zdecydowanie najlepszy numer na płycie. Dalej można wsłuchać się w "S.I.N". Ozzy dość dobrze starał się tutaj naśladować Alice'a Coopera, co wyraźnie słychać. Siódmym numerem jest "Hellraiser". Jest to mocna piosenka z doskonałymi partiami solowymi - coś dla miłośników dobrej gitary. Natomiast "Zombie stomp" ma zupełnie inny charakter. Rozpoczyna ją dwuminutowe Intro na basie i perkusji - coś niebywałego. Fakt, jest ona może trochę przydługa, ale za to wykonana z klasą. Następna kompozycja "A.V.H" znowu ma inny charakter. Ma podłoże bluesowe, dodatek na gitarze akustycznej; jest nietypowa. Dzięki temu mamy wszechstronność. Ostatni jest numer "Road To Nowhere". Typowa ballada o niebanalnym tekście w doskonałej aranżacji. Jest czego posłuchać.
Teraz słowo podsumowania. Po tej krótkiej charakterystyce można się zorientować, że mamy się do czynienia z czymś wyjątkowym. Jest to szczera prawda. Nie ma bowiem jak dla mnie wielu płyt, wydanych w pierwszej połowie lat 90-tych, o takiej klasie. Dlatego daję jej 10. (Na marginesie dodam że współtwórcą 4 utworów był Ian Kilmister czyli Lemmy).
O debiutanckim albumie Black Sabbath[ http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/black_sabbath/2014-07-04-317] („Black Sabbath”[https://plus.google.com/photos/search/black%20sabbath?pid=5948058479138469666&oid=110062462996295510274][https://www.youtube.com/watch?v=Hh4DDm-43pE]) można napisać wiele i opisując ten zespół dokonalem dość obiektywnej recenzji, ale chciałbym zaznaczyć tylko jedno: jest to album który wytyczył ścieżki nie tylko dla grania hrad rocka czy heavy metalu, ale również dla doom metalu i wszytskich plugawych odmian ponurego, ciężkiego i surowego grania. Brutalne, ultrawyraziste riffy Tony’ego Iommi’ego, a także niepowtarzalne jak na tamte czasy brzmienie (moda na nieoszczędzanie instrumenlarium+ obniżenie stroju gitar+ dublowanie partii gitar przez bas, a nieraz i perkusję). Riff oparty na zlowieszczo brzmiacym trytonie niesie utwór „Black Sabbath”- z odgłosami burzy i bicia dzwonów (ile razy takie elementy słyszeliśmy później na płytach AC/DC czy Mercyful Fate?, a to Black Sabbath to wymyślił, a tryton stał się podstawą wielu riffów heavy metalowych). Można powiedzieć, że teskty są fenomenalne (choć często oskarżane o satanizm) pisane przez Geezera Butlera i z histeryczną manierą śpiewane przez Ozzy’ego Osbourne’a (ten motyw, gdzie błaga Boga o pomoc jest po prostu bajeczny). W tym głosie tkwi szaleństwo. Mamy tu również sporo blues rocka, np. w utworze „N.I.B.” z creamową wyrazistą zagrywką basową, w „The Wizard” pojawia się harmonijka ustna, a w „Warring” dość obszerny cytat ze standardu Spoonful. Nie brakuje również chwil zachaczajacych o psychodelę. To prawdziwy kanon prawdziowego metalowca...
Jak podejść do prawdziwej legendy? Są tacy, głównie młodzi, dla których liczy się tylko klan Mensona..., a nazwy takie jak Deep Purple [http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/deep_purple/2014-07-04-319], Black Sabbath [http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/black_sabbath/2014-07-04-317], Led Zeppelin [http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/led_zeppelin/2014-07-04-318] czy Judas Prest to klasyki, które spokojnie mogłoby się znaleźć obok „Babcia stała na balkonie...” (Halina Kunicka „Orkiestry Dęte”- to muzyka dla starych proków! To nie jest trendy! Podejście do klasyki godne pozazdroszczenia, bo gdyby nie ww. nie było by Marlina Mansona [http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/marlin_manson/2014-07-08-712], ba nie byłoby muzyki metalowej...
Gdy grupa taka jak Deep Purple wydaje album to jest to postrzegane jako zjawisko, a gdy to dzieło okazało się arcydzielem, to zostaje okrzyknięte mianem „kultowe”. Nie powinno to nikogo dziwić!
„Now What?!”[https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5948057444736632145/6043991643642889986?pid=6043991643642889986&oid=110062462996295510274] [http://en.musicplayon.com/play?v=366841] choć wydany tak niedawno już doczekal się statusu płyty kultowej, ale jak za nagranie biorą się weterani rocka to nie może być inaczej. To różne oblicza, różne kolory... Otwierający całość „A simple Song” kojarzy się z „Knocking At Your Back Door”, a także „Out of Hand” czy „Apras vones” to po prostu Deep Purple. W „Uncommon Man” panowie zaglębili się w prog rockowe klimaty, a „Blood From A Stone” po prostu zabija klimatem. „Wairdistan” po prostu obezwładnia hipnotycznym riffem, a jajcarski „Vincent Pirce” to wyrafinowany żart, a nie suchar Szymona Majewskiego.
Na tej płycie nie ma zbędnych dźwięków, płyta nie jest nudna, a każdy dźwięk to wyrafinowany smaczek. Tym co narzekają na Deep Purple bez Blackmore’a to nie Purple współczuję głupoty, klapek na oczach , słabego słuchu lub wrodzonego debilizmu nie da się wyleczyć. Szkoda mi biedaków, bo na pewno ominie ich kawał dobrej muzyki, która potrafi wbić w fotel (mnie wbiła!). Ritche to zdolny gitarzysta, ale mam wrażenie, że od paru lat goni swój ogon- no cóż starość, ale Purple to pięciu zdeterminowanych facetów, rock n’ rollowców a nie dziadów kalwaryjskich, I to doskonale słychać. Wyśmienita płyta, a jeżeli lubisz wykwintne dania to musisz po nią sięgnąć. Taka klasyka musi się znaleźć w twojej domowej płytotece.
Grzesiek Skawiński[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/grzegorz_skawinski/2014-07-04-344] jako gitarzysta? A co w tym dziwnego? Na pewno młodziaki nie pamiętają takiego projektu jak Skywalker (O.N.A.[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/o_n_a/2014-07-01-98] to była inna bajka...).
Kombii[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/kombi/2014-07-01-96](czy raczej Kombi) to taki dance’owy koszmarek, który z rockiem ma mało wspólnego. Grzegorz Skawiński to rockmen, a nie debilek śpiewający „Nie mam mózgu”[http://www.youtube.com/watch?v=mHXVGXsrCXI]. Postanowił wyzwolić swoisty wentyl bezpieczeństwa wydając solową płytę „Me & My Guitar”[https://plus.google.com/photos/search/grzegorz%20skawi%C5%84ski?pid=5948069750484455090&oid=110062462996295510274]. Od razu muszę stwierdzić, że nie jest to płyta wybitna, która przedstawi nam nowe trendy. Co to to nie, bo to stare dobre rockowe, a czasem nawet hard rockowe granie (jak „Me & My Guitar” czy „Stratosphere”), no i odrobina heavy metalu („New Better World”), a że to wszytsko przyprawione jest bluesowym sosem „Last Thing”. Zarzut? Szkoda, że nie po polsku tylko po angielsku... Osłabia to znacznie jakość materiału, bo u polskich wykonawców uwielbiam nasz język ojczysty, ale cóż nie można mieć wszytskiego. Ogromny plus za „My guitar” z czołówką polskich gitarzystów: Nergal, Jacek Królik, Maciej Napiórkowski, Piotr Łuszczewski... Coś dla fanów Dream Theatre... i Grześka Skawińskiego...
Ozzy’ego Osbourne nie trzeba chyba nikomu przedstawiać. Ja chciałbym cofnąć się jakieś trzydzieści dwa lata, do czasów gdy powstawał „Speak Of The Devil”. Właśnie wtedy słynny wokalista Black Sabbath [http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/black_sabbath/2014-07-04-317] balastowal na granicy życia i śmierci. Ozzy był załamany śmiercią swojego gitarzysty Randy’ego Rhoadsa. Żona i menagerka Osbourne, Sharon przekonała męża, że powinien dokończyć trasę promujacą album. Rudy Sano- basista zespołu przyznaje, że była to najlepsza decyzja zarówno dla zespołu, jak i jego wokalisty. Były (a obecnie wciąż) wokalista Black Sabbath znajdował się wówczas u szczytu popularności. Trasa umieszczona na DVD „Live From Irvina Meadows” objawiła występy w największych halach USA. Dozkonaly show Ozza u ogromna praca wysztskich, którzy pracowali nad budową sceny.
Debiut udał się zespołowi DIO[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/dio/2014-07-04-333] jak mało co... Nie dziwi mnie zatem, że „Holy Dover” [https://plus.google.com/photos/search/dio?pid=5948060021827733602&oid=110062462996295510274][https://www.youtube.com/watch?v=B0zMFN6bMlo] do dziś jest uważany za album kultowy i wręcz legendarny, zwłaszcza wśród ludzi interesujących się na co dzień literaturą fantasy i hard rockiem. Ja osobiście poznalem ten zespół własne podczas jedego z konwentów fantasy w Poznaniu (Pyrkon 2002).
„Holy Diver” to nie tylko polaczenie doświadczenia Rainbow i Black Sabath. Ronnie przyjął również rolę producenta. To esencja heavy metalu. Album wyznaczył również trendy w tej muzyce na długie lata.
Reguła? Otwierający plytę utwor ma być szybki i czadowy, a „Stand Up And Shout” poraża nas wręcz rakietowym riffem. Śpiew Dio jest tu bardzo swobodny... Nie można zapomnieć o solówkach Viviena Cambella, który ma duży wkład w kształtowanie albumu. Należał wówczas do pokolenia młodych, niezwykle utalentowanych muzyków... Tytulowy utwór na być rozbudowany i patetyczny... „Holy Diver” stal się piosenką kultową... Album doskonały.
Guns N Roses [http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/guns_n_39_roses/2014-07-04-354] to zespół, który jest prawdziwą legendą. „G N’ R Lies”[https://www.youtube.com/watch?v=jviUoKyQApM][https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5948086503253497905/6052197729116477890?pid=6052197729116477890&oid=110062462996295510274]– choć jest albumem stworzonym w trochę przypadkowy sposób – wcale nie odstaje poziomem od „Appetite For Destruction”[https://www.youtube.com/watch?v=mu2bwqhTxOo]. A dzięki dużej dawce luzu klimatem nawet tamto wydawnictwo przewyższa. „G N’ R Lies” to dwa, znacznie różniące się materiały. Na pierwszy składają się koncertowe nagrania grupy z początkowego okresu działalności. Pierwotnie były one wydane w 1986 roku na minialbumie Live?!*@ Like A Suicide przez wytwórnię Uzi Suicide, którą specjalnie na tę okazję założyli sami muzycy. Drugą część – też cztery utwory – stanowi set akustyczny z 1988 roku (inspiracja Zeppelinami?[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/led_zeppelin/2014-07-04-318]).
Koncertówka jest elektryzująca (szkoda tylko, że nie zamieścili tu Whole Lotta Rosie AC/DC[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/ac_dc/2014-07-04-321], które też mieli w repertuarze). Dominuje punkrockowe zacięcie, młodzieńcza energia i szorstkie granie. Reckless Live to numer zwiastujący kawałki typu Rocket Queen, ale nie skażony studiem, w związku z czym jeszcze bardziej przekonujący. Kolejny kąsek to Nice Boys z repertuaru Rose Tattoo. Axl nie naśladuje (bo to niewykonalne) Angry Andersona, dodaje za to ciut więcej melodii. Dzięki temu kawałek sporo zyskuje. Bluesujące Move To The City jest odpowiednio surowe. A song ‘bout your fuckin’ mother – jak słyszymy w zapowiedzi –czyli zagrane z prawdziwym kopem Mama Kin z repertuaru Aerosmith[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/aerosmith/2014-07-04-320], wspaniale potwierdza, iż Gunsi już na tym etapie mieli własny styl.
Akustyczna połowa albumu pozwala wsłuchać się lepiej w techniczne możliwości zespołu. To, jak „wyszywają” tu na gitarkach Slash i Izzy, musi zachwycać. A ile swoich „melizmatów” wprowadza Axl... W innej, lepszej niż na Appetite... wersji You’re Crazy, wokalista zdradza słabość do stylu Janis Joplin... Jeśli wydaje wam się, że Gunsi bez Marshalli tracą moc – to nic bardziej mylnego. Ładunek emocji, który mają w sobie akustyczni Gun N’ Roses, jest nawet większy niż w tych szalonych koncertowych kawałkach, które otwierają płytę. A przecież są tu pięknie brzmiące ballady jak One In A Million czy Patience (o jeszcze większym uroku). Niby nic oryginalnego, ale od razu czuć, że to Gunsi. Dla równowagi mamy doœæ pogodną pioseneczkę... z tekstem: I used to love her, but I have to kill her, I have to put her six feet under. I knew I’ll miss her, so I have to keep her, she is buried right in my backyard (Used To Love Her). Pewnie już nasłuchaliście się do przesytu Welcome To The Jungle. Nic to. Przecież jest G N’ R Lies!
Przyznam się, że trochę nie rozumiem ciągłego narzekania na Def Leppard[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/def_leppard/2014-07-04-352][https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5948088074152342033/6053026446450075682?pid=6053026446450075682&oid=110062462996295510274]. Zaskakujące, że zarzuty są za każdym razem takie same, że grupa gra miłą, przyjemną muzyczkę dla mas, że nie ma to zbyt wiele wspólnego z rockiem, że wszystko to brzmi niemal jak... Bryan Adams. I wszystko to właściwie prawda. Jednak jeśli przyjrzeć się bliżej zjawisku o nazwie Def Leppard to oprócz istotnie wielu bardzo chwytliwych, przebojowych i czasem faktycznie pop-rockowych przebojów posiadali sporo materiału mniej komercyjnego o naprawdę dużej wartości artystycznej. Aczkolwiek niemal zawsze, trzeba im to przyznać, ich muzyka była świetnie zagrana i wyprodukowana. Także Adrenalize, mimo że nagrany bez ś.p. "The Riffmaster'a" Steve'a Clark'a jest świetnym i niemal modelowym przykładem ich stylu.
Otwieracz w postaci ultraprzebojowego, ale i dość mocnego "Let's Get Rocked" jest znany chyba każdemu, kto choć trochę ogląda lub raczej oglądał MTV (jajcarski teledysk do tego utworu często się tam pojawiał). Poza tym "Let's Get Rocked" stał się obok "Pour Some Sugar On Me" wizytówką Leppardów i chyba ich największym przebojem. Dalej panowie nie spuszczają z tonu, mamy bowiem również chwytliwe, choć w warstwie muzycznej zdecydowanie ciekawsze "Heaven Is" (z intrygująco zaaranżowanymi chórkami). Następny, choć może odrobinę trywialny "Make Love Like A Man" to kolejny wielki hit, w którym w środkowej części słyszymy śpiew gitarzysty Phil'a Collen'a. Dalej jest już nieco spokojniej począwszy od "queenowo" zaczynającej się, pół-akustycznej balladki "Tonight", poprzez dedykowany zmarłemu gitarzyście Stevenowi Clarkowi mroczny i epicki "White Lighting" zadający kłam tezie, że Def Leppard to zespół bez większych ambicji i nieco bardziej rockowy, pełen emocji "Stand Up (Kick Love Into Motion)". Kolejnym bardziej rockowym fragmentem jest "Personal Property", z chwytliwą linią melodyczną i niby-melodeklamacją Elliot'a w środkowej części. Balladowy "Have You Ever Nedded Someone So Bad" to kolejny przebój z Adrenalize, choć może nie z najwyższej półki (stoi jednak "oczko" niżej od choćby "Stand Up"). Na zakończenie otrzymujemy radosny "I Wanna Touch U" (w warstwie muzycznej i wokalnej rzeczywiście nieco "adamsowski") oraz ostry, hard-rockowy "Tear It Down".
Patrząc na to co dzieje się w dzisiejszej muzyce rockowej oraz na bardziej współczesne dokonania Def Leppard można tylko się zadumać i wspomnieć Adrenalize; to był ich czas. Po tej płycie nigdy już nie osiągnęli podobnego sukcesu. Ale Adrenalize także warto posłuchać z innego, bardziej prozaicznego powodu - tam są po prostu świetne piosenki...
Radomska IRA[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/ira/2014-07-04-357] to zespół z bardzo dużym scenicznym i wydawniczym doświadczeniem. Bez wątpienia są weteranami krajowej sceny rockowej... To również grupa, która bez wątpienia znalazła złoty środek między przebojowością, a czadem. Trzeba jednak zaznaczyć, że na pierwszych płytach ów czad w rzeczywistości był, a później zdecydowanie więcej było tej „przebojowości”- flirtu z radiową komercją.
„X” to album nagrany w składzie: Artur Gadowski- wokal, Piotr Sujka- bas, Paweł Owczarek- perkusja, Piotr Końca- gitara, Marcin Brecichowscy- gitara.
Tym razem Irze udało się połączyć radiową przebojowość z mocą. Radiowym hitem jest „Taki sam” czy „Uciekaj”. Nie brakuje tu również utworów, które zadowolą wielbicieli heavy metalu czy hard rocka jak „Styks” czy „Gniew”.
Powiem szczerze, że ów trend był już widoczny na „9”, a „X” jest jeszcze ostrzejsza. Mamy tu dwie ballady: klasyczną Pod wiatr” i kontrowersyjną „Szczęśliwa”, która już jest faworytem radiowych DJ-ów. Dobra płyta...
Nie mówi się źle o chorych, zmarłych i wielkich nieobecnych... Led Zeppelin to niewątpliwie legenda hard rocka. Gdy po raz pierwszy usłyszałem „Lotta Love” miałem wrażenie, że to nie pochodzi z tego świata, ino z kosmosu.. To oszołamiało, zrobiło niesamowite wrażenie... To Hendrixowskie granie Jimmiego page- klasa sama w sobie, szkoda, że dzis już tak nie gra...
Album „Led Zzeppelin II” był prawdziwą wizytówką hard rocka w latach 70-tych XX wieku. Zeppelini to hard rock oparty na bluesowej kanwie, gdyby nie zespół page’a nie byłoby poslskiego Dżemu (bo słuchał tego m.in. Adam Otręba). To było mocne uderzenie pięśni.
Ostatnia płyta AC/DC[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/ac_dc/2014-07-04-321] z Bonen Scottem na wokalu to dziś już klasyka, a numer tytułowy jest najbardziej rozpoznawalną wizytówką grupy do dzisiaj. Zaiste, jest to płyta doskonała, jednakże wyraźnie inna od poprzednich dokonań. Żeby odpowiednio do niej podejść najlepiej zapomnieć o "Dirty Dedds" czy "Let There Be Rock". To już nie ta bajka. Nie uświadczymy tu ani grama znanego z tamtych wydawnictw gitarowego brudu połączonego z charakterystyczną, celowo niechlujną produkcją. Tutaj każdy dźwięk jest na swoim miejscu, produkcja jest tym razem perfekcyjna, wszystko jest aż do bólu wycyzelowane przez Mistrza Roberta "Mutt" Lange. Jednak nie oznacza to wcale, że AC/DC zamierzało nagiąć się do oczekiwań szerokiej publiczności, "Highway To Hell"[https://plus.google.com/photos/110062462996295510274/albums/5948057444736632145/5948057481201692690?pid=5948057481201692690&oid=110062462996295510274] nie jest płytą pop-rockową. To nadal AC/DC osadzony w tradycji rhythm'n bluesowo - rock'n rollowej, tyle że bardziej wyrafinowany. Bo choć rodowód grupy nie ulega wątpliwości tutaj jest on jakby bardziej wkomponowany w całość, nie epatuje już tak wyraziście z każdego numeru. Całemu materiałowi bliżej tu już do hard-rocka. Nawet jeżeli takie można odnieść wrażenie, to jest to hard-rock wyśmienity, z górnej półki. Uderza większa niż kiedykolwiek wcześniej przebojowość. Czyli jednak płyta komercyjna? Niekoniecznie. Sądzę, że po prostu Mutt Lange wydobył z zespołu to, co już od dawna w nich siedziało, a z czego może nie do końca zdawali sobie sprawy. Wszystko to połączone z faktem, że niestety była to też ostatnia płyta z Bonem Scottem, stawia "Highway To Hell" na rockowym piedestale. Bonn przez cały czas śpiewa tu tak jak nas zdążył już do tego przyzwyczaić, czyli momentami jest bardzo bluesowy, ale momentami potrafi wrzasnąć.
Drugi na płycie "Girls Got Rhythm" to również zgrabna melodia, nawiązująca jakby do albumu "Powerage". Bliższe dawnym zagrywkom są jeszcze rock'n rollowe "Beating Around The Bush" z nieco teatralnym śpiewem Bona i klimatyczny bluesior "Night Prowler". Natomiast reszta utworów to raczej zapowiedź tego, co zespół będzie grał w latach 80-tych już z Brianem Johnsonem. Czyli mniej rock'n rolla i tradycyjnego bluesowania, a więcej mocnego, przebojowego hard-rocka. Najbardziej jaskrawym tego przykładem jest kolejny przebój z tej płyty, ocierający się o stylistykę Scorpions "Touch Too Much". Szybka, hard-rockowa jazda, skontrastowana ze spokojnym refrenem pojawia się natomiast w "Walk All Over You". Słuchając natomiast takich utworów jak "Shoot Down In Flames", "Get It Hot" czy "If You Want Blood, You've Got It" mamy wrażenie, że słuchamy płyty nagranej z Brianem Johnsonem. O tym, że jest inaczej przekonuje nas jedynie wokal. W zasadzie nie przeszkadza specjalnie wyraźnie odstający od reszty materiału, dość nijaki "Love Hungry Man", ta płyta to i tak już legenda, a Bon Scott dzięki niej zapisał się na trwałe w rockowych annałach...
Bardziej wtajemniczonym skład, w którym nagrana została płyta "Black River", może przyprawić o zawrót głowy. Behemoth[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/behemoth_wstep/2014-07-05-424], Vader[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/vader_1/2014-07-04-261], Rootwater[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/rootwater/2014-07-06-620], Neolithic[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/neolithic/2014-07-05-541]- te nazwy sugerują, że mamy do czynienia z czołówką polskiej sceny metalowej. Być może wielu słuchaczy oczekiwałaby jakieś niesamowitej superprodukcji, podpieranej na wyrost układanymi hasłami reklamowymi, ale zapewniam, że nie ma takiej potrzeby. Powiem więcej, taka kampania mogłaby nawet zaszkodzić wizerunkowi Black River[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/black_river/2014-07-04-335]. Dlaczego? Otóż największą siłą krążka są jego autentyczność i polot. Nie ma tu ani grama chłodnej kalkulacji, nie ma niepotrzebnej wirtuozerii czy przypadkowych utworów. Widać, że zespół nagrał album taki, jaki chciał nagrać, nawiązując do klimatów najbardziej mu bliskich.
Na krążku znajduje się dziesięć utworów, którym bardzo blisko do stonerowych klimatów, ale od pierwszego do ostatniego utworu narzuca się przede wszystkim jedno skojarzenie - rock n' roll. Czuć tu ducha starego Black Label Society (i nie chodzi mi tylko o nazwę) czy Motorhead[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/motorhead/2014-07-08-753]. Nie ma tu wielkiej filozofii - dość proste, ale bardzo energetyczne gitarowe riffy, przyjemnie pulsująca sekcja, znakomite wokale, chwytliwe refreny - wszystko doskonale wyważone, profesjonalnie i precyzyjnie zagrane. Znajdziemy na "Black River" całe spektrum rockowych nastrojów - od motorheadowego "Punky Blonde", przez metalowy "Crime Scene" (świetny, ciężki, miażdżący riff - mój faworyt), lekko core'owy "Fanatic" z "bujającym" refrenem, rockowy, przebojowy "Free Man", aż po balladowy "Silence", którego drugiej, akustycznej wersji możemy posłuchać na końcu płyty. Pomimo tej różnorodności wszystkie numery są bardzo spójne i ani razu nie musimy się zastanawiać, czy wszystkie są autorstwa tego samego zespołu. Ponadto nie sposób tu wskazać utwór, który odstaje jakościowo od reszty. Należy też wspomnieć o specyficznym brzmieniu płyty - nieco archaicznym (zespół zdecydował się na w pełni analogowe nagrywanie), brudnym, dodaje to muzyce charakteru i świetnie pasuje do rock n' rollowego konceptu.
Album nie nuży ani przez moment. Starszym fanom od przesłuchania pierwszego kawałka pojawi się uśmiech na ustach i nie zniknie już do końca płyty. Młodszych lub mniej wtajemniczonych też długo nie będzie trzeba przekonywać i głowa sama będzie się kiwać. To ja teraz - pozwólcie - naleję sobie szklaneczkę whisky, rozsiądę się w fotelu, nogi na stół i jeszcze raz...
Wydany w 1970 roku „Paranoid” Black Sabbath[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/black_sabbath/2014-07-04-317] jest albumem, który zsefiniował czym ejst heavy metal zarówno brzmieniowo jak również tematycznie. To własnie z tego albumu pochodzi slynny „Iron Man’, który zbudowany jest na chyba najsłynniejszym na świecie riffie i tekście w stylu horror- sf (motyw z tego kawałka pojawil się w utworze „Paranoid” zespołu Piersi). Na albumie pojawia się utwór „War Pigs”, w którym pojawiały się liczne zmiany tempa.... Mamy tu ponure, nieśpieszne frazy na tle systemów alarmowycg, „nerwowe” akcentowanie perkusji,a na tym tle Ozzy porównuje generałow, którzy wysyłają żolnierzy na śmierć, do czarownic na czarnej mszy (sabacie). No i pełna powagi solówka Iommiego. Na tej płycie nie ma już blues rocka, jak i rozmyślnie monotonny, powiedziałbym nawet „maszynowy” śpiew. W „Ratsalad” pojawia się solo perkusyjne, a „Fairies Weat Boots” tak pieknie jazzuje w towarzystwie boungosów Planet Cararan i gitary Tonny’ego. Tekst o kosmicznej podroży? Myślę, że kosmiczna jest cała płyta...
Nikt nie zamierza odbierać Ozzy’emy osbourne’owi zasług i wpływu jaki odedegrał w kształtowanie się Black Sabbath[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/black_sabbath/2014-07-04-317]. Trzeba jednak przyznać, że Ozzy miał neisamowitą osobowość, a umiejętności wokalne były na drugim planie. Nie od dziś wiadomo, że Ronnie James Dio to wokalista wibitny i pomimo choroby i śmierci wciąż ceniony (stał się legendą). Ta charyzma, ta skala głosu, paleta możliwości dała Black Sabbath nieograniczone możliwości. Sama już obecność byłego wokalisty Reinbow mogła być gwarancja sukcesu. Na szczęscie Black sabbath to zespół, który też ma swoją renomę i nie musi bazować na opinii, która wypracowali sobie świetną pozycję... Sabbath w odświeżonej wersji odkrył sam siebie na nowo i wreszcie skupił się na tym na czym powinien i stylowym, ale bezkompromistowym heavy metalu. Nie miało to znaczenie czy była to wersja rozpędzona jak „Neon Kinghts” czy akustyczno- balladowej „Children Of The Sea”. Kawalek tytułowy, to niezwykle epickie rozbudowane dzieło. Nawet pojedyncze wycieczki takie jak „Wishing Wellm Ealk Away” utrzymywana jest ta ogromna energia, którą grupie pod koniec lat 70-tych brakowało. Ozzy ciągle chodzil pijany i naćpany. Musiał się z tego towarzystwa wyrwać... Dio jako nowy tekściarz skupiał się na tematyce fantasy... Z rozstania z Ozzym Black Sabbath nie mógł wyjść lepiej...
Czasami zdarza się, że człowiek ma ochotę na skok w bok… muzyczny oczywiście. Chce odejść wtedy choć na chwilę od nadmuchania, pompatyczności i patosu artrocka, melancholii i dłużyzn postrocka, skomplikowania progmetalu czy mroczności stonerrocka. Pisząc te słowa odnoszę się oczywiście do moich osobistych doświadczeń. Z dużą przyjemnością „wracam” wtedy do korzeni. Muzyki prostej, szczerej, mocnej i bijącej prosto w serducho… Hard rock proszę państwa, bo o nim mowa, nigdy nie był na moim muzycznym piedestale, to raczej odskocznia od codziennych, dziwnych i szalonych dźwięków. Pewnie gdybym musiał zdawać egzamin z historii tego klasycznego, ciężkiego metalu, nie wyszedłbym poza granicę popularnego w polskiej szkole „dopalacza”. Być może dlatego coś, co dla starego wygi znudzonego kolejną konfiturą z tego samego słoika jest normą, dla mnie staje się zajmujące, pobudzające i kopiące gdzie trzeba. Krótko mówiąc – „jestem czysty, jestem czysty, jestem czysty” niczym Egipcjanin obawiający się spotkania z Ozyrysem po śmierci i wpisujący te słowa do „Księgi Umarłych”. Jemu owa czystość pozwalała osiągnąć życie wieczne, mnie, mam nadzieję, pozwoli właściwie, bez zbędnego bagażu doświadczeń opisać muzykę, która ostatnio mną zakręciła. I jeszcze mała prośba na koniec tego przydługiego nieco słowa wstępnego. Jeśli w związku z powyższym mierzi cię drogi odbiorco fakt pisania o twojej ulubionej muzie przez kompletnego dyletanta, zakończ na tym zdaniu kontakt z tym tekstem. Jeśli jednak masz w sobie pokłady tolerancji i resztki litości – zapraszam serdecznie.
Wszystko potoczyło się jak to zwykle bardzo przypadkowo. Gdzieś zasłyszana muzyka i pytanie zadane z otwartymi szeroko oczętami – tak gra CETI[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/ceti/2014-07-04-343]?! Myślę, że kapela tylko nielicznym może wydawać się obca. Osiemnaście lat na scenie (pełnoletniość!), sporo już płyt w dyskografii no i frontman, którego nikomu chyba przedstawiać nie trzeba – Grzegorz Kupczyk[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/grzegorz_kupczyk/2014-07-06-597]. Któż choć raz nie zanucił kultowych i nieśmiertelnych „Dorosłych dzieci” z repertuaru Turbo[http://metal-nibyl.ucoz.pl/blog/turbo/2014-07-04-326]. Wszystko pięknie… tylko, że mnie jakoś nigdy z nimi nie było po drodze. Obciążony jakimiś chorymi stereotypami, dotykałem ich muzyki przez grubą szybę. Do teraz. Na szczęście.
Dzieło CETI nosi duże znamię światowości i to pełną gębą! Nieważne jak nazwiemy nuty, aranżacje i pomysły wyciekające z blaszki. Hard rock, classic, power, heavy, prog czy symphonic metal. Za każdym razem będziemy mieli do czynienia z muzyką z klasą, czerpiącą po trochu z wszystkiego co powyżej. Zaczyna się tajemniczo, orkiestrowo i chóralnie. Wstęp „(…)intra nost est” pachnie średniowieczem i gotyckością. Po łacińsku zaśpiewany tekst potęguje tylko to wrażenie. Autorka tej kompozycji – Marihuana – odpowiedzialna jest zresztą za wszystkie orkiestracje na płycie, których notabene jest całkiem sporo. Wraz z drugim na albumie „Deja Vu” zaczyna się prawdziwa jazda. Uderzenie melodyjnych klawiszy i potężnej gitary budzi z początkowego zadumania. Po pierwszych, lekko studzących gorącą głowę wersach zaśpiewanych przez Kupczyka, następuje istna powermetalowa galopada. „Garden of Life 1” razi mocą, kapitalnym riffem, wolniejszym tempem i ciężarem. Najciekawsze, że w drugiej części tej kompozycji pojawia się motyw orientalny pachnący lekko arabską pustynią. „Stolen Wind” przyspiesza bicie naszego serca. Jest prosto, rytmicznie i do przodu. Następny „Paradise Lost” przynosi wreszcie chwile wytchnienia. To cudowna metalowa ballada, z ujmująco zaśpiewaną zwrotką i kapitalnym, nośnym refrenem oraz powalającą gitarową solówką Bartiego Sadury. Oj, dawno w Polsce nie słyszałem tak dobrego, metalowego hitu. Co do wspomnianej solówki. To nie pierwszy majstersztyk na tej płycie. Świetnie „wyrzeźbione” popisy gitarzysty mamy także choćby w „Deja Vu” czy w „Ride to Light” (solo z tego ostatniego utworu wręcz wzrusza – jest boskie!!!) Kompozycje ułożone są na zasadzie kontrastu. Po wolniejszym „Paradise Lost” nadchodzi szybszy „Flight on the Other Side”, a pojawiający się po nim ośmiominutowy „Ride to Light” sam w sobie ma te dwa sprzeczne pierwiastki. Do połowy jest rockową balladą, przechodzącą później w powerowe granie. Swoiste opus magnum albumu nadchodzi wraz z przedostatnim utworem na płycie „For Those Who Aren’t Here”. Piękny tytuł i taka też pieśń. Rozbudowana, patetyczna, przywołująca motyw melodyczny zawarty we wstępie. Chóralne zaśpiewy, ciężki riff, głębokie klawiszowe tła. Jednym słowem – wszystko co najlepsze na „(…) perfecto mundo (…)”, zebrane w długiej, ponad ośmiominutowej pigule. Po czymś takim możemy odreagować już tylko wsłuchując się w drugą część „Gardens of Life”. Ascetyczną, oszczędną, praktycznie na głos, gitarę i klawisze. I na tym danie główne się kończy. W dodatkach dostajemy jeszcze radiową wersję „Ride to Light” (radiową? Bagatela… osiem i pół minuty!!) oraz galerię fotografii i piętnastominutowy film ze studia nagraniowego. Całość dopełniają teksty (nie znajdujące się we wkładce, lecz dostępne w formie elektronicznej, w polskim tłumaczeniu - do odpalenia na komputerku), których wątkiem przewodnim jest… miłość. Może banalnie to brzmi, ale w zderzeniu z muzyką ma swoją moc. No i jest jeszcze fajna okładka, delikatnie nawiązująca do tej thresholdowej z „Hypothetical”.
Podsumowanie. Te muszę zacząć od Grzegorza Kupczyka. To kolejny już banał, ale w takiej stylistyce, na takim poziomie w Polsce nie śpiewa nikt. Mistrzostwo świata. Oczywiście, nawiązania do wokalnych mistrzów gatunku są widoczne, ale pan Grzegorz wcale się tego nie wypiera traktując to raczej w kategoriach cnoty niż grzechu. A poza tym, jak ma się taki głos, inaczej po prostu śpiewać nie można. Parę ogólnych zdań o muzyce? Świetnie wyważone tu zostały proporcje między gitarami a smykami i klawiszami. Mimo, że tych ostatnich jest sporo, wcale nie przesładzają całości i nie czynią obrazu płyty cukierkowatym (jak to na przykład bywa u Nightwish). No właśnie! Na koniec dobra rada. Zamiast wypatrywać nowego krążka Finów, zasłuchiwać się w ostatnio modnym Masterplan czy padać po raz kolejny na kolana przed boskim Jornem, warto sięgnąć po ten krążek. Cudze chwalicie, swego nie znacie – stara to prawda jak świat i aktualna jak zawsze. W wypadku tej płyty, warto tej prawdy posłuchać.
|